FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
ajsber

Posty: 57
Wysłany: 2008-01-09, 21:25   

Maeg napisał/a:
Ostatnie promienie słońca jest nie ma co ukrywać słabą książką. Minusów jest o wiele więcej niż plusów

Mam dokładnie odwrotne wrażenia po przeczytaniu tej książki, dlatego też, dla równowagi, dorzucam moją reckę, która była już tu i ówdzie publikowana :

Oto kolejna książka ze znanego już Uniwersum, w którym słoneczny dysk Dżada zaczyna dominować w duszach mieszkańców „Europy”.
Po Konstantynopolu zobrazowanym w Sarantyńskiej Mozaice i Hiszpanii pokazanej w „Lwach Al. – Rassanu” przenosimy się jeszcze bardziej na północ , na Wyspy Brytyjskie, gdzie ścierają się wpływy trzech konkurujących narodów : Anglosasów ( Anglcynów), Celtów – Walijczyków ( Cyngaelów) i Wikingów (Erlingów).
Jednak moim celem nie jest opisywanie rodowych waśni, walk, mordów czy najazdów bo pięknie to wszystko podane jest w książce. Nie chce pisać o politycznych zawiłościach bo nie to wydaje mi się w „Ostatnich Promieniach Słońca” najważniejsze.

Po lekturze tej powieści po raz kolejny uzmysłowiłem sobie, że Kay oprócz chyba najświetniej rozwiniętej umiejętności operowania nastrojem, doskonałego warsztatu i pięknego, rozpoznawalnego stylu, posiada cos jeszcze co się za wszystkimi tymi przymiotami kryje.
Otóż, Kay jest malarzem. To nie pomyłka.
Kay maluje pędzlem swego pióra sceny, które cyzeluje trafnie dobranymi słowami, dopieszcza delikatnymi pociągnięciami suspensu, koryguje zmienną perspektywą, rozjaśnia lub mroczy światłocieniem detali i używa barw nastroju stosując z maestrią całą ich paletę.
W tych swobodnie pojawiających się na kartach powieści scenach nie ma pustych miejsc, wszystko ma znaczenie i po pochłonięciu jednego obrazu mamy chwilę czasu na przejście do kolejnego mistrzowskiego płótna, rzucamy okiem na ramę i wypuszczamy z płuc powietrze, które nie wiadomo jak długo zatrzymywaliśmy z przejęcia.
Spotkałem się z opiniami, iż „Ostanie….” to najsłabsza książka Kay`a.
Nie sądzę.
Uważam ją za równie dobrą jak wszystkie poprzednie, a nawet lepszą niż „Lwy Al. – Rassanu”.
Nie przeszkadza mi, że nie sposób identyfikować się z którymkolwiek z bohaterów, nie przeszkadza mi spokój, smutek i nostalgia, które się czuje ( IMHO, tylko „Fionawarski Gobelin” był smutniejszy ) przez cały czas, nie przeszkadza mi gdy jeden czy drugi motyw pokazywany jest po raz kolejny ( bo jakże wspaniale jest to zrobione ).
„Ostanie Promienie Słońca” to książka o pewnych rozstaniach, co jest pozornie nieuchwytne dla bohaterów powieści, ale przecież czują oni, że coś się kończy i coś się zaczyna równocześnie. Kończy się świat opisywany w przełomowym momencie, umiera jedna kultura, na podwalinach której powstaje nowa jakość.
To jednak nie wszystko. Wraz z odchodzącymi w zapomnienie wierzeniami, znikającymi elfenami i nastrojem rodem z Króla Olch uświadamiamy sobie, że każdy przeżyty dzień jest końcem czegoś i nawet najdrobniejsze decyzje, rzucony kamień, przydeptane źdźbło czy słowa powiedziane w inny sposób mogą spowodować ( i tak też się dzieje ), że następny dzień, rok czy stulecie będzie zupełnie inne niż to co jeszcze dziś dobrze znamy.
Prawdopodobnie ten właśnie nastrój zadumy i wyciszenia, mimo rozlicznych momentów przemocy, krwi i walki, powoduje, że nie każdy oceni tę książkę tak wysoko jak poprzednie.
Tak właśnie ma być.
„Ostatnie Promienie Słońca” to także ( chyba ) pożegnanie autora ze światem, w którym tak dobrze się czuliśmy i tak dobrze znaliśmy, że oczekiwaliśmy przez cały czas tego samego.
A nic nie jest nigdy takie samo.
Dla wszystkich i dla wszystkiego błysną kiedyś zza chmur ostanie promienie słońca; pozostaje tylko w porę je dostrzec………


Moja ocena : -6/6
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-14, 23:37   

Już dawno nic mnie tak bardzo nie zaskoczyło jak pojawienie się w księgarniach „Rycerza kielichów” Jacka Piekary. Książka ta od tak dawna „wisiała” w zapowiedziach „Runy”, że już zwątpiłem w jej istnienie. Tym bardziej, że sam autor zagadywany o datę wydania najczęściej udzielał wymijających odpowiedzi lub wręcz zbywał pytającego. I nagle niczym grom z jasnego nieba w nowej, krzykliwej okładce „Rycerz kielichów” nadjechał.
Książka Piekary wpisuje się w szereg powieści opartych na schemacie znanym z „Jankesa na dworze króla Artura" Marka Twaina. Oto Bezimienny Główny Bohater (BGB) z naszego świata podczas snu przenosi się do magicznej krainy, gdzie wciela się w postać legendarnego herosa zwanego Lanne Lloch l’Annah. I jak typowemu bohaterowi sztampowej fantasy przystało przyjdzie mu tutaj przetrzepać skórę Złu, a także wypełnić po drodze drobne questy. Zasadniczo nie mam nic przeciwko schematom fabularnym – bądź co bądź prawie cała literatura fantasy opiera się 3-4 standardowych motywach z małymi modyfikacjami. Niestety tym razem schemat zawodzi, a z nim cała książka.
Mój podstawowy zarzut brzmi: „Książka nie wnosi nic nowego do gatunku”. W powieści brakuje bowiem świeżych pomysłów, czegoś co odróżniało by „Rycerza kielichów” od innych pozycji fantasy. Klasyczny bohater, klasyczne przygody, klasyczne zakończenie. Nihil novi sub sole jak rzekliby Rzymianie. Najmniej oklepany wydaje się być sam pomysł na przenoszenie się do NeverneverLandu jedynie na okres snu, chociaż z drugiej strony zbliżony zabieg mieliśmy u Stephena Donaldsona („Kroniki Tomasza Convenenta” )czy Grahama Mastertona (cykl „Wojownicy Snów”) Sama akcja rozwija się dosyć powoli, a czytelnik nie ma co liczyć na jakieś zbytnie atrakcje. Lanne Lloch l’Annah porusza się po magicznej krainie dosyć ospale – tu stoczy jakiś pojedynek, tam z kimś porozmawia. Nawet opis decydującej bitwy wyszedł „letni” – odnosi się wręcz wrażenie, że autorowi wcale nie chciało się jej opisywać.
Jacek Piekara już w cyklu o Mordimerze Maderrdin zasłynął jako mistrz niedomówień (tzn. czytelnik sporą liczbę rzeczy musiał sobie sam dopowiedzieć), ale tutaj przechodzi samego siebie. Nie dowiadujemy się ani dlaczego BGB wcielił się w mityczną postać, ani kto w naszym świecie pragnie mu zaszkodzić. Podobnie jest z tajemniczą Anną, która wydaje się być osobą o olbrzymiej wiedzy i mogącą wyjaśnić większość zagadek. Niestety, niczym w kiepskich kryminałach, Anna woli milczeć, lub ewentualnie rzucać od czasu do czasu niejasnymi aluzjami. No bo po co tłumaczyć – inteligentny czytelnik sobie poradzi. Zapomnijmy również choćby o słowie wyjaśnienia na temat samego pochodzenia czy czynów Lanne Lloch l’Annaha. Autor cały czas pisze, że to wielki heros i to musi wystarczyć.
Zresztą sama postać BGB bardziej irytuje niż intryguje. Po „naszej stronie” jest to typowy macho, który myśli jedynie o zaciągnięciu do łóżka kolejnej kobiety, aby w świecie magii przeistoczyć się w szlachetnego do granic absurdu bohatera. Wspaniałomyślnie przebacza on winy wszystkim swoim wrogom, a co drugie słowo jego trąci banałem. Szczególnie niezjadliwa jest mowa wygłaszana do wojska przed finałową bitwą. Słychać w niej dalekie echa „Gladiatora”, a patosem przebija nawet przemówienie prezydenta USA z „Dnia Niepodległości”.
Równie nieciekawie prezentują się inne postaci, które sprawiają wrażenie manekinów, a nie ludzi w krwi i kości. Inna sprawa, że autor nie daje im szansy na odegranie większej roli w powieści – każdej z nich jest przypisana jedna funkcja (zdrajca, lojalny przyjaciel, kochanka) i nic więcej. Najgorsze jest jednak to, że nawet w tych rolach są nieprzekonywający, a motywy ich postępowania słabo uzasadnione. Gdzie podziały się świetnie skonstruowane postaci drugoplanowe wnoszące takie ożywienie w cyklu książek o Mordimerze Madderdin?
Zawiodą się także miłośnicy dotychczasowego stylu pisarza. W „Rycerzu kielichów” na próżno można szukać pełnych ironii, dosadnych dialogów, czarnego humoru czy mrocznego klimatu. Na dobrą sprawę powieść ratuje jedynie to, że autor wciąż potrafi świetnie posługiwać się piórem, co powoduje, że książkę czyta się lekko, miło i przyjemnie. Pytanie tylko, czy po książkach Jacka Piekary nie należałoby oczekiwać dużo więcej?
Od czasu do czasu Piekara mruga do czytelnika, chcąc zabawić go jakaś aluzją czy podtekstem – niestety nie ma w tym za grosz wyrafinowania. Jeśli więc BGB posługuje się magiczną talią kart do szybkiego przemieszczenia się z miejsca na miejsce to musi być napisać, że podobna rzecz ma miejsce w „Amberze” Zelaznego. A gdy jedna z postaci używa w dialogu fragmentu utworu Zbigniewa Herberta„Tren Fortynbrasa” to można mieć pewność, ze zaraz padnie nazwisko autora wiersza. Gdzie tu finezja?

Nie będę ukrywał, że dla mnie „Rycerz kielichów” to jedno z największych rozczarowań ubiegłego roku. Zamiast interesującej i wciągającej opowieści otrzymaliśmy nudnawą książkę, okraszoną na dodatek mało ciekawym bohaterem, którego losy są nam obojętne. Cóż, można mieć tylko nadzieję, ze jest to klasyczny „wypadek przy pracy”, a autor pokaże swój lwi pazur w „Czarnej zarazie”. Obyśmy tylko nie musieli na nią czekać zbyt długo.
Ocena 4/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-16, 22:15   

„Każdy duży hotel ma swojego ducha. Dlaczego?
No bo ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają”
Stephen King

„Lśnienie” jest powszechnie uważane nie tylko za jedną z najwybitniejszych powieści autorstwa Stephena Kinga, ale także za arcydzieło horroru. Biorąc tę książkę do ręki czytelnik oczekuje, więc spotkania z książką wybitną – czy słusznie? Zdecydowanie tak.
Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z klasyczną opowieścią o nawiedzonym dom. W „Lśnieniu” rolę tą odgrywa, położony wysoko w górach hotel „Panorama”. Przyjeżdża do niego Jack Torrance niespełniony pisarz borykający się z problemem alkoholowym z żoną i synem. Zatrudniony do opieki nad hotelem w okresie zimowym Jack pragnie poświęcić cały wolny czas na napisanie dzieła swojego życia. Niestety, pogrążony w niemocy twórczej coraz częściej sięga po kieliszek. Zmienia się jego zachowanie, ale przemianie ulega także hotel. Gasną światła, słychać tajemnicze odgłosy, czuje się obecność kogoś obcego.
I w tym momencie rodzi się pytanie, czym zostały spowodowane te zmiany. Czy to „Panorama” oddziałowuje na Jacka czy może on sam na hotel? A może ma to związek z „jasnością” tajemniczym darem, którym obdarzony jest jego kilkuletni syn, Danny? Być może to właśnie on obudził drzemiące w budynku siły, stając się ich nieświadomym katalizatorem. A jeśli tak naprawdę tych duchów nie ma? Co jeśli mamy do czynienia z alkoholowymi wizjami Jacka lub wytworami nadmiernie wrażliwego chłopca? Wtedy „Lśnienie” przeistoczy się z horroru w frapującą powieść psychologiczną sięgającą w głąb ludzkiej psychiki.
Trzy postaci – trzy postawy. Jack to alter ego Kinga z okresu jego choroby alkoholowej. Niespełniony pisarz, który pod wpływem alkoholu staje się bestią. Nałóg to sposób ucieczki przed problemami, niezrozumieniem, własną słabością, ale i ścieżka do samo destrukcji. Początkowo Jack próbuje walczyć, ale szybko się poddaje, wybiera mroczną stronę osobowości. Wendy – żona, a zarazem ofiara męża, która wciąż podświadomie tkwi w toksycznym związku z własną matką. Przyjazd do hotelu miał być próbą uratowania małżeństwa, tymczasem stał się początkiem jego końca. Początkowo Wendy ma nadzieje, że wszystko się ułoży i dlatego ignoruje, wypiera z pamięci pierwsze symptomy obłędu Jacka. Wmawia sobie, że nie czuje od męża zapachu alkoholu, a napady furii tłumaczy chwilową niedyspozycją. W końcu Danny - dziecko, które rozumie więcej niż daje po sobie poznać. Obdarzony darem „jasności”, będącym połączeniem telepatii i jasnowidzenia, jest jedyną osobą, która tak naprawdę zdaje sobie sprawę z drzemiącego w hotelu zła. Wyczuwa je i boi się.
Pusty hotel pełen pokoi, korytarzy, piwnic i wspomnień po gościach. Wydaje się ogromny, ale poczucie klaustrofobii jest wszechogarniające. Dodatkowo potęguje je śnieg, który odcina możliwość ucieczki - „Panorama” staje się więzieniem. Ten klimat jest wyczuwalny, wręcz namacalny. Przemierzając wraz z bohaterami powieści opustoszały budynek czujemy, że hotel żyje. Każdy z gości pozostawił, bowiem tutaj jakąś cząstkę siebie – uczucia, emocje czasami życie. To one przez lata „nasączyły” hotel nadając mu własną jaźń, osobowość. W książce „Seans z wampirem” Andrzej Kołodyński opisując ekranizacje powieści używa bardzo ciekawej (i trafnej) metafory porównując nawiedzony hotel do Labiryntu, a opętanego Jacka do Minotaura. W decydującym momencie nie zabraknie również Tezeusza, a „jasność” odegra rolę nici Ariadny. Zresztą, moim zdaniem, powieść Kinga wiele zawdzięcza dziełu Stanleya Kubricka. To właśnie dzięki temu filmowi, a przede wszystkim demonicznej kreacji Jacka Nicholsona „Lśnienie” jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów na świecie.
Często można spotkać się z opinią, że powieści grozy czy horrory to literatura niższego rzędu. Tymczasem utwór Kinga, chyba jak żaden inny, zadaje kłam temu stwierdzenia. Rozbudowane portrety psychologicznie postaci, ciągłe napięcie oraz atmosfera strachu i zagrożenia powodują, że „Lśnienie” na długo pozostaje w pamięci czytelnika. Jeśli więc jeszcze nie mieliście okazji do zapoznania się z tą książką to zachęcam do przekroczenia wrót hotelu „Panorama”. Tylko pamiętajcie, ze robicie to na własne ryzyko.

Ocena 10 / 10.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-20, 00:41   

Antologia „Kochali się, że strach” to już kolejny zbiór opowiadań, który w ostatnim czasie pojawił się w naszych księgarniach. Jednak w odróżnieniu od „A.D. XIII” czy „Księgi strachu” tym razem otrzymaliśmy książkę składająca się z utworów debiutujących autorów. Jest to, jak podejrzewam, spowodowane boomem na rodzimą fantastykę, któremu nie są w stanie sprostać znani twórcy – w przepastnych szufladach biurka zaczyna już brakować starych tekstów, a na nowe trzeba poczekać. Stąd ten pomysł na przejrzenie zaplecza polskiej fantastyki i kto wie, wylansowania nowych gwiazd?
Debiutantów łączą 3 rzeczy: tematyka opowiadań – różne aspekty miłości; młody wiek oraz staż w „fahrenheitowskich” ZakuŻonych Warsztatach. To właśnie tam, pod okiem profesjonalistów, szlifowali swoje teksty, zbierając pierwsze pochwały i baty. Z czasem kilku z nich udało się zamieścić swoje opowiadania w „SFFiH” lub „Magazynie Fantastycznym”, a Aleksandrze Janus nawet wydać powieść „Dom Wschodzącego Słońca" – niemniej dla większości „Kochali się, że strach” to książkowy debiut.
Antologia składa się z trzynastu różnorodnych utworów. Warto zwrócić uwagę na to, jak rozkłada się podział gatunkowy: mamy trzy opowiadania grozy, cztery fantasy oraz sześć, które można zaliczyć do science-fiction. Jest to o tyle ciekawe, że nowe, polskie książki z gatunku s-f można policzyć na palcach jednej reki. Czyżby szły lepsze czasy? Oby.
Prezentowane w zbiorze opowiadania przedstawiają różny poziom – kilka z nich: „Głóg” Daniela Grepsa, „Na końcu świata” Andrzeja Sawickiego czy „Serca na dłoni” Pawła Grochowalskiego są stosunkowo krótkie i tak naprawdę trudno jednoznacznie ocenić potencjał autorów. Z kolei „Tylko mnie kochaj” Wiktorii Semrau czy „A imię jej Grace” Aleksandry Zielińskiej to wariacje na znane tematy i w ich wypadku do podziwiania zostaje jedynie warsztat pisarski.
Przyjemne wrażenie pozostawiają trzy opowiadania fantasy „Imponderabilia” autorstwa Aleksandry Janusz, „Wielkie, magiczne… hm…”Konrada Romańczuka i „Cała prawda o PPM” Martyny Raduchowskiej. Wszystkie te utwory łączy lekkość pióra, spora dawka humoru, a także miłosne perypetie bohaterów. Dodatkowo zostały one wzbogacone o mniej lub bardziej oryginalny pomysł: małego demona szukającego żony dla maga, kopulujące (dosłownie) budynki czy tytułowy PPM. W efekcie otrzymujemy miłą, bezpretensjonalną lekturę.
Rozczarował mnie natomiast „Detox” Karola Makawczyka – utwór niejasny, napisany przyciężkawym stylem, szczególnie te partie, które przybierają formę monologu. Także „Wielbłądy za Annę”, historia wiecznego studenta, który zapałał miłością do siostry genialnego naukowca, nie wywarł na mnie większego wrażenia – czegoś mi w tym opowiadaniu brakowało. Iskry prawdziwego szaleństwa?

Gdyby rozdawano medale za opowiadani, to moim zdaniem na podium powinny stanąć trzy utwory: „Fantastyczna miłość” Karoliny Majcher, „Miód z moich żył” Rafała W. Orkana oraz „Dożywocie” Marty Kisiel. Ktoś zarzuci im brak oryginalności, ale zapewniam, że każde z nich ma w sobie to coś, które nie pozwala o nich długo zapomnieć. W wypadku opowiadania Orkana to przede wszystkim ciekawie skonstruowany świat, zamieszkany przez niebanalne postaci. Może i puenta, iż szukamy daleko tego, co tak naprawdę jest na wyciągniecie ręki wyda się banalna, ale w tym utworze idealnie wkomponowuje się w całość. „Dożywocie” broni się przede wszystkim ciepłym humorem i przewspaniałą kreacją uczulonego na pierze anioła o wdzięcznym imieniu Licho. Mam tylko nadzieje, że autorka nie zarzuci pomysłu i jeszcze nie raz będziemy mogli odwiedzić Lichotkę i jej niesamowitych mieszkańców. Siła „Fantastycznej miłości” tkwi w jej zwyczajności. Spotykają się dwie osoby: On i Ona. Widzą się pierwszy raz, ale już za chwilę się pokochają. Nie będzie to jednak miłość od pierwszego wejrzenia, a efekt wypicia „cudownej” tabletki. Podoba mi się, kiedy tych dwoje samotnych ludzi rozmawia o życiu, a w tle widzimy obraz bezdusznego społeczeństwa, gdzie nie ma miejsca na prawdziwe uczucia. Proste i prawdziwe.

Antologia „Kochali się, że strach” to eksperyment ze wszech miar udany. Udowadnia on, że warto dawać szansę młodym pisarzom. Być może ten pierwszy krok stanie się dla nich początkiem wspaniałej kariery na miarę dzisiejszych mistrzów Andrzeja Sapkowskiego czy Anny Brzezińskiej. Na razie jednak czeka ich jeszcze mnóstwo pracy, na której efekty już dziś niecierpliwie czekam.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Dabliu 


Posty: 834
Skąd: Wrocław
Wysłany: 2008-01-20, 13:20   

Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:
 
 
Smoczyca 


Posty: 5
Wysłany: 2008-01-20, 13:32   

To ja też dorzucę swoje 5gr - recenzja ukazała się orginalnie w tawernie.rpg

Niedobry Królewicz Karolek

Uwielbiam zabawy konwencją. Uwielbiam inteligentnie napisane, dowcipne książki. Dlatego też uwielbiam Niedobrego Królewicza Karolka, który oprócz wymienionych powyżej zalet posiada jeszcze niebanalnie zbudowane postaci, świetną fabułę i estetyczny wygląd. Czegóż więcej chcieć?

Cóż, można by pragnąć perfekcyjnego tłumaczenia. Ale coś takiego nie istnieje, dostajemy więc tłumaczenie bardzo dobre, na dodatek odpowiednio spolszczone, zapisane ze swadą i profesjonalizmem. Wielkie dzięki pani Dominice Schimscheiner, która jest osobą odpowiedzialną za przekład, także za to, że zamiast Charliego mamy Karolka. Z mojej strony – wyrazy szacunku.

Rzecz jasna, nie dałoby się dobrze przetłumaczyć gniota. Na całe szczęście John Moore, znany już z Heroizmu dla początkujących napisał kolejną naprawdę dobrą książkę. Udało mu się połączyć aluzje do naszej rzeczywistości (vide – markiz de Zadek), a także kpinę z typowych, fantastycznych ról, jak Wierny Sługa Rodziny (okazjonalnie też Wierny Swat Rodziny).

Z tyłu książki umieszczono ostrzeżenie Zawiera humor. Potwierdzam, zawiera. W ilościach odpowiednich, by wyleczyć nas z melancholii i smutku, spowodować chichot, ale bólu brzucha ze śmiechu nie należy się obawiać. Można natomiast rozkoszować się hukiem rozpadających się pod celnymi uwagami pisarza stereotypów. Czy Zły Uzurpator musi się ubierać na czarno? Czemu gwałt w wykonaniu szlachcica nazywa się uwiedzeniem? Odpowiedzi na te i inne pytania szukajcie w tej właśnie książeczce.

Złą stroną tego wszystkiego jest fakt, iż Niedobrego Królewicza Karolka czyta się aż nazbyt szybko. Intryga goni intrygę, zwroty akcji wręcz depczą sobie po piętach, i niestety... Kończą się po raptem 300 stronach.

Pomijając te drobne niedogodności, mogę powiedzieć jeszcze jedną rzecz: Marsz do księgarni!
Tytuł: Niedobry Królewicz Karolek [Bad Prince Charlie]
Autor: John Moore
Wydawca: Red Horse
Rok wydania: 2007
Stron: 312
Ocena: 5
_________________
--
Patrz w gwiazdy, lecz zważaj na drogę.
www.tawerna.rpg.pl
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-20, 13:36   

Dabliu napisał/a:
Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:

Nie dziękuj tylko bierz się za pisanie powieści ;) Z góry przepraszam, że tym razem w mojej recenzji zabrakło szczegółowego opisywania każdego utworu, ale postanowiłem ciut zmienić formę.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Dabliu 


Posty: 834
Skąd: Wrocław
Wysłany: 2008-01-20, 17:44   

Tigana napisał/a:
Dabliu napisał/a:
Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:

Nie dziękuj tylko bierz się za pisanie powieści ;)


Właśnie kończę... znaczy poprawiam... znaczy niedługo skończę poprawiać :mrgreen:
 
 
MadMill 
Bucek


Posty: 5403
Skąd: hcubyw ikleiw
Wysłany: 2008-01-22, 01:30   

Władcy marionetek - Robert A. Heinlein

Robert A. Heinlein uznawany jest za klasyka literatury science fiction. Jego powieści zalicza się do kanonu fantastyki naukowej: „Obcy w obcym kraju” czy „Żołnierze kosmosu” to najbardziej znane jego powieści. Tak samo jest z książką „Władcy marionetek”.

Wydana przed ponad pięćdziesięciu laty powieść mówi o inwazji obcych na Ziemię, jest wizją swoistej zagłady ludzkości, która zdarza się z dnia na dzień w największym mocarstwie świata, w Stanach Zjednoczonych. Od tego należałoby zacząć, na terytorium USA ląduje statek kosmiczny. Organizacja zwana Sekcją wyrusza aby zbadać ów obiekt i znajduję przedziwne stworzenie, naszego gościa z kosmosu. Wszystko by było cudownie, tylko że ten gość wcale przyjacielsko nastawiony nie jest i przyleciał ze swoimi pobratymcami aby przejąć kontrolę nad ludzkością. Brzmi to trochę mało oryginalnie, ale zwróćmy uwagę, że książka ma swoje lata i nie jeden autor czy to książki czy filmu na Robercie Heinleinie się wzorował, nie mówiąc o samych ekranizacjach tej powieści.

Ciężko sadzić książkę, która już ponad 50 lat znajduje się w kanonie i jej obecność tam jest niezagrożona. Zarzucić można na pewno to, że książka trochę się przedawniła. Alegoria komunizmu, która występuje w książce, miejscami jest, nawet można rzec nachalna, w dzisiejszych czasach już tak aktualna nie jest, Amerykanie nie mają z komunizmem aż takiego wielkiego problemu. Podczas Zimnej Wojny obcy z powieści byli utożsamiani z Sowietami, ale dzisiaj już takiego wroga Stany Zjednoczone nie mają. Wiele osób narzeka także na nielogiczne rozwiązania fabuły, które są, ale nie w takiej ilości aby mogły kłóć w oczy na tyle, że nie dałoby się czytać i czerpać przyjemności z lektury.

W science fiction bardzo często mamy do czynienia ze skupianiem się na człowieku i jego przeżyciach, także u autora „Władcy marionetek” człowiek stanowi ważny punkt powieści. Wątek miłosny jest jednak przedstawiony w dość nieudolny sposób, trochę niezrozumiały. Sam – główny bohater - zakochuje się od pierwszego wejrzenia, traci głowę dla wybranki swojego serca, robi jej wywody jak nastolatek i się jej oświadcza. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że Sam jest dorosłym mężczyzną, który przez całe życie był typem maczo. Trochę wygląda to śmiesznie, wielu osobą wyda się nawet żenujące czy też naiwne.

Książka nie pozbawiona jest też głębszych treści. Mamy ironizowanie z armii i Stanów Zjednoczonych, zaślepienie polityków, ostre atakowanie komunizmu, ale także poparcie działań siłowych. W życiu codziennym to także traktowanie ważnych spraw rzeczowo i z dużym dystansem.

Podsumowując wszystkie za i przeciw wychodzi prawdę mówiąc na zero. Książka jest powieścią dobrą i w dodatku klasyką s-f. Z drugiej strony trąci myszką i to wielu się nie spodoba i zniechęci do lektury. Ci co szukają książki naszpikowanej nowinkami technicznymi, wielkimi wizjami i bitwami kosmicznymi też się zawiodą, bo tego w tej powieści nie uraczą. Z drugiej strony „Władców marionetek” czyta się bardzo przyjemnie i lekko. Z czystym sumieniem powieść polecić mogą czytelnikom szukającym klasyki, co do reszty osób to miałbym opory.

Ocena: 7,5/10
_________________

"Życie... nienawidź je lub ignoruj, polubić się go nie da."
Marvin
 
 
ASX76 
zrzęda


Posty: 15587
Skąd: z grzędy
Wysłany: 2008-01-22, 13:18   

Ajsber :arrow: Zgadzam się z Twoją oceną "Ostatnich promieni słońca" w całej rozciągłości. :-) Korzyść z tego płynie również i taka, że nie muszę sam się "reprodukować", jeno podpisać pod opinią osoby, która zrozumiała przesłanie książki i należycie doceniła to, co w niej piękne. :-)
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-25, 00:30   

Czy jest coś gorszego od humorystycznej powieści fantasy, w trakcie czytania której trudno jest znaleźć chociaż jedną zabawną scenkę? Chyba nie. Szkoda tylko, że takie przypadki są wręcz nagminne i to również na naszym rodzimym podwórku. Prawda jest bowiem okrutna – napisać zabawną książkę to prawdziwa sztuka i tylko nieliczni pisarze wychodzą z takiej próby obronną ręką. Jedną z takich zwyciężczyń jest debiutująca na naszym rynku Olga Gromyko, a dobitnie udowadnia to jej książka „Zawód: wiedźma”.
Główną bohaterką powieści jest W. Redna – studentka Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Dociekliwa, wściekle inteligentna i bezkompromisowa wyrusza z rozkazu swego mistrza w tajną misję do sąsiedniego państewka Dogewy. Na pierwszy rzut oka nie różni się ono niczym specjalnym od innych krajów. Jeśli jednak wnikliwie się przyjrzymy, to zauważymy, że Dogewa jest zamieszkana niemal wyłącznie przez ... wampiry.
Powieść Olgi Gromyko to fantasy pisana lekkim piórem, a stawiające sobie za nadrzędny cel wywołanie uśmiechu na twarzy czytelnika. I z tego zadania wywiązuje się ona bez zarzutu. Tom pierwszy (książka została wydana w 2 woluminach) to przede wszystkim zabawa z konwencją horroru. Redna przyjeżdżając do państwa wampirów wie o nich tyle, co przeciętny śmiertelni: piją krew, nie posiadają odbicia w lustrze, unikają czosnku, alergicznie reagują na znak krzyża. Tylko ze teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką. Młoda wiedźma staje więc przed nie lada wyzwaniem – nie tylko rozwiązać sprawę serii tajemniczych morderstw, ale i zgłębić naturę wampirów.
Druga część powieści to z początku mnóstwo żartów związanych ze szkołą magii. Gromyko żywym językiem opisuje liczne psikusy nawzajem płatają sobie studenci, nie oszczędzając przy tym swej kadry nauczycielskiej. Tu mikstury pomieszają, to z kolei kogoś przestraszą. Porządne fantasy nie może się jednak obyć bez Questu - wierna tej zasadzie Redna wyrusza w nową podróż, tym razem w towarzystwie trolla najemnika oraz przystojnego młodziana. Ta wyprawa to idealna okazja do delikatnej kpiny z heroic fantasy. Szybko się okazuje, że nasi bohaterzy nie mają złamanego grosza przy duszy, a jeść trzeba i nowe tarapaty gotowe.
Ten żartobliwy ton, który przewija się przez całą książkę, nie oznacza, że autorka zrezygnowała z przemycenia do fabuły nieco poważniejszych treści. Szczególnie w pierwszym tomie można odnaleźć garść ciekawych spostrzeżeń dotyczących ludzkiej natury. Gromyko porusza, bowiem poprzez klasyczne odwrócenie ról, zawsze aktualny problem inności. To wiedźma jest tą obcą wśród wampirów i musi przystosować się do ich zwyczajów. Inna sprawa, ze robi to bardzo niechętnie, doprowadzając swym zachowaniem wampiry do białej gorączki, a czytelników do łez. W powieści pada też sporo słów o tolerancji w myśl zasady: „najpierw poznaj - później oceń”, ale na całe szczęście nie ma w tym moralizatorskiego zadęcia i czytelnik „przyswaja” te nauki niejako mimochodem.
Autorka zrezygnowała w swojej powieści z rozbudowanych opisów czy wywodów dotyczących powstania świata. W zamian otrzymujemy żywą, wciągającą powieść akcji, a wiadomości o otaczającym Redną świecie dowiadujemy się dosłownie „po drodze”. Raz jakiś zaczepiony wieśniak coś opowie, chwile później najemnik doda, co nieco od siebie. Dzięki temu czytelnik nie nudzi się nawet minutkę i z przyjemnością przerzuca kolejne strony powieści.


„Zawód: wiedźma” nie jest powieścią, która przejdzie do kanonu fantasy, ale nie było to też celem autorki. Gromyko postanowiła napisać książkę lekką, miłą i przyjemną, a na dodatek okraszoną dużą dawką niewymuszonego humoru. I taką właśnie książkę otrzymujemy. Jeśli zatem zmęczyła was kolejna heroiczna walka Dobra ze Złem, wypełnianie przeznaczenia czy krwawa rodowa waśń proponuję W. Redną odtrutkę.
Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
MadMill 
Bucek


Posty: 5403
Skąd: hcubyw ikleiw
Wysłany: 2008-01-28, 21:39   

Brian W. Aldiss - Non stop

Społeczność, która nie potrafi albo nie chce sobie uświadomić, jak znikomą zajmuje część wszechświata, nie jest tak naprawdę cywilizowana.

Ile to już mieliśmy wizji statków kosmicznych i ich podróży. W Star Treku było wszystko, od mostka kapitańskiego po kawiarnię. W Gwiezdnych Wojnach za to statki poruszały się z niezwykłą prędkością po całej galaktyce i służyły raczej za prosty środek transportu. U Janusza Zajdla w „Całej prawdzie o planecie Ksi” statek to jeden wielki hotel, służący do przewozu osadników, którzy mają zasiedlić nową planetę. Podobnie rzecz miała się początkowo z statkiem kosmicznym u Briana Aldissa, w jego powieści „Non stop”.

Oczywiście Brian Aldiss i „Non stop” to już klasyka, która powstała wiele lat wcześniej niż wyżej wymienione utwory. Autor stworzył niezwykle oryginalną powieść, pomysł powieści powala biorąc pod uwagę to, że napisana została w roku 1958.

Opowieść zaczyna się w małym plemieniu. Plenię Greena zamieszkuje jeden z pokładów w okolicy Martwych Dróg. Jest to zacofana, żyjąca regułami narzuconymi przez Naukę społeczność, którą rządzą równie zacofani przywódcy. Wśród ludzi krążą różne przesądy i legendy, ale głównym dogmatem jest to, że wszyscy oni żyją w statku. Pojawiają się też opowieści o Obcych i Gigantach, którzy mieliby czyhać na bogactwa plemienia i życie jego mieszkańców. Głównym bohaterem jest Roy Complain, myśliwy i niczym nie wyróżniający się obywatel tej społeczności, Roy jednak przeżywa pewną bardzo bolesną stratę, a następnie zostaje wciągnięty w wyprawę na osławiony Dziób.

„Non stop” można bez problemu potraktować jako powieść przygodową. Masa akcji, odkrywanie świata, przygoda, zagadki i tempo jakiego niejeden twórca książek sensacyjnych mógłby Brianowi Aldissowi pozazdrościć. Te zalety połączone z bardzo przystępnym stylem oraz jak na science fiction prostym językiem dają nam świetną rozrywkę na zimne wieczory.

Pozostaje jednak jedno „ale”, otóż „Non stop” nie jest tylko i wyłącznie powieścią przygodową, ma jej cechy, ale autorowi chodziło o inne, o wiele ważniejsze rzeczy. Najistotniejszym wątkiem jest przemiana wewnętrzna głównego bohatera, który z zabobonnego dzikusa, staje się człowiekiem światłym. Razem z nim czytelnicy odkrywają prawa rządzące światem, uświadamiają sobie wiele rzeczy, dochodzą do prawdy. Z tym wątkiem łączy się też cel podróży statku i sens czemu ciągle pozostaje w ruchu. Wiele rzeczy przypomina mi motywy z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej, czy też niektóre utworzy Janusza Zajdla. Powieść ma mocne zakończenie, nieoczekiwane i poruszające.

Powieść „Non stop” jak już wcześniej wspomniałem jest klasyką science fiction, od wielu lat znajdująca się w kanonie lektur obowiązkowych dla każdego fana s-f oraz ogólnie pojętej fantastyki. Nie tylko ze względu na to każdy powinien ją przeczytać. „Non stop” jest po prostu świetną książką, która wszystkim powinna sprawić wiele przyjemności podczas czytania i nikt się po lekturze nie zawiedzie. Gorąco wszystkim więc tę powieść Briana Aldissa polecam.

Ocena: 9/10
_________________

"Życie... nienawidź je lub ignoruj, polubić się go nie da."
Marvin
 
 
andy
[Usunięty]

Wysłany: 2008-01-28, 22:06   

MadMill, To i tak mod wytnie, ale gratuluję zapoznania się z klasykiem i fajnej recki. Ja to czytałem ze 20 latek temu to z głowy bym tak nie napisał, a przeczytać ponownie? pewnie kiedyś, ale jest tyle nowych pozycji a czas goni niestety.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-01-28, 22:26   

Dla Dhuaine a co nie wolno? :mrgreen:

Z twórczością John Connolly' ego po raz pierwszy zetknąłem się przy okazji lektury jego debiutanckiej powieści „Wszystko martwe”. Jej głównym bohaterem jest expolicjant Charlie „Bird” Parker, który po tragicznej śmierci swojej żony i córki, zrzuca mundur i zostaje prywatnym detektywem. Od tej pory wraz z dwójką przyjaciół: zawodowym mordercą Louisem i genialnym włamywaczem Angelem, wspólnie prowadzą dochodzenia z pogranicza jawy i sennego koszmaru. Jednak Connolly to nie tylko autor poczytnych powieści, ale również twórca opowiadań zebrany w zbiór „Nokturny”.
Kiedy przeczytałem na okładce książki, że Connolly nawiązuje swoimi utworami do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta pomyślałem, że to jakiś żart. Byłem bowiem przekonany, że trzymam w ręce zbiór opowiadań będących połączeniem kryminałów z thrillerami. W przekonaniu tym, dodatkowo, utwierdził mnie spis treści, gdzie przy jednym z utworów było wyraźnie napisane – „Oko innego świata: Opowieść o Charliem Parkerze”. Tymczasem już dawno okładkowy blurb nie był tak blisko prawdy.
Rzeczywiście, część opowiadań zawartych w „Nokturnach” przypomina swoją konstrukcją oraz tematyką prozę „samotnika z Providence”. Ich akcja rozgrywa się głównie na początku XX wieku – najczęściej zaraz po zakończeniu I wojny światowej. Do zapomnianej przez Boga miejscowości przyjeżdża ktoś obcy – czasami jest to ksiądz, w innym wypadku turysta. Nieświadomy grożącego niebezpieczeństwa zaczyna badać historie okolicy i bardzo szybko natrafia na kult Starych Bogów. I chociaż nie padają tu nazwy Cthulu czy Dagon podobieństwo jest znaczne. Niestety opowiadania te nie dorównują oryginalnym dziełom Lovecrafta. Brakuje w nich atmosfery niesamowitości, długich opisów potęgujących napięcie czy wreszcie stopniowego pogrążania się bohaterów w szaleństwo. U Connelly'ego wszystko dzieje się bardzo szybko i zanim czytelnik zdąży wejść w klimat opowiadania następuje koniec. Szkoda, bo widać, że autor dobrze czuje się w stylistyce grozy i wystarczyłoby jedynie rozbudować poszczególne utwory, aby uzyskać naprawdę zadowalający rezultat.
Drugą grupę stanowią krótkie, mroczne historyjki oparte na znanych motywach: metamorfoza jednego z dzieci, wampir z sąsiedztwa, nawiedzony dom czy złowieszcze klowny. Nawiasem mówiąc - chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego Anglosasi tak często opisują klowny jako potwory z piekła rodem. Jakiś uraz z dzieciństwa? Opowiadania czyta się bardzo dobrze, ale powielanie starych wzorców powoduje, że brakuje w nich elementu zaskoczenia, a zakończenie jest łatwe do przewidzenia.
Najciekawiej w całym zbiorze prezentują się dwa najdłuższe teksty: „Rakotwórczy kowboj” oraz wspomniane już wyżej „Oko innego świata: Opowieść o Charliem Parkerze”. Pierwsze to historia małego, sennego miasteczka Easton, do którego przybywa tytułowy kowboj. A wraz z nim zagłada. Wystarczy dotyk jego ręki, a zdrowy człowiek w ciągu dwóch, trzech dni zaczyna chorować na raka. Mocne utwór, miejscami dość obrzydliwy, wywołuje u czytających ciarki na plecach. Szkoda tylko, ze bardzo dobre wrażenie psuje sztampowe zakończenie.

Charlie „Bird” Parker wraca. Tym razem prowadzi dochodzenie w sprawie fotografii małej dziewczynki. Brzmi banalnie, ale jeśli zdjęcie zostaje znalezione w skrzynce pocztowej należącej do martwego od lat mordercy dzieci to oznaczać to może tylko jedno - kłopoty. Głupi żart czy wyzwanie od naśladowcy? Śledztwo zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, lista podejrzanych wydłuża się, a czasu jest coraz mniej. Znakomite opowiadanie idealnie łączące w sobie elementy kryminału i grozy. Sama zagadka nie jest łatwa do rozwiązania, a jej finał zaskakuje. Do tego sugestywny, mroczny klimat oraz wzbudzająca niepokój postać Egzekutora. Jedynym minusem, wyczuwalnym głównie dla fanów prozy Connolly 'ego, jest za małe wykorzystanie w utworze tandemu Louis-Angel. Cóż nie można mieć wszystkiego.
„Nokturny” Johna Connolly' ego nie są książka idealną. W jej skład wchodzą opowiadania bardzo dobre, przeciętne, a nawet słabe. Łatwo zauważyć, za autor pewniej czuje się w dłuższej formie – nie bez przyczyny najlepsze opowiadania są równocześnie najbardziej rozbudowane. Krótsze, chociaż niepozbawione zalet pozostawiają poczucie niedosytu. Pomimo tego „Nokturny” to rzecz warta polecenia – choćby dlatego, że na naszym rynku wciąż jest za mało tego typu pozycji.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

  
 
 
Sunshine 


Posty: 216
Wysłany: 2008-02-02, 20:05   

„Rockowy Armagedon” George Martin*

- Wiecie co, frajerzy? Przed przerwą zdrowo mnie wkurzyliście!
- Jak bardzo się wkurzyłeś, Rick?
- Cholera, koleś- odparł Maggio. – Jestem po prostu wściekły!


Sandy Blair był w latach sześćdziesiątych cenionym undergroundowym dziennikarzem, a obecnie stał się znanym powieściopisarzem. Ma piękny sportowy samochód, żyje z przebojową businesswoman i jest właścicielem połowy domu w Nowym Jorku. Mimo to nie czuje się szczęśliwy. Ugrzązł na trzydziestej siódmej stronie swej czwartej powieści, agent grozi mu, że zerwie z nim stosunki, jego przyjaciółka robi to samo i nie opuszcza go poczucie, że jego najlepsze lata nieodwracalnie minęły.
Gdy redaktor gazety, do której ongiś pisał, prosi go niespodziewanie o napisanie reportażu o brutalnym morderstwie Jamiego Lyncha, menażera legendarnej supergrupy z lat sześćdziesiątych - The Nazgul - korzysta z tej szansy bez zastanowienia. Prześladowany przez wspomnienia przeszłości i wizje przyszłości, przemierza kraj w poszukiwaniu zabójcy Lyncha. Spotyka starych przyjaciół i odkrywa niezwykły spisek mający na celu wskrzeszenie rewolucji lat sześćdziesiątych dzięki mocy muzyki rockowej. Sandy mimo woli staje się kluczowym aktorem w niebezpiecznym dramacie złożonym z tekstów klasycznego albumu Nazguli - Music to Wake the Dead.

- Tak jest! No dobra, skurwysyny, spokój. Teraz zagramy rocka, aż krew poplynie wam z uszu!

Powieść osadzona w latach osiemdziesiątych, przywołuje we wspomnieniach głównego bohatera wspomnienia lat sześćdziesiątych – czasy jego burzliwej młodości, demonstracji przeciwko rządowi, wolnej miłości, hipisów, a przede wszystkim – muzyki, rocka, z jego mocą porywającą tłumy, który umarł w chwili zamachu na West Mesa, w którym zginął charyzmatyczny wokalista kultowej grupy The Nazgul.
Małe śledztwo, które pisarz początkowo planuje przeprowadzić jedynie na potrzeby artykułu, przeradza się w szalony powrót sentymentalny – odwiedzanie dawnych znajomych, których znal ze studiów. Wzruszenie, złość, niesmak, szok, zdziwienie, gorycz – żadne ze spotkań dawnymi znajomymi nie pozostawia Sandy’ego obojętnym, nie są to zwykłe kurtuazyjne odwiedziny.
Odwiedza także dawnych, żyjących członków The Nazgul – Świstaka Johna, właściciela małego pubu, usiłującego dać szansę młodym zespołom, by miały choć cień nadziei, że mogą być w przyszłości tak samo znani. Ricka Maggio, który po gwałtownym końcu swego zespołu stoczył się, zaczął pić, ćpać i grać w podrzędnym barze, żyjąc z nic nie wartą, a do tego dużo młodszą od niego kobietą. Petera Faxona, stateczną głowę rodziny i miłośnika baloniarstwa, który skrycie komponował muzykę, marząc o wydaniu kolejnego winyla The Nazgul.
Na swej drodze bohater spotyka różne osoby – a najbardziej z nich wszystkich wyróżnia się Edan Morse, człowiek, który chce doprowadzić do wskrzeszenia legendarnej rockowej grupy oraz Ananda Caine – zagadkowa, piękna kobieta.

I wszystkie swe nadzieje przynoszę,
Och, czy słyszysz, jak śpiewają te glosy?
I wszystkie swe marzenia przynosze,
No, czy nie słyszysz, jak śpiewają te glosy?


Żyjąc i obracając się w kręgu ludzi pragnących wskrzeszenia dawnych czasów za pomocą muzyki, nie jest świadomy, że to on staje się kluczowym pionkiem w grze. Że od niego zależy bieg wydarzeń.

Bo ty też jesteś zabójcą
I polegli są podobni do ciebie
Kiedy grają rag Armagedonu!
Tak jest! Grają rag Armagedonu!


A za nimi stali inni, tak wielu innych, dziesiątki, może setki, promienne i mroczne cienie z niespokojnego dnia wczorajszego, które dopiero teraz odnalazły spokój. Wszyscy byli umarli i wszyscy będą żyć wiecznie w muzyce, w dźwiękach, które nigdy nie umrą.

Gdybym miała oceniać tę książkę, nie uniknie ona oceny poprzez pryzmat innych dokonań Martina (PLiO). Język autora zdążyłam już poznać i dałam się mu porwać. Umiejętność budowania napięcia, spójna wartka fabuła, to niewątpliwe plusy „Armageddonu”. Ksiązka wciąga jak bagno i nie pozwala się oderwać.
Pozycja dla każdego miłośnika George’a Martina, dobrze napisanych thrillerów i… rocka.
Minus za to, że taka krótka.
5/6



*wszelkie wulgaryzmy są zamierzone i mają na celu podkreślić przekaz recenzji. Jeśli modzi uznają, że slownictwo jest nie na miejscu, wygwiazdkuję co trzeba.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-02-03, 00:27   

„Przeciw wszystkim" pióra Łukasza Orbitowskiego & Jarosława Urbaniuka wywołało na naszym rynku wydawniczym duże poruszenie, chyba nawet większe niż „Lód” Jacka Dukaja. Autorzy byli gośćmi programów telewizyjnych, audycji radiowych, rozpisywała się o nich prasa. Przyczyn tego zamieszania należy szukać w dwóch rzeczach: umieszczeniu akcji książki w okresie gorącego lata 1989 roku, a także jej tematyce – szatańskim spisku, grożącym naszej ojczyźnie.
Główni bohaterzy powieści to porucznik MO Zbigniew Enka i ksiądz Andrzej Gil, postacie znane czytelnikom z serii opowiadań „Pies i Klecha” zamieszczonych na łamach „SFFiH”. Tym razem zostają oni oddelegowani do sprawy „czarnej mszy”, która odbyła się w jednym z krakowskich mieszkań. I pewnie nie byłoby śledztwa, gdyby nie fakt, że jej uczestnicy trafili do szpitala psychiatrycznego, a co ciekawsze okazali się przedstawicielami opozycji niepodległościowej. Kolejne tropy prowadzą od przedstawicieli świata nauki, po przez środowisko okultystów aż, w końcu, do tajemniczego szpitala pod auspicjami Służby Bezpieczeństwa.
Już dawno nie czytałem książki, która tak dobrze oddawałaby ducha opisywanej epoki. Czytając „Przeciw wszystkim” słyszałem wręcz disco polo („Mydełko Fa”), a przed oczyma stanął mi dawno zapomniany widok sprzedawców handlujących z łóżek polowych. Na ulicach wiszą plakaty z Garym Cooperem, Polacy poznają smak pierwszych hot dogów, telewizja wciąż kłamie. Świetnie udało się także autorom pokazać, jak wielkie zmiany zachodziły wtedy w mentalności ludzi. I tak na przykład zatwardziali esbecy czując „wiatr historii”, z dnia na dzień przechodzą „głęboką” metamorfozę i stają się wierzący. Czas wielkich nadziei i równie wielkich rozczarowań. Magiczny czerwiec 1989 roku. Teraz księża – jak sarkastycznie podsumowuje ten okres jeden z bohaterów – jeżdżą w milicyjnych radiowozach na przednich siedzeniach, a nie w bagażnikach.
Niestety, w moim odczuciu, odtworzenie ówczesnych realiów to jedna z nielicznych zalet książki. Po pierwsze – zawodzą pierwszoplanowe postaci – Pies i Klecha. Zarówno Enka, jak i Gil to już nie ludzie z krwi i kości, ale figury, na których kolejne wydarzenia nie pozostawiają żadnych śladów. Brakuje także jakiegoś iskrzenie pomiędzy bohaterami: milicjant przyjmuje wszystkie wyjaśnienia księdza w ciemno i nic go nie dziwi. Szkoda, bo istniała realna szansa na stworzenie polskiego odpowiednika tandemu Scully-Mulder. Co gorsza można odnieść wrażenie, że autorzy nie mają już nic ciekawego do powiedzenia o swoich bohaterach. Na dobrą sprawą to, co dowiedzieliśmy się na ich temat z poprzedzającego powieść opowiadania „Żertwa” to wszystko. Owszem później dowiadujemy się jednego, jedynego szczegółu na temat młodości księdza Gila, ale stanowi to wyjątek potwierdzający regułę.
Pomimo tego, że otrzymujemy do rąk książkę, która liczy ponad 500 stron (w tym samo „Przeciw wszystkim” około 450) nie ma w niej za dużo akcji. Owszem zaczyna się mocnym uderzeniem („czarna msza”, poszukiwania w Krakowie), ale później fabuła wyraźnie zwalnia. Najdłuższy fragment powieści poświęcony pobytowi w esbeckim psychiatryku jest tego najlepszym przykładem - to, co ważne dla fabuły książki rozgrywa się w dwóch, trzech scenach. Owszem może ktoś powiedzieć, że Orbi & Urbi budują klimat, ale jak dla mnie czynią to nieudolnie – o wiele ciekawiej w podobnej konwencji (zbrodnia za murami) pisał Umberto Eco w „Imieniu róży”. A propos klasztoru i tajemnic. Rozwiązanie zagadki szpitala psychiatrycznego mocno przypomina czwarty tomu „inkwizytorskiego” cyklu Jacka Piekary. Kto przeczyta, tez zrozumie. Na marginesie warto również zauważyć, że w świetle późniejszych wydarzeń sam fakt skierowania głównych bohaterów do tego szpitala wydaje się nielogiczny. Z jednej strony Enka i Gil dostają do ręki cenny trop, z drugiej ktoś za wszelką cenę stara się im przeszkodzić w śledztwie. A najciekawsze jest to, że wygląda to na umyślne działanie tych samych osób.
Nie znam intencji autorów co do głównej intrygi książki, czy czytelnik miał traktować ją na poważnie czy z przymrużeniem oka. Mnie ona, najzwyklej na świecie, rozbawiła – szczególnie wizja PRL-u jako państwa oddanego przez polskich komunistów pod władzę sił nieczystych. Nie przekonała mnie także końcówka powieści: hotel poselski będący połączeniem Sodomy i Gomory, czy sceny rozgrywające się wokół Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Pomimo najlepszych chęci potrafię traktować ich na serio.
Powieściowy debiut tandemu Orbi & Urbi to dla mnie duże rozczarowanie. Po lekturze ich wcześniejszych opowiadań miałem bowiem nadzieję na naprawdę dobrą książkę. Niestety „Przeciw wszystkim” cierpi na przerost formy nad treścią. Autorzy, którzy potrafili stworzyć ciekawe i dynamiczne opowiadani, zgubili gdzieś swój talent. W zamian otrzymaliśmy powieść, która po bliższym przyjrzeniu okazuje się zbiorem pustych stron w pięknej okładce. A ciąg dalszy pewnie i tak nastąpi.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Lady_Aribeth 
Concerned Citizen


Posty: 593
Wysłany: 2008-02-03, 22:23   

Właśnie skończyłam czytać A.D. XIII, tom pierwszy. Po przeczytaniu antologii Zajdla 2006 byłam naprawdę przyjaźnie nastawiona do polskiej fantastyki. Sięgając po A.D. XIII miałam spore oczekiwania. Oczywiście nie liczyłam na to, że to będzie zbiór tak dobry jak antologia Zajdla, ale liczyłam na kilka perełek. No i się kurna, zawiodłam.
Gdybym miała streścić ten zbiór w kilku słowach byłyby to: brutalność, nuda, niezrozumiałość i brutalność o_O
Opowiadanie Urbanowicz które miało poruszać do głębi spławiłam ziewnięciem, czytając Komudę i Piekarę było mi niedobrze, prawie w ogóle nie pamiętam o czym było opowiadanie Przechrzty, Kozak przez 60% opowiadania nie rozumiałam o czym ona do cholery pisze, Kochański miał fajny zamysł a poszedł jak większość wymienionych wyżej autorów w brutalność, a Dębski sięgnął do motywu "dobro nie koniecznie jest dobre, a zło niekoniecznie złe" który kojarzy mi się z moimi opowiadaniami które pisałam mając 15 lat, a nie z poważnym autorem, który wydaje swoje utwory.
Tak na dobrą sprawę naprawdę spodobało mi się tylko jedno opowiadanie - "Angelidae". Białołęcka pokazała, że można napisać ciekawe opowiadanie z wykorzystaniem motywu aniołów i demonów, bez brutalności, a z humorem. Bardzo fajny styl Białołęckiej sprawił, że czytało się je naprawdę przyjemnie i był świetną odskocznią od reszty przybijających opowiadań. Ale jeszcze w tym zbiorze odnalazłam dwa opowiadania, o których warto chociaż wspomnieć - "Piękne jesteście, przyjaciółki moje" Wrońskiego i "Bardzo zły" Bochińskiego. To pierwsze opowiada bardzo wciągającą historię. Z niecierpliwością przerzucałam kolejne strony, chcąc się dowiedzieć jak się ona skończy. Natomiast "Bardzo zły" (zresztą tak jak "Enklawa Łobzonka") podobało mi się tylko do pewnego momentu. Tak to już jest, kiedy prowadzi się bardzo ciekawą historię i daje się mało satysfakcjonujące zakończenie (przynajmniej dla mnie O.o). Hm, jeszcze Sędzikowskiej udało się napisać ciekawe opowiadanie, ale brakowało mu czegoś, właściwie nawet nie potrafię powiedzieć czego.
Najbardziej zmęczyło mnie opowiadanie Magdaleny Kozak. Odniosłam wrażenie, że autorka myślała, że gdy będzie pisać niezrozumiale, to nada to opowiadaniu fajny klimat. Myliła się.
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że kilku autorów miało fajne pomysły (Kozak, Kochański, Bochiński, Urbanowicz), ale z ich wykonaniem poszło o wiele gorzej.

4/10 ~~
_________________
"Nie tak to trudno zostać filozofem, jak waszmość pan rozumiesz: chwal tylko, co drudzy ganią, myśl jak chcesz, byleby osobliwie,
kiedy niekiedy z religii zażartuj, decyduj śmiele a gadaj głośno; przyrzekam, iż ujdziesz wkrótce za wiellkiego filozofa..."
"Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki" Ignacy Krasicki
 
 
MadMill 
Bucek


Posty: 5403
Skąd: hcubyw ikleiw
Wysłany: 2008-02-05, 23:36   

"Galeony Wojny" - Jacek Komuda

Jacek Komuda jest najbardziej znany jako autor powieści osadzonych w Rzeczpospolitej Szlacheckiej, jego ulubionym zdaje się miejscem są Kresy Wschodnie, Zaporoże, Dzikie Pola. Jednak w ostatniej swojej powieści autor odchodzi od tych miejsc i przenosi nas do XVII wiecznego Gdańska. „Galony Wojny”, bo o nich mowa to jedna z niewielu książek marynistycznych, które zaliczane są do ogólnie pojętej fantastyki, chociaż fantastyki tam tyle co przysłowiowy „kot napłakał” i o wiele lepiej pasuje do tej książki określenie jej mianem powieści historycznej.

„Galeony Wojny” to opowieść o Arendtcie Dickmannie z pochodzenia Holendrze, admirale polskiej floty wojennej, głównodowodzącemu floty podczas bitwy pod Oliwą. Głównym wątkiem powieści nie jest jednak potyczka z samymi Szwedami, a historia bestii z morza zwanej Lewiatanem. Ów stwór w owym czasie staje się postrachem morza i szkodzi Gdańskowi, a Dickmann postanawia zapolować na potwora i za nagrodę wyznaczoną za uwolnienie miasta od groźby Lewiatana spłacić własne długi i spróbować wyleczyć chorą od lat żonę. W tym zadaniu ma mu pomagać i nadzorować jego działania tajemnicy szlachcic Marek Jakimowski, który uważa legendę Lewiatana za bajania i przesądy marynarzy.

Książka z początku przypomina raczej scenariusz filmu. Pierwsza scena to straszny bałagan i chaos, lepiej uchwyciłoby to oko kamery niż karty powieści. Niemniej jednak autor chciał pokazać pewną scenę, która zapoczątkowała całą historię, na szczęście się udało. W „Galeonach Wojny” podobnie jak w „Diable Łańcuckim” pierwsze strony, rozdziały to wprowadzenie, dość powolne w całą historię. Po tym osobliwym wstępie następuje wzrost tempa akcji, które już trzyma w napięciu do samego końca książki.

Powieść można także uznać za thriller, mamy zbrodnię, która jest nie do końca jasna. Zagadkę którą trzeba rozwiązać, bohatera który skrywa jakąś zdaje się potworną tajemnice. Mamy także niesamowite zwroty akcji, nie raz wydaje się że już wszystko jest wiadomo, a tutaj nagle cała historia się komplikuje i trzeba zaczynać od początku. Jest to wielki atut powieści, czytelnik nigdy nie jest wszystkiego do końca pewnie. Nawet fakty historyczne stają się w pewnym momencie nieważne i zaczyna się wierzyć, że wszystko skończy się inaczej. Kulminacyjne sceny, bo jest ich więcej niż jedna, są także świetnie wykonane. Sam opis bitwy pod Oliwą, działania zbrojne, atmosfera podczas abordażu, wartka akcja czynią z tek książki fascynującą lekturę.

Czy „Galeony Wojny” maja jakieś mankamenty? Pewnie mają, ale ulatują one gdzieś, są zepchnięte poza plan przez zalety tej powieści. Jak wypada ta książka w porównaniu do innych pozycji które wyszły spod pióra Jacka Komudy? Można ją porównać z „Diabłem Łańcuckim” i powiedzieć, że literacko stoją na podobnym, dobrym poziomie. Jedyne co je może różnic to klimat i w tej materii mogą pojawić się głosy za jedną jak i drugą pozycją. Jeśli ktoś woli Bieszczady i klimat kresów to bardziej odpowiadać mu będą poprzednie książki autora, jeśli woli klimaty marynistyczne to „Galeony Wojny” są dla niego. Serdecznie polecam!

Ocena: 9/10
_________________

"Życie... nienawidź je lub ignoruj, polubić się go nie da."
Marvin
 
 
Toudisław 
Ropuszek

Posty: 6077
Skąd: Z chińskiej bajki
Wysłany: 2008-02-09, 20:40   

"Wybrakówka" Olega Diwowa to książka, o której w Rosji było swojego czasu bardzo głośno i to nie tylko wśród czytelników fantastyki, ale i na politycznych salonach. Najwidoczniej trafiła w czuły punkt i niewiele minęła się ze społecznymi oczekiwaniami. Sama powieść jest bardzo kontrowersyjna, nie tylko z powodu samej treści, ale też dlatego, iż nie ocenia w sposób jednoznaczny systemu społecznego w " Związku Słowiańskim". Daje czytelnikowi szansę oceny, jednocześnie podsuwając mu wiele aluzji i podtekstów.
Na uwagę zasługuje konstrukcja powieści. Dostajemy nie tylko samą Wybrakówkę ale i obszerne komentarze. Książka, którą czytelnik ma w ręce, jest wydana w 2099 roku i jest wznowieniem książki z 2015 roku, opisującej wydarzenia sprzed kilku lat. Oba wydania (z 2099 i 2015) zostały opatrzone obszernymi komentarzami, opisującymi sytuacją polityczną, lub wyjaśniającą pewne "Nieścisłości".
Komentarze te nie są bezstronne, przez co "Wybrakówkę" czyta się inaczej, niż gdyby ich nie było. Są bardzo ważną częścią całości i tak samo jak przypisów na końcu książki, nie powinno się ich pomijać.
"Wybrakówka" przedstawia nam społeczeństwo rządzone przez totalitarny system nie znoszący sprzeciwu, oparty na kontroli państwa i hasłach narodowych. W dużej mierze przypomina III Rzeszę.
W Związku Słowiańskim prawie zlikwidowano przestępczość. Na ulicy można położyć złotą monetę i wrócić za tydzień, by ją z powrotem podnieść.
Jednak taka zmiana nie była łatwa. Aby tego dokonać powstała ASB. Agencja Społecznego Bezpieczeństwa. Nazywana też Wybrakówką. To organizacja budząca sprzeczne uczucia, z jednej strony budzi lęk i przerażenie, znaczek ASB jest powszechnie kojarzony z niebezpieczeństwem, aresztowaniami itp. Ale też agencja zapewnia bezpieczeństwo i jest gwarantem stabilności w społeczeństwie.

Bohaterem książki jest Agent Gusiew. Znany jako „Pe” weteran i stary wyga. To postać nietuzinkowa i trudna do oceny. Gusiew był jednym z pierwszych Agentów Wybrakówki, przez co cieszy się szacunkiem kolegów, mimo że nie jest powszechnie lubiany przez swój ciężki charakter.

Pewnego dnia Gusiew dostaje nowego partnera. Młodego agenta chcącego realizować swoje szczytne cele i należącego już do nowego pokolenia zmienionego przez Wybrakówkę.
Szkolenie „kota” jest okazją, by zapoznać się z praca ASB. Dowiadujemy się jak działają Agenci, jak myślą i jakie maja procedury. Możemy ich zobaczyć jako ludzi, z ich ludzkimi problemami i rozterkami. Trudno jest jednoznacznie uznać ich za krwawych katów. Z drugiej jednak strony widzimy w nich oręż totalitarnego systemu i ludzi groźnych, surowych.
Fabuła „Wybrakówki” nie powala na kolana, czasem jest trochę naciągana, czasem mało ciekawa, ale to nie fabuła jest siłą tej powieści. Psychika bohaterów, to jak oceniają system, w jakim przyszło im żyć, jak ideologia wpływa na człowieka i na co gotowy jest się zgodzić, by społeczeństwo, w którym żyje, było bezpieczne i wolne od patologii. Dostajemy obraz świata, w którym ludzie, mimo że nie zawsze podobają się im metody działania Wybrakówki, cieszą się jej sukcesami.
"Wybrakówka" nie jest antyutopią, choć zawiera pewne jej cechy. Próbuje pokazać społeczeństwo bezpieczne, ale za straszną cenę. Nie idealizuje jednak Wybrakówki ani jej nie krytykuje w 100%. Niewątpliwym plusem książki jest klimat Rosji i samej Moskwy, która jest teraz miastem spokojnym i bezpiecznym, ale w którym unosi się atmosfera strachu i pamięci po niedawnych czystkach. Jest też niemało sytuacji, które powodują, że „Wybrakówka” nie jest manifestem polityczno - społecznym ale po prostu dobrą książką.

Komu mogłaby ta książka się spodobać?
Jeżeli oczekujesz tylko rozrywki, to chyba książka nie dla ciebie, jeżeli chcesz polityczny traktat o tym, jak powinno wyglądać społeczeństwo, to też daj sobie z nią spokój.
"Wybrakówka" to książka zrównoważona. Polityczne treści są raczej wplecione w fabułę powieści, dzięki czemu nie męczą i tworzą harmonijną całość.

Subiektywna Ocena Toudiego
7/10
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-02-10, 00:57   

„Echo Park” Michaela Connelly’ego to już trzynaste spotkanie z Harrym Boschem , policjantem z „Miasta Aniołów”. Tym razem główny bohater musi zmierzyć nie tylko z groźnym przestępcą, ale i własnym błędem z przeszłości. Okazuje się, bowiem, że prowadząc przed dziesięciu lat śledztwo w sprawie zaginięcia młodej kobiety zaniedbał jeden z tropów. W rezultacie sprawca pozostał na wolności, gdzie kontynuował swoją zbrodniczą działalność.
Nie będę ukrywał, że należę do grona zagorzałych fanów książek o Harrym Boschu. Do tej pory przeczytałem większość powieści z serii i jak dotąd nigdy się na nich nie zawiodłem. Ich główną zaletą jest charakterystyczny styl autora. Connelly przez wiele lat był dziennikarz kryminalny i pisywał do „Los Angeles Times”. Pozostałością po tej pracy jest właśnie styl – surowy, reporterski, rzeczowy. Tutaj każde zdanie ma swoją wartość, a w całej książce trudno byłoby znaleźć chociaż jedno zbędne słowo. Cierpi na tym może bogactwo językowe – brakuje plastycznych i barwnych opisów, ale mnie osobiście taki sposób pisania przypadł bardzo do gustu.
Styl Connelly’ego ma duży wpływ na samą fabułę powieści, a także kreacje bohatera. Harry Bosch, weteran wojny w Wietnamie i wieloletni policjant, to człowiek z krwi i kości. Brakuje mu geniuszu na miarę Sherlocka Holmesa czy Herkulesa Poirot, a swoje sukcesy zawodowe zawdzięcza przede wszystkim katorżniczej pracy – głównie papierkowej. Stąd też dużą część książki zajmują drobiazgowe opisy rutynowej, policyjnej roboty: analiza starych akt i nagrań z przesłuchań, tworzenie portretów psychologicznych podejrzanych. Podejrzewam, że w wykonaniu innych pisarzy takie fragmenty byłyby po prostu nudne – tymczasem u Connelly są one fascynujące.
„Echo Park, jak na prawdziwy "czarny kryminał” przystało, to przede wszystkim ciekawa, skonstruowana z iście zegarmistrzowską precyzja intryga. Pisarz bawi się z czytelnikiem kilkakrotnie podsuwając mu fałszywe wskazówki. W powieści nie zabraknie również emocjonujących scen akcji i efektownych pościgów. Spodobać się może także wątek pokazujący jak wielki wpływ na prace policji ma polityka. W Los Angeles zbliżają się wybory do władz miasta i każdy chce „ugrać” coś dla siebie, a głośna sprawa kryminalna to idealna okazja, aby zaistnieć w mediach. Stąd wizja lokalna w świetle jupiterów albo zatajanie kompromitujących faktów. Czy w świecie korupcji i wielkich pieniędzy jest więc miejsce na sprawiedliwość? Tak dopóki jest ktoś taki jak Harry Bosch.
W „Parku Echo” Bosch to mężczyzna koło 60-ki, który nadal wierzy w swoją misję. Zatrudniony w wydziale spraw zamkniętych wciąż obsesyjnie wraca do nierozwiązanych spraw próbując je rozwikłać. I nieważne, jakie to pociągnie ze sobą ofiary – w swej krucjacie Bosch jest gotów złamać prawo, zaprzepaścić karierę, narazić na niebezpieczeństwo najbliższych. Wymierzenie sprawiedliwości to jego obsesja, a zarazem sens życia. Prywatnie – samotnik stroniący od alkoholu i wielbiciel dobrej muzyki - głównie jazzu.

Liczba „13” to potocznie synonim pecha. Tymczasem trzynaste spotkanie z Harrym Boschem to powieść ze wszech miar udana. Wciągająca fabuła, „krwiści” bohaterzy, a także spojrzenie na policyjną pracę od podszewki to największe atuty „Echo Park”. W moim prywatnym rankingu najnowsza książka Connelly’ego znajduje się na drugim miejscu tuż za „Zagubionym blaskiem”, a przed „Cmentarzyskiem” i „Ostatnim kojotem”.Wierzę, że wielbicieli tej serii nie muszę przekonywać, resztę zachęcam do wizyty w najbliższej księgarni. Naprawdę warto.
Ocena 8/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-02-10, 14:47   

Chyba każdy z nas chociaż raz w życiu marzył o życiu w idealnym państwie. Uczciwi politycy, dobrze płatna i ciekawa praca dla każdego, zero przestępczości. Istny raj na ziemi. W swojej książce "Wybrakówka" Oleg Diwow też zamarzył o takim miejscu.
Rosja rok 2007 - przestępczość spadła prawie do zera - jest to głównie efekt działania Agencji Społecznego Bezpieczeństwa, organizacji rządowej, która ma prawo "wybrakować" - czyli zabić za złamanie prawa . Oczywiście nie każde wykroczenie podlega "wybrakowaniu"- kradzież samochodu to 10 lat obozu, ale przestępstwo popełnione po raz 3 to już wyrok śmierci.
Książka O. Diwowa to historia dwóch brakarzy: starego wygi Gusiewa oraz nowo przyjętego Waluszki duet niczym Radziwiłowicz i Sthur z "Gliny" Pasikowskiego. Towarzyszymy im w różnego rodzaju akcjach, odkrywamy tajemnice Gusiewa a także jesteśmy świadkami chmur, które zbierają sie nad Agencją bo brakarz bez zajęcia zaczyna szukać ofiar.
Ciekawa jest sama konstrukcja książki część zasadniczą poprzedza fikcyjny wstęp z roku 2099 a także wstęp do wydania I - które miało miejsce już po załamaniu się systemu. Książkę uzupełniają dane dotyczące samego funkcjonowania Agencji a także realiów Rosji z początków XXI wieku.
Łomot do drzwi- to ASB przyszła po mnie- muszę kończyć. Już słyszę pierwsze zdanie "ptaszka" : "Masz prawo do stawiania oporu"
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Lady_Aribeth 
Concerned Citizen


Posty: 593
Wysłany: 2008-02-11, 22:21   

Harry Potter i Insygnia Śmierci

Cóż można powiedzieć o serii traktującej o Harrym Potterze, Chłopcu, Który Przeżył? Naprawdę wiele. Że odciągnął setki dzieciaków chociaż na te kilka godzin od telewizorów, komputerów. Że równie wiele dzieciaków przekonał, iż książki wcale nie gryzą. Że wywołał ogromną sensację na świecie, a swoją autorkę uczynił multimilionerką. Tylko... co z tego? o_O
Fabuła siódmej i (jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi) ostatniej części HP po prostu... kuleje. Harry w cudowny sposób unika śmierci średnio co pięć rozdziałów (chociaż im bliżej zakończenia, tym częstotliwość cudów na rozdział wzrasta), przez co wskaźnik "uratowalności" jest wyższy niźli u Drizzta i całej ferajny razem wziętej o_O . Oczywiście, ma to jakieś swoje logiczne wyjaśnienie, niemniej uważam, że Rowling po prostu przedobrzyła.
Tak, doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że HP to książka skierowana do dzieci. Niemniej nasłuchawszy się opinii, że ta książka "dorasta" wraz z czytelnikiem, liczyłam zatem na coś więcej od ckliwej gadki, jaką raczyła nas Rowling przez wszystkie poprzednie tomy. No i, kurna, się zawiodłam.
Oczywiście, są też rzeczy, które mi się w książce podobały - takim czymś było między innymi zakończenie wątku Dumbledora - fajne, konkretne i logiczne. No i zakończenie wątku Snape'a też jest godne uwagi. A reszta? Średnio zadowalająca, średnio ciekawa, średnio zaskakująca, średnia w ogóle.
Ogólnie rzecz biorąc, książka przez lwią część po prostu nuży, naprawdę interesująco się robi dopiero kilka rozdziałów przed końcem. A gdy już mija punkt kulminacyjny, to znowu jest nudno. Mało rzeczy w niej zaskakuje, wzruszająca też jakoś nie jest (często płaczę pod koniec książek, ale tutaj lekko wilgotne oczy zrobiły mi się dosłownie raz : o). Ale generalnie da się to przeczytać bez większych bólów, po czym odstawić na półkę i zapomnieć... Heh, można było to napisać o wiele lepiej, imo.
Książkę polecam fanom i tylko fanom. Reszta może sobie przeczytać ostatni rozdział i wyjdzie na to samo o_O

Pozwolę sobie nie wydawać oceny, bo właściwie sama nie wiem jak ją oceniam... o_O
_________________
"Nie tak to trudno zostać filozofem, jak waszmość pan rozumiesz: chwal tylko, co drudzy ganią, myśl jak chcesz, byleby osobliwie,
kiedy niekiedy z religii zażartuj, decyduj śmiele a gadaj głośno; przyrzekam, iż ujdziesz wkrótce za wiellkiego filozofa..."
"Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki" Ignacy Krasicki
 
 
Toudisław 
Ropuszek

Posty: 6077
Skąd: Z chińskiej bajki
Wysłany: 2008-02-16, 14:47   

„Zamieć”

Neal Stephenson powoli zdobywa tytuł pisarza kultowego. W Polsce ukazuje się coraz więcej jego książek i wznawia się już wydane wcześniej pozycje. Na fali tego zainteresowania i ja postanowiłem przeczytać „Zamieć”. Wcześniej znałem Neala Stephensona tylko z Cyklu Barokowego, który, co prawda, zrobił na mnie spore wrażenie, jednak miał dość specyficzny charakter, który w powieści innej niż historyczna mógłby nie być już tak ciekawy.
Biorąc do ręki „Zamieć” obawiałem się, czy pisarz poradzi sobie w gatunku, jakim jest Cyberpunk. Okazało się jednak, że moje obawy były zupełnie nieuzasadnione.

„Zamieć” to historia Hiro Protagonisty, człowieka o wielu twarzach: Haker, Samuraj i dostawca pizzy. Co i rusz chwyta się różnych zajęć, by móc spłacić swój dług wobec mafii.
Hiro należy do elity hakerów, do starej gwardii, która tworzyła podwaliny pod Wirtualne miasto. Obecnie jego praca polega na zdobywaniu informacji i umieszczaniu ich w bibliotece z nadzieją, że komuś będą potrzebne i za nie zapłaci. Przypadkowo trafia na ślad dziwnego narkotyku działającego w wirtualnej jak i naszej rzeczywistości. Zamieć - bo tak nazywa się narkotyk - ma bardzo dziwne właściwości i kryje się za nim wiele tajemnic.

Oprócz Hito śledzimy losy D.U. młodej dziewczyny, kurierki, która przez przypadek spotyka Hiro, by później zostać jego wspólniczką. Ta postać dodaje książce sporą dawkę humoru, ale też pozwala spojrzeć na wiele sprawa z innej perspektywy. Razem próbują odpowiedzieć na wiele pytań związanych z „Zamiecią”, co ma przynieść im zysk.

"Zamieć" jest książką nieprzeciętną pod wieloma względami. Świat, jaki obserwujemy, jest bardzo odmienny od naszego. Wiele ze starych państw już nie istnieje. Zastąpiły je mniejsze korporacyjne struktury tworzące małe enklawy. W tym świecie pozornego chaosu udaje się zachować ład. Ludzie spędzają wiele czasu w wirtualnej rzeczywistości, a dowożenie pizzy jest ważną gałęzią gospodarki. USA prawie nie istnieje, zostały tylko mało znaczące enklawy, rządzone przez niesamowicie rozrośniętą biurokratyczną strukturę.

Ciekawym akcentem są małe kraje jak Nowa Sycylia czy Hongkong Pana Lee, mamy tez bardziej egzotyczne twory, jak jednoosobowe mocarstwo atomowe, czy Flotę admirała Boba.

"Zamieć" nie jest książką typowo rozrywkową. Podejmuje wiele ciekawych i ważnych tematów. Zagłębia się w kwestie religijne i ewolucji społeczeństwa.
Możemy dowiedzieć się, jak mogły wyglądać pierwsze rozwijające się społeczeństwa i jak zmieniały się na przestrzeni dziejów. Bardzo ciekawym nawiązaniem jest przedstawienie mitów sumeryjskich i dość oryginalna ich interpretacja. Nasuwa to skojarzenie z „Welinu” H. Duncana.
"Zamieć" ma też wiele humorystycznych aspektów. Wspomniane już jednoosobowe mocarstwo atomowe, „słuchanie głosu rozumu”, czy rozmowy z bibliotekarzem powodują, że powieść nie jest śmiertelnie poważna i czyta się ją bardzo dobrze.

Niewielu jest pisarzy potrafiących odnaleźć się w tak wielu gatunkach i jednocześnie tworzących za każdym razem coś niepowtarzalnego i oryginalnego. Zawsze pisarzy na wysokim poziomie. Stephenson to jeden z tych pisarzy, których można czytać w ciemno nawet, gdyby to miała być instrukcja obsługi miksera. To warto, bo będzie to najlepsza instrukcja, jaką kiedykolwiek czytaliście.

"Zamieć" to książka zdecydowanie warta polecenia. Każdy, kto oprócz dobrej rozrywki oczekuje od książki czegoś więcej, nie powinien czuć się zawiedziony.

9/10 Subiektywna ocena Toudiego
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-02-17, 00:47   

Gdybym zrobił sondę uliczną i zapytaj się: „Czy pan/pani czytała „Iliadę” i „Odyseję” Homera?” to podejrzewam, że nie znalazłbym zbyt dużo takich osób. Z drugiej strony, któż z nas nie zna dziejów wojny trojańskiej – epickiej opowieści o wielkiej miłości Parysa i Heleny, dzielnym Hektorze, mężnym Achillesie, przebiegłym Odysie? Zaiste wielka jest potęga mitu. Wiedza o tym współcześni twórcy – kilka lat temu na ekranach kin mogliśmy obejrzeć film Wolfganga Petersena, dzisiaj możemy się zachwycać „Tarczą gromu” drugim tomem „trojańskiej” trylogii Dawida Gemmella.
„Tarcza gromu” składa się jakby z dwóch części. W pierwszej obserwujemy przygotowania do ślubu tebańskiej księżniczki Andromachy z Hektorem. Do Troi zjeżdżają się władcy z całej Grecji, z których każdy wiąże z przyjazdem własne plany. Jedni pragną pozyskać przychylność króla Priama, inni marzą o podboju Ilionu. Do potężnego miastu zmierzają także dwaj mykeńscy wojownicy-renegaci Kalliades i Banokles oraz młodziutka kapłanka Piria. Jeszcze nie wiedzą, jak wielką rolę przyjdzie im odegrać w nadchodzących wydarzeniach. W drugiej części powieści Gemmell koncentruje się na wydarzenia rozgrywających się trzy lata później – wojna już wybuchła, a na ziemiach Tracji toczy się bój pomiędzy wojskami Priama i Agamemnona. Kto wygra tą batalię?
Drugi tom trylogii „Troja” to ostatnia książka w bogatym dorobku brytyjskiego pisarza . Czytając ją zastanawiałem się, jaki wpływ na jej treść wywarła choroba autora. Odniosłem, bowiem wrażenie, że końcowe fragmenty opisujące zmagania o Trację nie pasuję do reszty książki. Diametralnie zmienia się klimat opowiadanej historii – staje się on mroczny, wręcz ponury. Czyżby autor przeczuwał zbliżającą się śmierć?
Przeznaczenie i obowiązek te dwa słowa jak żadne inne warunkują wydarzenia „Tarczy gromu”. Większość decyzji odejmowanych przez bohaterów jest zdeterminowana przez więzy krwi, dawne wydarzenia, przepowiednie. Odyseusz gardzi Agamemnonem, ale jako król Itaki w nadchodzącym konflikcie musi opowiedzieć się po jego stronie. Andromacha, chociaż kocha Heliakona, musi poślubić Hektora. Tutaj nie ma łatwych rozwiązań, a każdy czyn ma swoje konsekwencje.
W porównaniu do „Pana Srebrnego Łuku” zmieniają się bohaterzy powieści. Dotychczasowi Heliakon i Andromacha schodzą na dalszy plan, a ich miejsce zajmuje wspomniana wcześniej trójka bohaterów Kalliades, Banokles oraz Piria. Warto przyjrzeć się uważniej zwłaszcza dwójce wojowników, która zaskakująco przypomina głównych bohaterów serialu „Rzym” Lucjusza Vorenusa i Tytusa Pullo. Podobnie jak swój filmowy odpowiednik (Vorenus) Kalliades to inteligentny, obdarzony charyzmą wojownik często podejmujący decyzje za swego towarzysza. Z kolei Bonokles to z pozoru typowy osiłek, ale w chwilach zagrożenia potrafiący zaskoczyć nietuzinkowym pomysłem. Dodatkowo, identycznie jak bohaterowie „Rzymu” posiedli oni dar, a może przekleństwo, znajdowania się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, co kilkakrotnie pozwoli im wpłynąć na bieg historii.
Warto spojrzeć na „Tarczę gromów”również przez pryzmat samej „Troi” Homera. U Gemmella Helena nie zostaje porwana, ale i tak staje się pretekstem do rozpoczęcia wojny. Konflikt opisany przez Homera koncentruje się tylko wokół Troi - tutaj ogarnia wszystkie kraje starożytnej Hellady. Są to jednak tylko zmiany kosmetyczne i wydaje się, że w ostatnim tomie swego dzieła Gemmell nie zmieni przeznaczenia bohaterów Homera. Nie bez powodu drugie imię Heliakona brzmi Eneasz, a gdzieś za horyzontem kryje się miasto na siedmiu wzgórzach . Pozostaje jednak kilka znaków zapytania – mnie najbardziej intryguje, w jaki sposób w trzecim tomie zostanie wygrany motyw „konia trojańskiego” oraz jaka rola zostanie przeznaczona egipskiemu księciu Gershom.
„Tarcza gromu" to barwna i porywająca powieść, która przenosi nas w czasy antycznej Grecji. Dawidowi Gemmellowi raz jeszcze udało się ożywić dawno umarły świat, gdzie ludzkie namiętności: chciwość, pycha, ale i miłość oraz honor decydowały o losach państw i narodów. Świat, który choć tak odległy jest nam bliski. Świat wzniosłych idei i wielkich ludzi. Świat Troi.
Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-02-24, 00:46   

Oj dana dana nie ma Szatana
Agnieszka Osiecka


Polska literatura sensacyjna od pewnego czasu przeżywa prawdziwy renesans w naszym kraju. Po marazmie lat 90-tych, kiedy to została skutecznie wyparta z rynku przez powieści Kena Folletta, Roberta Ludluma czy Jacka Higginsa, dzisiaj, co rusz to pojawia się nowa książka rodzimego autora. Część z nich jest mocno osadzona w naszych realiach („Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej” Artura Baniewicza), inne stanowią krajową odpowiedzią na najnowsze trendy z Zachodu np. teorie spiskowe związane z kościołem katolickim („Klucz do Apokalipsy”Marcina Wolskiego). I właśnie do tej drugiej grupy można zaliczyć książkę Irka Grina „Pan Szatan”.
W Warszawie od ciosów zadanych krucyfiksem giną dwaj dziennikarze. Policyjne śledztwo szybko utyka w martwym punkcie, a próbę odnalezienia mordercy podejmuje przyjaciel zamordowanych Józef Maria Dyduch – obecnie prywatny detektyw, a jeszcze nie dawno dominikanin. Okazuje się, że obaj mężczyźni byli współpracownikami islamskich terrorystów, którzy w zamian za pomoc mieli im dostarczyć dowody na nieistnienie Szatana. Początek ciekawy, wręcz intrygujący szkoda tylko, że na tym się kończy.
W trakcie lektury „Pana Szatana” odniosłem wrażenie, że autor do końca nie wiedział, jaką książkę pisze. Początkowo miał to chyba być klasyczny kryminał – mamy zagadkowe zabójstwa i bohatera chcącego odszukać sprawcę. Tymczasem wątek ten szybko zostaje odłożony na boczny tor, a w mniej więcej połowie książki sam Dyduch mówi, że ta cała sprawa go nie interesuje. Irytujące jest również samo zakończenie wątku sprawiające wrażenie jakby zostało wyjęte z kapelusza.
Może więc mamy do czynienia z thrillerem opowiadającym o spisku, którego celem jest ukrycie przed światem faktu nieistnienie Szatana? Też pudło – wędrówka po miejscach związanych z obecnością sił nieczystych (Jerozolima, Barcelona Loudun) nie ma bezpośredniego wpływu na akcję powieści - Dyduch wędruje, jak po sznurku, od jednego miasta do drugiego, spotyka się z różnymi dziwakami, ale nic z tego nie wynika. W rezultacie otrzymujemy barwne pocztówki z mniej lub bardziej egzotycznych miejsc.
Powiem szczerze, że nie wiem, jaki cel przyświecał autorowi wprowadzając do powieści „szatański element”. Uatrakcyjnieniu fabuły? A może autor chciał pokazać, że jeśli dowody na istnienie Szatana nie istnieją to za wszelkie zło na ziemi odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie człowiek? Koniec końców – uważam cały ten motyw za doczepiony niejako na siłę w celu zachęcenia do zakupu wielbicieli książek spod znaku Dana Browna.
A co z terrorystami? Po pierwsze duży minus dla wydawnictwa za umieszczenie na okładce spoilera, który psuje przyjemność z czytania książki. Pomijając już ten fakt – sama intryga jest szyta bardzo grubymi nićmi, a działanie terrorystów mało prawdopodobne. Chyba, że robienie wszystkiego żeby postawić na nogi służby specjalne na całym świecie, a następnie pozwolić się schwytać uznamy za świetny pomysł. Ja tak nie uważam. Do tej pory wydawało mi się, że zamachy terrorystyczne wymagają szczegółowego planu i maksymalnego zachowania tajemnicy – cóż byłem w błędzie. Grunt to improwizacja i liczenie na łut szczęścia.

Dużym grzechem książki jest brak interesujących bohaterów, którzy mogliby ukryć mielizny fabuły. Niestety Józef Maria Dyduch jest osobą wyjątkowo nieciekawą, której największym problemem jest życie erotyczne, a właściwie jego brak. Przemierzając świat w towarzystwie bogatej prostytutki Marii, przez cały czas głowi się jak nie iść z nią do łóżka i dochować wierność narzeczonej. I jak w takich warunkach rozwiązać zagadkę kryminalną? W sprawach zawodowych – przeciętniak: nie jest zbyt błyskotliwy, chociaż naiwniakiem też nie można go nazwać.
Równie mało intrygująco, jak główny bohater wypada drugi plan. Obojętnie czy mamy do czynienia z terrorystą czy stróżem prawa każda z tych postaci wydaje się być wyprana z osobowości. Jedyny wyjątek to pułkownik ABW, który przynajmniej kilka razy ładnie zaklnie. Warto natomiast zwrócić uwagę na samą „politykę kadrową” autora. Otóż Grin lubi wprowadzać do akcji bohaterów, tylko po to żeby uśmiercić ich parę stron dalej. Już dawno nie widziałem takiego marnotrawienia postaci.
Zazwyczaj staram się zachęcać do czytania książek polskich autorów zamiast zagranicznych. W wypadku „Pana Szatana” zrobię wyjątek. Zamiast marnować czas na zaznajomienie się z przygodami Józefa Marii Dyducha lepiej sięgnąć po prozę Dana Browna „Anioły i demony” czy „Kod Leonarda da Vinci” - nie są to może książki dużo mądrzejsze, ale chociaż ciekawsze i lepiej napisane.

Ocena 3/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Lesij 
Paladyn Tajgi


Posty: 329
Skąd: z Rzeczypospolitej
Wysłany: 2008-03-02, 10:25   

Jak się okazało, trochę za wcześnie oceniłem "Wybrankę Bogów: Przepowiednia" Jane Mysen.
Ale szczerze mówiąc na początku trudno stwierdzić czy ksiązka coś wnosi czy nie.
Ta książka mimo trochę, moim zdaniem, dziwacznego stylu i charakteru opowiadania, okazuje się być bardzo ciekawą analizą psychologiczną, którą można równie dobrze odnieść do naszych czasów, choć akcja dzieje się w realiach wikińskich. A po zagłębieniu się w lekturę i do stylu można sie przyzwyczaić bo i znowu nie taki on straszny ;P
Powieść ta, a przynajmniej jej pierwszy tom z trzydziestu ( O_O ) przedstawia dzieje jedengo z ważniejszych wodzów wikingów- Asmunda, jego żony- Idunn i całego ich dworu. Sama wybranka bogów, nazwana, niby przez Odyna i całą resztę, Gydą, na razie tylko gulga w pieluszkach, ale większość akcji kręci się wokół niej i jej młodszej o parę sekund siostry Gro.
Szczególnie ciekawe jest dosyć mocne zróżnicowanie postaci i idealny obiektywizm narratora (wszechwiedzącego swoją drogą).
Jane Mysen przedstawia fakty i pozwala je nam samodzielnie oceniać. Podkreśla tylko co inni myslą lub mówią o danej osobie, ale nie stwierdza ostatecznie czy jest to osoba dobra czy zła i nie narzuca nam sympatyzowania z nią (tak jak to robi wielu autorów).
Nie ma tu bohaterów do końca białych i do końca czarnych. Nie znaczy to też, że można ich porównać do różnych odcieni szarości :P
Każdy ma na swoim konie jakieś grzeszki, mniejsze lub większe i jest na tyle silnie przedstawiony jego rys psychologiczny, że wydaje się czasami, że ktoś taki NAPRAWDĘ istnieje, bądź istniał...
Resztę sami sobie wywnioskujcie po przeczytaniu :P
8/10- za fabułę
6/10- za styl
10/10- za psychologię
9/10- za oryginalność

Średnia: 8,25
_________________
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-03-02, 19:08   

Robin Cook to już klasyk thrillerów medycznych. Począwszy od słynnej „Comy” w prawie każdej jego powieści główni bohaterzy muszą się zmierzyć z zagadką kryminalną mającą swe korzenie we współczesnej medycynie. Raz jest to eksperyment balansujący na cienkiej granicy pomiędzy geniuszem a zbrodnią, innym razem epidemia grożąca śmiercią setkom czy tysiącom ludzi.
„Czynnik krytyczny” to najnowsza powieść Robina Cooka. Jej akcja rozgrywa się w Nowym Yorku – ofiarami zakażenia gronkowcem padają pacjenci sieci prywatnych klinik. Epidemia? Karygodne zaniedbanie lekarz? Seria nieszczęśliwych wypadków? A może jeszcze coś innego? Jaka by to nie była przyczyna, para patologów z nowojorskiego Inspekoriatu Medycyny Sądowej Laurie Montgomery i Jack Stapleton znów będzie miała ręce pełne roboty.
Do tej pory czytałem bodajże jedną książkę Cooka, „Oślepienie”, trudno jest mi więc powiedzieć jak „Czynnik krytyczny” ma się w stosunku do innych pozycji tego autora. Na podstawie tej konkretnej pozycji można jednak pokusić się o wyodrębnienie kilku cech charakterystycznych dla twórczości tego autora.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to jak dużo miejsca zostało poświecone na samo omówienie zagadnienia „gronkowca”. Kolejni bohaterzy powieści wygłaszają mini wykłady na temat możliwości zakażenia, rozwoju choroby oraz sposobów walki z infekcją. Niestety opisy te, jak dla mnie, zieją nudą i stanowią najbardziej nużącą część książki. Do tego należy dodać sporą ilość fachowych określeń, których zrozumienie zajęło mi dobrą chwilę. Podobnie ma się rzecz z opisami pracy patologów – to co wygląda intrygująco na ekranie TV (serie filmów CSI) w książce wzbudza o wiele mniejsze emocje. Na osłodę pozostaje spora dawka czarnego humoru jakże często kojarzonego z pracą w prosektorium.
Nieco lepiej wygląda sama intryga kryminalna. Na życie głównych bohaterów czyhają liczne niebezpieczeństwa; mafia, zawodowi mordercy, a także wirus. Niepomny ostrzeżeń żony Jack Stapleton chce poddać się operacji kolana w jednym z feralnych szpitali stając się w ten sposób jedną z potencjalnych ofiar. Szkoda tylko, że akcja powieści rozwija się w dosyć ślimaczym tempie i dopiero utrzymana w szybkim tempie końcówka zwiększa nieco poziom adrenalinę u czytelnika. W tym miejscu małe ostrzeżenie. „Czynnik krytyczny” to kolejna powieść z serii o parze patologów i brak znajomości poprzednich części nieco utrudnia zrozumienie wszystkich niuansów. Szczególnie powiązania pomiędzy poszczególnymi postaciami są początkowo, dla osób nieznających twórczości Cooka, trudne do zrozumienia np. kwestia wyglądu jednego z gangsterów czy jego nienawiści do głównej bohaterki.
Głównymi bohaterami powieści jest wspomniana para lekarzy, ale o wiele ciekawiej prezentuje się postać Angela Dawson. Jest ona właścicielką sieci szpitali, w których doszło do serii zgonów i teraz za wszelką cenę stara się ukryć ten fakt przed opinią publiczną. Tym bardziej, że zbliża się moment wejścia firmy na giełdę i taki skandal jest ze wszech miar niewskazany. Postać o tyle ciekawa, że z jednej strony pokazana jako kochająca matka, z drugiej wyrachowana biznes woman gotowa na wszystko, by nie stracić swych klinik. W tym celu decyduje się na oszustwa finansowe oraz wdaje w ciemne interesy z byłym mężem. Wydaje mi się jedynie, że Cook w końcówce książki nieco na siłę ją wybiela, robiąc z niej niczego nie świadomą ofiarę.
Reszta bohaterów jest już o wiele mniej ciekawa i stanowi raczej klisze: oddani swojej pracy lekarze, mściwi gangsterzy, dzielni policjanci - wszyscy są mało zindywidualizowani i specjalnie się od siebie nie różnią.
„Czynnik krytyczny” nie jest złą powieścią, ale największą przyjemność sprawi zagorzałym miłośnikom thrillerów medycznych. Dla pozostałych ciekawe może być samo porównanie warunków amerykańskiej opieki zdrowotnej do polskiej. Okazuje się, bowiem że pewne problemy są uniwersalne dla wszystkich. W sumie nic dziwnego – w świecie, gdzie w grę wchodzą miliony dolarów życie i dobro pacjenta zbyt często są stawiane na drugim miejscu.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-03-03, 22:25   

Postać Siergieja Łukjanienki nie wymaga bliższej prezentacji. W ciągu kilku lat autor „Labiryntu odbić” czy „Linia Marzeń” stał się jednym z najpopularniejszych pisarzy w Polsce. Jego kolejne książki są niecierpliwie oczekiwane przez rzesze wiernych czytelników, a ich recenzje zamieszczane są nie tylko w prasie branżowej, ale i opiniotwórczych czasopismach. Nie inaczej ma się rzecz z „Brudnopisem”.
Pewnego pięknego dnia życie Kiryła Maksymowa staje na głowie. Kiedy wraca do własnego mieszkaniu okazuje się, że mieszka tam nieznana kobieta, sąsiedzi go nie rozpoznawać, rodzice okazują się obcymi osobami, a dokumenty, dosłownie, rozpadają się w rękach. Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę, a odpowiedzi wciąż nie ma. Dopiero tajemniczy telefon daje Kiryłowi nadzieję, że jednak nie zwariował i wszystko, no prawie wszystko, można logicznie wytłumaczyć. O ile wyjaśnienie, że właśnie zostało się funkcyjnym celnikiem, który pilnuje przejścia do innych światów można uznać za logiczne.
W trakcie lektury „Brudnopisu” czytelnik kilkakrotnie doznaje uczucia „deja vu”. Łukjanienko wykorzystał, bowiem w swej najnowszej książce sporą ilość pomysłów z wcześniejszych utworów. Podróże pomiędzy światami za pomocą specjalnych bram („Spektrum”), czy grupa osób obdarzona nadludzkimi właściwościami (seria „Patrole”) to tylko czubek góry lodowej. A że nie samą rosyjską popkulturą człowiek żyje na dokładkę dostajemy iście „matrixowskie” sceny walki przypominające kolejne starcia Neo i agenta Smitha.
Również postać głównego bohatera wydaje się dziwnie znajoma. Kirył to klasyczny dla prozy Łukjanienki przeciętny człowiek, który mniej lub bardziej przypadkowo zostaje wciągnięty w wir wydarzeń. Co ciekawe te koleje losy nie zmieniają go – w dalszym ciągu jest zwykłym człowiekiem i reaguje na wydarzenia tak jak większość z nas. Raz popełnia błędy, innym razem staje się bohaterem. Dzięki temu nie staje się kolejnym herosem w czerwonych rajtuzach, a kimś bardzo nam bliskim.
Miłośnicy poprzednich powieści rosyjskiego autora znajdą w „Brudnopisie” również tak charakterystyczne dla jego prozy „słowiańskie klimaty”. Mnie szczególnie zapadła w pamięci scena, kiedy główny bohater w poszukiwaniu pomocy, trafia do domu pisarza książek science-fiction Dmitrija Mielnikowa. Ten bierze na warsztat współczesnych autorów fantastyki i omawia, jak podobny temat (utrata z dnia na dzień swojej tożsamości) opisałby każdy z nich. Zabawy przy tym mnóstwo, a dodatkowej satysfakcji dostarcza dopasowywanie poszczególnych pseudonimów do istniejących twórców. „Brudnopis” to także zapis mentalności dzisiejszych Rosjan i barwna panorama Moskwy – miasta, gdzie pod wierzchnią warstwa luksusu i zachodnich reklam wciąż można odnaleźć pozostałości starego systemu. No i koniak. Odnoszę wrażenie, ze powieść Łukjanienki bez tego trunku nie mogłaby się obejść. Tutaj też bohaterowie wypijają litry tego alkoholu, a że są wierni „rodzimym” produktom głównie raczą się gruzińskim i armeńskim koniakiem. Zresztą z zagadnieniem z pogranicza rosyjskiej mentalności i alkoholu wiążę się jeden świetny epizod – proszę poszukać sceny, w której Kirył i jego przyjaciel Kotia piją piwo „Obołoń”. Ciekawe czy podobne rozwiązanie mogłoby mieć miejsce w polskich realiach?

W dalszym ciągu wielkie wrażenie robi niczym nieskrępowana wyobraźnia autora. Mało, który pisarz posiada tak lekkie pióro do tworzenia nowych światów - ja porównałbym go w tym elemencie do samego Roberta Silverberga. Najważniejsze jest jednak to, że w odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów Łukjanienko nie wykorzystuje starych, wyświechtanych schematów, ale tworzy coś oryginalnego. I obojętnie czy będą one żywcem wyjęte z wizji Juliusza Verne’a czy sprawiały wrażenie narkotycznej wizji - nieodmiennie zachwycają. Na plus powieści należy również zaliczyć dobre tempo akcji. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, a rozwiązanie jednej zagadki powoduje powstanie następnej. Szkoda tylko, że na ostateczne wyjaśnienia przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. „Brudnopis” stanowi jedynie pierwszą część dylogii, której drugi tom zatytułowany „Czystopis” jest dopiero w planach wydawniczych „Maga”. I to jest chyba największy mankament książki. Po przeczytaniu ostatniej strony książki zostaje poczucie niedosytu, a czytelnik pragnie jedynie sięgnąć po jej ciąg dalszy.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-03-11, 22:21   

Dla ASX - chociaż i tak tego nie przeczyta :P

Zacznę niejako od końca – „Czerwona maska” to kolejny „produkcyjniak” ze stajni Grahama Mastertona i koronny dowód na to że czas tego pana bezpowrotnie przeminął. Papierowe, i to dosłownie, postaci, drewniane dialogi i fabuła będące jedynie pretekstem do zamieszczenia opisów szatkowania ludzkich ciał to części składowe tego dzieła. Zabrakło jedynie firmowych „ pikantnych kawałków”. Jak na dłoni widać, że angielskiemu pisarzowi kończą się mniej lub bardziej oryginalne pomysłu, które wielokrotnie ratowały jego powieści przed całkowitą katastrofą. Wprowadzenia do akcji indiańskiej magii, klubu kanibali czy przeklętego lustra zawsze było miłą odmianą od wampirów, duchów albo zombie. Niestety „Czerwona maska”dobitnie pokazuje, że autor zaczyna gonić własny ogon. Po raz kolejny mamy do czynienia z magią obrazów, z tym, że o ile w „Wizerunku zła” bohaterzy mogli wchodzić „między ramy”, tutaj schodzą z płótna w realny świat. Ot taki odpowiednik czeskiego serialu animowanego „Chłopak z plakatu” w wersji dla dorosłych.
I nie pomoże tu wzmianka o Wincencie van Goghu czy Aleksandrze Dumas, których nazwiska przemykają na kartach książki.
Drażnią bohaterzy. Na pierwszy plan wysuwają się dwie kobiety Sissy Sawyer oraz jej synowa Molly. Pierwsza z nich to 72-letnia medium, druga malarka dorabiająca, jako policyjny ekspert od portretów pamięciowych. Pech chciał, że w ręce malarki wpadł magiczny wisior, dzięki któremu ożywiają narysowane przez nią osoby czy przedmioty. I od razu jest weselej – w końcu, co dwóch namalowanych psychopatów z nożami to nie jeden. Najzabawniejsze jest to, że Molly nie ma jakiś specjalnych wyrzutów, iż stworzony przez nią morderca wyżyna pół miasta. Cóż stało się. Gorzej z Sawyer – ta cały czas biadoli, że pomimo użycia talii magicznych kart DeVane (coś a’la Tarot) nie jest w stanie powstrzymać mordercy. Zresztą z tymi kartami też się Masterton nie popisał.
W treści książki wielokrotnie jest wspomniane jak długo znajdują się one w posiadaniu medium. Tymczasem można odnieść wrażenie, że w czasie każdej wróżby Sawyer widzi je pierwszy raz na oczy. Nagle na jednej z kart zauważa postać nieżyjącego męża albo noże czy nożyczki, których wcześniej nie dostrzegała. Śmiech u czytelnika wywołuje dokładność przepowiedni – nie tylko można z nich odczytać datę i miejsce kolejnej rzezi, a nawet i liczbę ofiar. Jest tylko jeden problem - większość tych proroctw staje się „jasna” dopiero po fakcie. No i mam pytanie - czy taka dosłowność wróżby oznacza, że za każdym razem, gdy taka karta zostaje odkryta musi umrzeć dokładnie 17 osób? Ja bym się bał brać ich do rąk. Masterton nie zapomniał również o swoim ulubionym „mięsie armatnim”, czyli dzielnym i prawym policjancie, który, jak zwykle, ginie w wyjątkowo paskudny sposób. O reszcie postaci nie da się powiedzieć nic więcej oprócz tego, że są.
Czy warto czytać „Czerwoną maskę”? Nie warto – bardziej zaskakujące i emocjonujące są kolejne odcinki „Mody na sukces” lub „M jak miłość”. Inna sprawa, ze tych ostatnich też nie polecam. Idzie wiosna –może więc lepiej umyć okna lub wytrzepać dywany? Zajmie to niewiele więcej czasu, a pożytek zdecydowanie większy

Ocena 2/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-03-23, 00:13   

Ahoj szczury lądowe! Lubicie opowieści o bezlitosnych piratach, przeklętych skarbach i morskich potworach? Jeśli tak to trafiliście pod właściwy adres – najnowszy zbiór opowiadań Jacka Komudy „Czarna bandera” – dostarczy wam tych wszystkich atrakcji, a nawet więcej.
Sześć opowiadań- sześć różnorodnych historii. Komuda pisząc swoją najnowszą książkę stanął przed nie lada wyzwaniem. Okazało się bowiem, że cała „ piracka literatura” to tak naprawdę kilka pomysłów, w dodatku niemiłosiernie wyeksploatowanych. I bądź tu oryginalny. Na szczęście pan Jacek szabli nie złożył i pola dotrzymał. Owszem część historii to nic innego jak wariacje na mniej lub bardziej znane tematy – Latający Holender („Oprawca”), zaginiony skarb („Sześćset cetnarów piekła”), El Dorado („Na szlaku chwały, krwi i złota”). Szczęśliwie dla czytelników na każdym z nim pisarz odcisnął swoje piętno, dzięki czemu zyskują one nową jakość. Wystarczyło przesunąć pewne akcenty, wprowadzić świeże wątki, dodać szczyptę magii i opisać barwnym językiem. Równie ciekawie prezentują się opowiadania będące samodzielnym wytworem autora. No może nie całkiem samodzielnych, ponieważ Komuda nawiązał w nich do autentycznych historii – odnalezienia okrętu we wnętrzu góry lodowej („Lodowy szkwał”), katastrofie morskiej („Ark Raleigh”) czy handlu niewolnikami („Czarny heban”).
Napisanie dobrej książki o piratach wymaga od pisarza stylu, który umożliwiłby mu wierne oddanie kolorytu tamtej epoki. I chyba nie będzie większego zaskoczenia, gdy napisze, że Jacek Komuda wywiązał się z tego zadania wybornie. Tak jak udało mu się na kartach poprzednich książek ożywić Rzeczpospolitą Obojga Narodów, teraz wiedzie nas w barwny świat Karaibów. W trakcie lektury nie raz poczujemy powiew morskiej bryzy, usłyszymy wiatr grający na wantach czy poczujemy oddech śmierci na ramieniu. A wszystko to w towarzystwie najgorszych łotrzyków, jakich ostatnimi czasy udało się ożywić piórem polskiego pisarza. Są źli, okrutni i bezlitośni, a równocześnie (na swój sposób) uczciwi, honorowi i wolni. Tego ostatniego chyba im najbardziej można pozazdrościć – ciągle w drodze, nie myślący o przyszłości, żyjący chwilą. Dziś bogacze – jutro nędzarze. Królowie życia. Piraci.
Powyższe peany nie oznaczają jednak, że „Czarna bandera” to książka pozbawiona wad. W kilku miejscach Komuda nadużywa terminologii morskiej, co powoduje, że tekst traci na czytelności. Mam również pewne zastrzeżenia w związku z końcówkami poszczególnych utworów – zdecydowanie za często finałem jest eksplozja beczki z prochem. Inny istotny mankament – przewidywalność, w kilku wypadkach nawet mniej oczytany czytelnik, już w połowie lektury może domyślić się zakończenia. Wady te są jednak w pełni rekompensowane dzięki, iście wirtuozowskim, językowym popisom pisarza.

Książki beletrystyczne poświęcone piratom czy korsarzom autorstwa naszych rodzimych twórców można policzyć na palcach. Mamy trylogię Janusza Meissnera o Janie Martenie, ze dwie powieści Feliksa Kresa, „Karaibską krucjatę” Marcina Mortki. Nie tak dawno ukazały się „Galeony wojny” Jacka Komudy i choćby dlatego z „Czarnej bandery” należy się cieszyć. Tym bardziej, że recenzowany zbiór to dawka solidnej lektury, która powinna zadowolić większość miłośników „pirackich klimatów”. Zatem jeśli tęsknicie za Karaibami, pięknymi żaglowcami, skrzyniami pełnymi złota i butelką rumu zalecam obranie kursu na najbliższą księgarnie. Ahoj.
Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Fahrenheit 451


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,49 sekundy. Zapytań do SQL: 13