Czekaliśmy dość długo w ciemnościach, ja oparty plecami o drzwi, Nakota po raz pierwszy tuż obok mnie. Jej zapach przybrał na sile, oddech ani na chwilę nie zwalniał, próbowała zapalić, ale powiedziałem, by tego nie robiła, nie tu, w tej ciasnej klitce, pułapce pożarowej, wyszeptałem to z takim zdecydowaniem i determinacją, że usłuchała. Owady miotały się w górę i w dół, walcząc z niewidzialną barierą.
- Spójrz – jej ostry szept, ale ja już patrzyłem, gapiłem się, obserwowałem owady, które jeden po drugim zaczynały spadać martwe na dno słoika, by wijąc się w lekkich, konwulsyjnych skurczach ulec...
- Boże, o Boże – PRZEMIANIE, zaczęły wyrastać im dodatkowe pary skrzydeł i jedna czasem dwie głowy, ich barwy zmieniały się, stawały się nierzeczywiste, niesamowite. Nakota dyszała jak silnik parowy, zionęła mi ciepłym powietrzem prosto w ucho, słyszałem ten ochrypły dźwięk, czułem gorące, przesycone wonią papierosowego dymu tchnienie, widziałem, jak karaluchowi wyrastają kolejne, wielkie jak u pająka odnóża, jak jedna z ważek pęka na pół, stając się czymś innym, istotą niepodobną i zapewne nie będącą żadnym ze znanych nauce owadów. |