FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Ja47
Autor Wiadomość
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-09-01, 19:50   Ja47

- Raz, raz... raz, dwa... Próba mikrofonu, powtarzam... Próba mikrofonu...

***

Sufit. Białe, pobrużdżone niebo występujące w każdym domu.
- Czy ktoś może mi wytłumaczyć, dlaczego widzę biały sufit? - Chłopiec nie otrzymał odpowiedzi. Zamrugał. Zmarszczył brwi. Był coraz bardziej zaskoczony. – O ile sobie dobrze przypominam, to nie miałem w pokoju takiego białego paskudztwa.
Nie wiedząc co zrobić, zawołał:
- Maamoo... Maammmoooo...!
Cisza.
- Hej! Co się dzieje? Gdzie jesteś?! – wykrzyknął kilkanaście sekund później. Nie doczekawszy się i tym razem żadnej reakcji ze strony rodziców, zaczął rozmyślać. Wspomnienia zawsze działały kojąco. Zanurzony w wirtualnym świecie przeszłości szukał schronienia, czekał, czekał... aż w końcu poczuł strach. Brak jakichkolwiek odgłosów przyprawiał go o gęsią skórkę.
- Strach ma tylko wielkie oczy, strach ma tylko wielkie oczy, strach ma tylko wielkie oczy, a ja jestem dzielnym mężczyzną, który z pewnością poradzi sobie z potworami, prawda? Prawda? Co z tego, że nikt mnie nie słyszy? Kiedyś musiało to nastąpić. Kiedyś musiałem dorosnąć. Czy dzieje się to teraz? Przecież nigdy nie mogłem narzekać na brak zainteresowania ze strony rodziców – analizował dalej. – Pamiętam jak mama przybiegała na każde moje wezwanie. Stawała nad łóżeczkiem przykrytym niebieskogwiaździstą kołderką, spoglądała z zatroskaną miną, a następnie składała pocałunek tuż obok mojego uszka. Czy może być coś bardziej słodkiego niż całus osoby, która nas kocha? Zalewającą mnie wtedy falę gorąca zawsze kojarzyłem z pyszną, mleczną czekoladą. Słodką, aromatyczną. Czułem, że mógłbym ją sączyć w nieskończoność. I tak było... Nie muszę się bać, prawda? Prawda?! Gdzie jesteś mamo?! Proszę... odpowiedz!
Chłopiec przebywał w pomieszczeniu przypominającym salę szpitalną. Sterylny, hermetycznie odizolowany od świata pokój, dla ludzi spod znaku wariata. Jedynym meblem było metalowe łóżko wydające przy każdym poruszeniu przeciągły zgrzyt. Do pomieszczenia nie dochodził żaden dźwięk z zewnątrz, cisza była niczym glutowata, rozciągająca się we wszystkich wymiarach maź. Dodatkowo skłębiona wokół łóżka atmosfera senności sprawiała, iż rzeczywistość stopniowo zaczynała odkształcać się i przybierać cechy charakterystyczne dla świata widzianego w krzywym zwierciadle.
Patrycja i Patrycjusz, zaczął snuć wspomnienia chłopiec. Mama i tata. Jedenaste urodziny. Tak, to właśnie wtedy odkryłem, że kocham swoich rodziców. Podejrzewałem istnienie tego uczucia dużo wcześniej, ale pewności nabrałem dopiero kiedy tata przywdział kostium klowna z wielkim, czerwonym nochalem. Ach... cóż to była za niespodzianka! Siedziałem z mamą w ogrodzie, śmiejąc się, objadając zarumienionymi piernikami oraz popijając kakao. Nagle na trawnik wbiegła brzuchata postać niosąca kolorowe pudła z prezentami. Z jej rękawa wylatywały kwiaty, serpentyny, balony, a uśmiech miała jasno sprecyzowany, dostrojony do moich odbiorników. Kolorowo odziany przybysz, oprócz rozmaitych gadżetów, miał ze sobą sto dziesięć pomysłów na dobrą zabawę. Nie, nie zawiodłem się na swoich jedenastych urodzinach...
- Taaattttooo! – Po raz kolejny odpowiedziała mu cisza. – Tato, dlaczego nie przychodzicie? Czy coś się stało?! Taaatooo?! Tattooo, idę do was!
Chłopiec spróbował leciutko przechylić głowę.
- Auć! – zapiszczał.
Odczekał chwilę i podjął kolejną próbę. Choć i tym razem poczuł ukłucie bólu, było ono na tyle słabe, że zdołał przekręcić głowę o dobre kilka milimetrów. Zamrugał i zamarł. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie na co patrzy.
- Znowu sufit – wychrypiał zdziwiony, lecz natychmiast poprawił – nie... Nie sufit. Ściana.
Tyle, że to nie moja ściana, pomyślał.
Nagle usłyszał dziwny, rytmiczny dźwięk: ping, ping, ping... Chłopiec poczuł, jak ultrawibrujące macki wwiercają się do jego umysłu, siejąc strach i dezorientację. Jednocześnie zdawał sobie niejasno sprawę, że to jeszcze nie koniec. Wewnątrz głowy rozbrzmiał spokojny, melodyjny głos:
„Gdy miałeś dziesięć lat rodzice pomalowali ci pokój. Zawsze byłeś wielkim fanem Supermana, więc nie zdziwiłeś się, kiedy wróciwszy ze szkoły zauważyłeś na ścianach wielkie litery S, symbol SuperKulodoporności. Od tamtej pory niczego się nie lękałeś. Oczywiście nadal gdy zasypiałeś, przy łóżku pojawiali się kochający rodzice, ale już nie całowali. Czy widział ktoś mamę całującą Supermana?”.
Tak, pamiętam. To zdecydowanie nie jest moja twierdza – zawyrokował, otrząsnąwszy się z niespodziewanego letargu.
Czuł nadchodzący ból. Wiedział, że w końcu do niego dotrze. Impulsy napływające do mózgu jednoznacznie informowały, że za chwilę zacznie odczuwać nieprzyjemne mrowienie, stopniowo rozchodzące się po całym ciele. Ponownie w umyśle zabrzmiał metaliczny komunikat:
„Raz. Uwaga: zbyt długie przebywanie w jednej pozycji może doprowadzić do zesztywnienia kończyn pseudobiologicznego organizmu. Zalecane rozruszanie części składowych ciała ludzkiego. Powtarzam: zbyt długie przebywanie w jednej pozycji może doprowadzić do zesztywnienia kończyn pseudobiologicznego orgaaaniizzmuuu...”.
Chyba za dużo leżę, zaczynam mieć omamy słuchowe, pomyślał, po czym spróbował wstać z łóżka. W tym momencie po raz kolejny przez jego nerwy przetoczył się dziwny potok słów: „Łóżko to obszar magiczny... szepty, krzyk i śmiech... tu jest miejsce na szczęście... tu jest miejsce na grzech...”.
Zemdlał.

***

Ciekawe, ile spałem, dumał chłopiec, rozpoczynając mozolny proces podnoszenia ciała z łóżka. Mimo że wciąż nie w pełni sprawny, organizm nie był już tak ociężały jak poprzednio.
Wpatrując się intensywnie w lewą nogę, spróbował poruszyć palcami. Sądził, że misja od razu zakończy się pełnym sukcesem, ale bardzo szybko został wyprowadzony z błędu. Poczuł mocne ukłucie w okolicach kostki i natychmiast zaprzestał wszelkich bohaterskich czynów.
Spokojnie, tylko spokojnie. Taktyka kroków, małych kroczków, kroczusiów, powtarzał w myślach. Czas... Start!
- Auć!
Źle. Za szybko i zbyt łapczywie. Powinienem pozwolić aby wgrany instynkt sam mechanicznie decydował o przebiegu całej operacji. Jeszcze raz, od początku, dopingował siebie. Dam radę, milimetr po milimetrze, spokojnie...
Drganie. Jeden palec, raz. Raz, dwa... Bezruch. Powieka raz.... Kolano lekko w górę i w dół. Mrugnięcie...
- Chyba coraz lepiej mi idzie... – wymruczał i podjął kolejną próbę doprowadzenia ciała do stanu użyteczności. Powoli, nie walcząc szaleńczo z oporem organizmu, rozpoczął mozolne rozginanie zesztywniałych kończyn. Wytrwale, bez cienia zniechęcenia, umysł wysyłał impulsy z kolejnymi komendami: „ugiąć kolano”, „zacisnąć lewą dłoń”, „zgiąć prawe ramię”. Nieskończony potok myśli.
W pewnym momencie chłopiec usiadł na łóżku. Nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki obraz przed jego oczami nie zamigotał, nie przetoczył pod różnymi kątami przez głowę.
- Biała. Ściana. Biała ściana z czarnymi kropeczkami... – Zanotował fakt w pamięci i delikatnie przekręcił szyję w lewą stronę. Czując, że jego ciało odzyskało nieco dawnego wigoru, postanowił dokładniej zbadać pomieszczenie, w którym przyszło mu się obudzić.
- Co to za dziwne miejsce? Skąd się tu wziąłem? – zastanawiał się, wodząc wzrokiem dookoła. – Ostatnie co pamiętam to... pies. Bajt, tak. Bajt jak zwykle w niedzielne popołudnie zaczął wściekle ujadać. Okropnie zdenerwowana mama kazała mi wyjść z nim na spacer. Jak przystało na młodego beagle’a, mój czworonożny przyjaciel wykazywał się niczym nieograniczonym zasobem energii. Zarejestrowane bodźce przetwarzał, a następnie zatwierdzał, machając figlarnie ogonem. Interesowało go wszystko. Samochód, hydrant, listonosz, przyjaciółka taty, moje zabawki. Ganiał, szczekał, cieszył się. Cudowny szczeniak, który... który się zrestartował ? Hhmm... Bez sensu, nie, nie... zdechł. Pamiętam, że tata krzyczał. Powiedział, że to moja wina, że za dużo pochłaniałem informacji, za mało uważałem na Bajta i dlatego tak się stało. Krzyczał, coś wcisnął, a potem... ujrzałem sufit.
Umysł chłopca pracował na największych obrotach, oczy rejestrowały każdy szczegół. Kodowały wszystko, co było w zasięgu wzroku. Chłopiec liczył czarne punkciki na ścianach. Przekształcał je, zbijał w matematyczne zbiory, mnożył i odejmował.
- Czterdzieści trzy, czterdzieści cztery, czterdzieści pięć... – kolejne liczby wypływały z jego ust. – Czterdzieści sześć, czterdzieści siedem... Co ja robię? Po co liczę? Czterdzieści osiem, czteerrrdzieścii dziewięęććć... Coo sięęę dziiiieeejjjeeee?
W pewnym momencie do metalicznego świergotu dołączył bulgot dochodzący z ust chłopca. Słowa dźwięczały zniekształcone, pomieszane, pogmatwane w iście ortograficzno-komputerowym stylu, z nosa zaczęła wyciekać dziwna piana.
- Mmmammmoooo... Raz, raz, raz, dwa... raz... Echo raz, dwa... raport, odbiór... raz, dwa... – powtarzał beznamiętnie chłopiec. – Kropek sześdziesiąątt trzyyy..., powtarzam... szeeśśdziesiiiiąąt trrrzyyy... Model:973562Ja47. Baza: 432/KXOP/Java. Błąd aplikacji drugiej. Koniec emisji.
Cisza.

***

- Potwierdzam otrzymanie raportu. Data: 15 grudnia 2517 roku. Koniec fazy pierwszej. Bez odbioru.
Jacek ściągnął słuchawki, wyłączył mikrofon, po czym spojrzał na Monikę. Studiowała z fanatycznym błyskiem w oku wykresy wypluwane przez drukarkę głównego komputera. Od dwóch tygodni, zamknięci w pokoju numer osiem, na drugim piętrze, śledzili postępy programu Katharsis. Nie wychodzili na zewnątrz, nie odpoczywali, nie spotykali się z mieszkańcami sąsiednich pomieszczeń. Całą energię poświęcali misji.
- I jak ci się to podoba?
- Co masz na myśli? – zapytała.
- Jak to co?! Wiesz, ile kosztuje przygotowanie takiego androida? Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy solarów!
Monika, profesor z dwudziestopięcioletnim stażem, przestała śledzić różnokolorowe linie. Złożyła okulary i z zaciekawieniem spojrzała na kolegę.
- Przecież nie ty za to płacisz.
- Tak, ale zrozum, siedzimy tu w ściśle określonym celu. Mamy pomagać dzieciom-androidom. Przygotowywać ich świadomość do kontaktu z rzeczywistością. Tylko jak do cholery mamy to zrobić, skoro nasz cudowny dział techniczny pakuje umysły do takich tandetnych puszek?!
Monika nie odpowiedziała. Doskonale wiedziała, że Jacek ma rację. Pamiętała, jak będąc jeszcze nieopierzonym naukowcem, pracowała na byle jakich komputerach, w byle jakich warunkach i oczywiście wymagano od niej niewiadomo jakich cudów. Żądano skomplikowanych pomiarów, przeprowadzania socjologicznych ekspertyz, ale gdy prosiła o dostarczenie bardziej nowoczesnego sprzętu, to od razu w całym zarządzie zapadała niezręczna cisza.
- Wiem, że się denerwujesz. Ja także. To był naprawdę doskonały okaz. – Zerknęła na wyniki wykresów. – Ja47 przeszedł do najdalszego etapu badań. Niemal zaczął żyć własną świadomością. Te wszystkie dane, które mu zaaplikowaliśmy, przyjęły się bez przeszkód i...
- Kurwa! Musisz mnie dręczyć? Nie widzisz, że przez tych technicznych pajaców straciliśmy owoc czteromiesięcznej pracy?
Jacek zerwał się z krzesła. Zawsze, kiedy coś go podniecało, jego lewa brew zaczynała podrygiwać w dziwnym tańcu.
- Nie, nie muszę, ale wiesz przecież, jak wielką sprawia mi to przyjemność, prawda? – powiedziała Monika, uśmiechając się tajemniczo. – Po za tym nie musisz od razu wrzeszczeć. Słyszałam, że na planecie Yope nauczycielski ośrodek został opanowany przez rozkapryszone dzieciaki. Coś czuję, że już niedługo będziemy mieli całkiem sporo świeżych, delikatnych mózgów.
- Ale czy będą tak samo doskonałe jak mózg Ja47? A właściwie to skąd on pochodzi?
Monika nie od razu odpowiedziała.
- Wiesz, że lepiej by było, gdybyśmy na ten temat nie rozmawiali.
- Wiem, wiem, ale przecież coś tam podejrzewasz, tak?
Krzesło pani profesor cichutko zapiszczało, gdy raptownie przysunęła je do biurka. Założyła okulary, a następnie zaczęła bardzo energicznie dręczyć klawiaturę podniszczonego laptopa.
- Nie wiem, o czym mówisz – bąknęła.
- Oj, bo uwierzę – syknął Jacek i zbliżywszy się do koleżanki, wyszeptał:
- Czyżbyś nie słyszała o San Danca? O idealnym miasteczku z idealnego świata? O perfekcyjnym społeczeństwie? Nie? No cóż, ja słyszałem. Dochodziły do mnie wiadomości o tym miejscu, z którego bił czar... O tak...

***

Z miasteczka San Danca bił czar. Już na przedmieściach czuło się atmosferę przyjaźni, dobroci, chęci niesienia pomocy nieznajomym. Jadąc dobrze zadbaną drogą, mijało się idealnie przystrzyżone drzewa, a na poboczu trudno było dostrzec choćby niewielki śmieć. Przydrożna tablica radośnie obwieszczała: SAN DANCA WITA!
Od 2407 roku każdy, kto przyjeżdżał do miasteczka, od razu otrzymywał od mieszkańców najrozmaitsze dary. Pierwszym, najważniejszym, był domek ze zgrabnie przystrzyżonym trawnikiem. Każda posesja oddzielona była od pozostałych żywopłotem.
Wnętrze domów było przede wszystkim sterylne. Biel bijąca z każdego kąta raziła jasnością. Kuchnia, wyposażona w najnowsze osiągnięcia techniki, sprawiała, iż gotowanie zajmowało kilkanaście sekund dziennie. Pokoje zostały wyposażone jedynie w najpotrzebniejsze meble. W pomieszczeniach brakowało drobiazgów mogących świadczyć o indywidualności właścicieli sandancowego domku. Sypialnia, z małżeńskim łożem zajmującym czołowe miejsce, mogła uchodzić za żywą reklamę mebli. Bezbłędnie ułożona pościel przywodziła na myśl dzieło robota. Jedynym miejscem dowodzącym obecności żywych istot była łazienka. Sugerowały to trzy elektryczne szczoteczki do zębów, znajdujące się w kubeczku oraz trzy białe ręczniki, równo złożone, położone w rogu olbrzymiej wanny z fabrycznej porcelany.
Idealne domki w prezencie od idealnego społeczeństwa.
Właśnie w jednym z takich domów zamieszkali państwo Nowak z trzynastoletnim synkiem, Damianem. Do San Danca przyjechali w 2513 roku z powodu zamieszek, które dwa lata wcześniej wybuchły na ich rodzinnej planecie Knyx. Odcięli się od dawnego życia. Wspólnie zadecydowali o rozpoczęciu wszystkiego od nowa w miejscu słynącym z normalności w całej galaktyce.
Patrycja Nowak pracowała w miejskim przedszkolu. Robiła to, co kochała najbardziej, czyli obcowała z dziećmi. Poświęcała im czas, uwagę, radość. Codziennie o ósmej rano odwoziła synka do szkoły, który na do widzenia otrzymywał zawsze ogromnego całusa przez uchyloną szybę samochodu. Następnie jechała dwa kilometry do prywatnej świątyni. Przebywała tam około sześciu godzin oddając się rytuałowi bawienia młodych przedstawicieli idealnego społeczeństwa. Ganiała za nimi z roześmianymi lalkami, wozami strażackimi, popiskującymi pistoletami, kolorowymi balonami, kręcącymi się wiatraczkami i całą masą innych, nieszkodliwych zabawek. Gdy wracała do domku, była zmęczona, ale szczęśliwa. Siadała na kolanach męża i wspólnie z nim czerpała radość z posiadania dziecka.
Pan Patrycjusz Nowak był z zawodu lekarzem stomatologiem. Miał prywatny gabinet w jednym z niewielkich budynków przylegających do miejskiego ratusza. Zarabiał niewiele, lecz nie narzekał. Posiadał to, co sprawia, że dorosły mężczyzna jest szczęśliwy: kochającą żonę i zdolnego, silnego syna. Zawsze poświęcał im jak najwięcej czasu. Kiedy tylko cała trójka przebywała w domku od razu rozpoczynał wymyślanie gier i zabaw, które byłyby w stanie uprzyjemnić rodzinne wieczory.
Idealna rodzina w idealnym domku.
Damian miał wszystko, czego zapragnął. Każde, nawet najbardziej zwariowane marzenie było natychmiast spełniane. Żył w domku, gdzie rolę dobrej wróżki piastowali rodzice. Wszystko robili dla niego i tylko jego kochali.
Nie, nie był ideałem. Bardzo często zdawał sobie sprawę, iż nie do końca zasłużył na tyle szczęścia, lecz mimo to nie czuł się winny.
Ten kot sam się prosił o psikusa, powtarzał sobie w duchu. Gdyby nie to jego okropne mruczenie, pewnie nic by się nie stało. Tak, sam jest sobie winien. Ma na co zasłużył. Niech zdycha, głupi futrzak!
W szkole Damian Nowak nie miał problemów. Cichy, w pełni skupiony na nauce, nie mieszał się do dziecięcych porachunków. Nie uczestniczył w bójkach, ani nie wyczyniał cudów na boisku. Był kujonem. Kolegów oczywiście nie posiadał, ale nikt się temu specjalnie nie dziwił. Społeczność szkolna zaakceptowała go takim jakim był. Przyjęła do wiadomości, że zawsze wolał być sam. Pragnął samotności, marzył o niej i śnił...
Sen ziścił się 13 marca 2517 roku.
W pokoju panowała niezmącona ciemność. Damian, spoglądając na sufitowe kropki, starał się zapamiętać ich układ. Zasypiał. Kraina Morfeusza stopniowo go pochłaniała, wyraźne z początku kształty zaczynały coraz bardziej tracić ostrość. Dostrzegał coraz mniej. Odpływał. Z każdym oddechem świat produkował coraz mniejsze ilości barw, dźwięków. Damian widział siebie z tatą oraz wygibasy, które wyczyniali podczas puszczania latawców w parku. Widział, jak zmęczeni wracają do domu, jak mama całuje ich, pomimo iż spóźnili się na kolację. Rozanielony wtulał się w ramiona mamusi. Czuł zapach jej perfum, gdy mówiła, że kocha go najmocniej na świecie. Słyszał jak z ust matki wypływały ciepłe słowa:
- Mój kochany, nie bój się, nie bój. Nigdy cię nie opuszczę, nie zostawię samego. Nigdy...
Choć cała rzeczywistość była przesiąknięta rozpalonym powietrzem, poczuł ciarki maszerujące po skórze. Instynktownie zaczął wyczuwać coś złego. Nagle zorientował się, że matka ze snu patrzy na niego, a nie na jego morfeuszowego odpowiednika. Jej oczy ociekały czerwienią, a wykrzywione w makabrycznym grymasie usta zdawały się powtarzać:
- Nigdy się nas nie pozbędziesz, nigdy, nigdy...
Wsłuchując się w złowieszczą przepowiednię, nie zauważył, kiedy o nogi otarła się jakaś krwistoczerwona kulka.
- No i co teraz cwaniaczku? – zachichotał kotek, a z wnętrza jego ciała zaczęły wyłazić flaki.
- Nieee!!! – Damian obudził się zlany potem. – Nie, tak się nie stanie!
Wstał z łóżka. Po cichutku, stąpając na malutkich paluszkach, przeszedł przez pokój i delikatnie uchylił drzwi.
Śpią, pomyślał. Bardzo dobrze, że śpią.
Ostrożnie, zwracając uwagę na ewentualne przeszkody, zaczął stąpać w kierunku kuchni. Po każdym kroku przystawał, nasłuchiwał i ruszał dalej. Cisza królowała w całym domu. Jedynie od czasu do czasu w oddali dał się słyszeć odgłos przejeżdżającego samochodu. Idealne miasteczko idealnie śniło.
W kuchni panował półmrok. Gdzieniegdzie widać było jaśniejsze plamy, których autorką była latarnia. Damian stanął w drzwiach i powiódł wzrokiem po meblach w poszukiwaniu celu wędrówki. Dostrzegł go niemal natychmiast. Obiekt poszukiwań leżał obok ekspresu do kawy i lśnił światłem odbijającym się w ostrzu. Nóż. Nóż z wielką, brązową rączką. Tego właśnie potrzebował. Podszedł, wziął go do ręki i zważył ciężar.
- Idealny – wyszeptał.
Przepełniony radością, ruszył w kierunku sypialni rodziców. Drzwi jak zawsze były lekko uchylone. Słyszał donośne chrapanie taty. Wkradł się do środka. Rodzice leżeli blisko siebie. Zgrabna stopa Patrycji Nowak wystawała spod białej kołdry. Damian zbliżył się do matki i pogładził jej włosy. Uśmiechnęła się.
- Czas na ciebie – powiedział i przejechał nożem po gardle matki.
Krew trysnęła z rany wprost na twarz Damiana. Chłopiec ze spokojem patrzył jak ciało matki wygina się pod wpływem nagłego bólu. Obudziła się, złapała za szyję i spojrzała na syna. Jej usta ułożyły się w niewypowiedziane pytanie: dlaczego? Damian nie czekał aż ojciec się obudzi. Energicznym ruchem dźgnął go nożem w oko. Wpierw jedno, później drugie.
Przez chwilę stał przyglądając się rodzicom. Ich charczeniom i konwulsjom. W końcu zapanowała cisza.
Nareszcie, podsumował Damian.
Upuścił nóż na podłogę.
- Łóżko to obszar magiczny... szepty, krzyk i śmiech... tu jest miejsce na szczęście... tu jest miejsce na grzech... – zanucił, wychodząc z pokoju.
Rano obudził go dziwny zapach. Wpełzał do jego pokoju coraz natarczywej. Lepki, gorzkawy smród.
Pewnie tato znowu coś spalił, pomyślał i zaśmiał się cichutko. Czekał, czekał i czekał...
- Dlaczego nie wołają mnie na śniadanie? – zastanawiał się. - Taaattttooo! Tato, dlaczego nie przychodzicie? Czy coś się stało?! Taaatooo?! Tattooo, idę do was!
Gdy wykrzykiwał pytania...

***

- ...do drzwi zapukał kolega ojca – dokończył Jacek. – Jak zobaczył ciała Nowaków, zaniemówił na tydzień. Świetny z niego neurochirurg. Podobno studiował z tą Jolą z...
- Jacek, do jasnej cholery! – krzyknęła Monika. – Co było dalej z Damianem?! Mów!
- Nie wiem. Prawdopodobnie przejął go Kuloodporny Odział Prewencyjny. Wiesz, jacy chłopcy z KOP-u są szybcy, jeżeli chodzi o pilnowanie porządku. A potem...
- A potem dostaliśmy go my. A właściwie tylko jego niewielki kawałek.




Wrocław, wrzesień 2008 - luty 2009
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

gamedecverse


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 13