FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-08-16, 13:14   

Greg Bear - Radio Darwina

Po dziesięciu latach od amerykańskiej premiery, na naszym rynku ukazała się nareszcie kolejna książka Grega Beara, autora wielu powieści z gatunku czystej science fiction. W „Radiu Darwina” ludzkość zostaje postawiona wobec katastrofy na skalę ogólnoplanetarną – nagle, z nieznanych przyczyn dochodzi do biologicznego uaktywnienia mechanizmu, który powoduje masowe poronienia. Zespół kryzysowy, powołany przy rządzie amerykańskim, koncentruje się na znalezieniu szczepionki i, przede wszystkim, eliminacji zagrożenia. Czas nagli – stawką jest utrata nie tylko jednego pokolenia…

Niewątpliwym walorem powieści jest ścisłe zakorzenienie w szeroko pojętych naukach BIO – autor swobodnie wykorzystuje aktualną wiedzę. Owszem, sposób jej prezentacji jest nieco uproszczony (to nieuniknione w powieści fabularnej), ale nie dzieje się to z uszczerbkiem dla rzetelności. Inną sprawą jest, że dokonania naukowców, im bardziej wybitne, tym szerzej ujawniają, a wręcz otwierają, nowe obszary badawcze. Jeden z takich nie poznanych obszarów wykorzystuje Greg Bear do spekulacji. Przewidywania autora dotyczące istnienia i uaktywnienia wirusów endogennych są przy obecnym stanie wiedzy nie do obalenia w tym sensie, że nikt nie udowodnił słuszności twierdzenia przeciwnego. A zatem można sobie pozwalać. I autor to właśnie robi – spekuluje, poruszając się w granicach wyznaczonych przez naukowców.

Przywykliśmy myśleć, że – jako ludzie – jesteśmy szczytowym osiągnięciem ewolucji. Faktycznie, zajmujemy najwyższe miejsce na drabinie gatunkowej. Ale w takim myśleniu może kryć się fałszywe założenie – przekonanie, że ewolucja się zatrzymała. Że skoro powstał człowiek, to teoretycznie podstawowy cel został spełniony, że ewolucja nie jest już konieczna, że – ukontentowana osiągnięciem – może (a nawet powinna) spokojnie spocząć na laurach. Ale ewolucji nie da się wyłączyć, ten proces zachodzi nadal. Niedostrzegalnie i nieubłaganie. I być może, kiedyś staniemy, jako ludzkość, w obliczu kolejnego skoku ewolucyjnego. I jak zareagujemy – potraktujemy mutacje jak chorobę, którą należy zwalczyć za wszelką cenę? A może z pokorą przyjmiemy konsekwencje zmian? Bohaterowie opowieści Beara stają właśnie przed takim dylematem. Mało tego, autor sugeruje, że to nie pierwszy raz – że już przynajmniej dwukrotnie ludzkość stanęła w obliczu takich zmian. Pierwsza reakcja członków ówczesnych społeczności nie przynosi nam, ludziom, chluby. A jak będzie tym razem?

Autor nie poprzestał na postawieniu pytania – postarał się przewidzieć konsekwencje, jakie zmiany ewolucyjne będą miały dla całego społeczeństwa. Nie pozostawił suchej nitki na politykach, ekspertach naukowych, pracujących na rzecz rządu amerykańskiego i potężnych koncernach farmaceutycznych prowadzących prace badawczo-rozwojowe. Wskazał na olbrzymie zagrożenie dla niezależności nauki – przyznawanie grantów na badania naukowe z funduszy budżetowych może być narzędziem nacisku na naukowców, aby badania prowadzili w konkretnym, oczekiwanym przez polityków kierunku. Greg Bear pokazuje, jak łatwo zaburzyć działanie pozornie niezależnie funkcjonującego systemu, jak doprowadzić do odcięcia funduszy, a w konsekwencji – wykluczyć ze społeczności naukowej, skazać na ostracyzm środowiska, zdyskredytować niektórych, niewygodnych z politycznych powodów, badaczy.

Na podkreślenie zasługuje znakomity – w warstwie naukowej – przekład. Wydaje się, że terminologia naukowa jest używana prawidłowo, czytelnik nigdzie nie jest wprowadzany w błąd przez nieadekwatne słownictwo. Niestety, już tak dobrze nie jest w samej warstwie językowej – w książce zdarzają się niezręczności czy wręcz błędy (zmiana podmiotu w zdaniu, nieoczekiwana forma żeńska czasownika w odniesieniu do rzeczowników rodzaju męskiego), ale na szczęście są to jedynie usterki, które wprawdzie zgrzytają, ale nie odbierają całkowicie przyjemności płynącej z lektury.
Natomiast mam do autora osobistą pretensję za zakończenie – w mojej opinii jest zbyt dosłowne. Uważam, że gdyby książkę pozbawić epilogu (ostatnich 6 stron), jej wymowa byłaby silniejsza. Pewne wątki pozostałyby niedopowiedziane, pozostawiając więcej pola dla czytelniczej imaginacji.

Solidna i rzetelnie przedstawiona podbudowa naukowa książki, duży zakres czynionych przez autora spekulacji na temat genetyki i ewolucjonizmu, wskazanie w jaki sposób potencjalnie zachodzące procesy ewolucyjne mogłyby wywrócić do góry nogami fundamenty – pozornie stałe i niezmienne – naszego codziennego, oswojonego świata, mocne osadzenie w amerykańskiej rzeczywistości polityczno-społecznej, a nade wszystko ukazanie zmian z perspektywy zwykłego człowieka, walczącego o zachowanie indywidualności i niezależności, sprawiają, że „Radio Darwina” może śmiało konkurować z najlepszymi pozycjami gatunku. Z czystym sumieniem polecam.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-08-19, 12:18   

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia"

„Eneida” to jedno z najważniejszych dla cywilizacji zachodniej dzieł, które powinno przywodzić na myśl odpowiednie skojarzenie, chociażby najprostsze – że to taka „rzymska Odyseja”. Mimo to, porównując ją do jej wielkiej poprzedniczki, rzadziej przekłada się ją chociażby na język innych mediów, przykładowo, filmu. Sama jej forma pisana również nie jest tym, na co kładłoby się szczególny nacisk w polskich szkołach. Autorka w posłowiu stawia tezę, iż poezja Wergiliusza jest, na dobrą sprawę, nieprzekładalna z łaciny – a że język ten jest bardziej martwy niż żywy, to dzieło powoli migruje na literackie peryferie. Paradoksalnie duża część z nas zna „Eneidę” już nie z samego dzieła, ale z jej emanacji w pozostałych tekstach kultury. Stąd Le Guin podjęła próbę przywrócenia twórczości Wergiliusza w nowej formie, czyniąc protagonistką postać w oryginalnym eposie ważną dla fabuły, ale jednak przedstawianą mimochodem. To Lawinia, córka króla Lacjum, widnieje na klasycznie wykonanej, ciemno czerwonej okładce pokrytej złoceniami.

Le Guin beletryzuje epicki poemat (a raczej jego italską część – wcześniejsza jest pokrótce streszczona), jednocześnie oczyszczając go w dużej mierze z elementów nadprzyrodzonych. W czasach Lawinii to Wergiliusz jawi się jako postać z innego, fantastycznego świata – nie tylko dlatego że jest zjawą, z którą rozmawia główna bohaterka. Ta, choć przepowiedziane słowa poety wypełniają się, zwraca uwagę, że niekiedy przybierały one nieco przesadną formę. W istocie autorka prowadzi subtelną polemikę z „Eneidą”, korzystając z tego luksusu, że większość czytelników zna choćby w zarysie ten epos. Dochodzi do tego arcyciekawy wątek, czy raczej przez wzgląd na jego objętość – smaczek, w którym roztrząsana jest demiurgiczna moc literatury i zależności między nią a rzeczywistością. Naprawdę żal mi było, że zaczynając historię od niemal eseju, koniec końców autorka skoncentrowała się na realizmie książkowej fabuły, pozostawiając swoją metaliteracką konstrukcję w cieniu.

Czas i miejsce akcji to Italia, na kilku wieków zanim powstał Rzym. Zapomnijcie więc o gigantycznej metropolii, marmurze i akweduktach – w książce panuje bardzo wiejska atmosfera. Trzoda, pola, lasy, łąki – to tło działań bohaterki, która mimo królewskiego rodowodu swobodnie miesza się z gawiedzią, co daje pojęcie, jak płaska była wówczas tamtejsza hierarchia społeczna. Rozbudowany, w porównaniu do starożytnego poematu został aspekt polityki ludów Italii – i zrobiono to wiarygodnie. Należy mieć na uwadze jeden aspekt – o tamtych czasach wiemy naprawdę niewiele, stąd autorka przyznaje otwarcie, że mimo prób rzetelnego oddania epoki, wertowania źródeł, dużą część książki jest jej spekulacją. Z drugiej strony – tyle samo, a może nawet mniej, wiedział o tamtych czasach sam Wergiliusz.

Warto przybliżyć sylwetkę głównej bohaterki; w końcu to perspektywa Lawinii stanowi wkład Le Guin, zmianę względem eposu. Jest to kreacja wiarygodna w swojej bezsilności – zarówno wobec uwarunkowań kultury, w jakiej żyje, jak i mitu, którego jest częścią. Inicjatywa Lawinii nie polega na buncie – nie jest to heroina rzucająca wyzwanie rzeczywistości – ale raczej na umiejętnym lawirowaniu. Autorka tym samym eksponuje kobiecość wraz z charakterystycznym dla niej pojęciem „miękkiej siły”. Jest to rozciągnięte na szereg lat, przed i po wydarzeniach znanych z „Eneidy”, stąd możemy obserwować kolejne role Lawinii – dziewczynki, oblubieńcy i matrony. Obserwując jej życie, od dzieciństwa po starość, zyskuje się pojęcie o potencjale, jaki może tkwić w takich postaciach – pozornie bezgłośnych i biernych.

Liczący na epicką historię fani mogą się nieco rozczarować – to, co było epickie dla Rzymian, dla nas, czytelników fantastyki mających za sobą przykładowo „Władcę Pierścieni”, może wydać się nieco zaściankowe i miałkie. Nie o epikę jednak chodzi. Le Guin nawet w swoich klasycznych tytułach nie przesadzała z przysłowiową pompą – tutaj świadomie ten element tonuje. Jest to bardzo klasycystyczna, dojrzała, pełna umiaru powieść, – czyli coś, co zależnie od kontekstu można określić również jako nudziarstwo. Przyznaję, zdarzyło mi się ziewnąć nad paroma fragmentami, ale liczyłem cały czas, że koniec – poprzez analogie z początkiem książki – to wynagrodzi. I trochę się zawiodłem, bo rozczarował. Jednak patrząc na ogół powieści, doświadczenie i warsztat Le Guin sprawiły, że nie żałowałem, czasu nad nią spędzonego. Książka ma swój niezaprzeczalny klimat i zalety. Trudno mi tylko przeboleć niewykorzystania jej potencjału, o którym pisałem wyżej, przez co mamy do czynienia z powieścią zaledwie dobrą – i raczej jedynie dla dojrzałych czytelników.
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-08-29, 20:36   

Clifford D. Simak Tajemnica Tycho
[opowiadanie]

Przygodę z literaturą fantastyczną można zacząć na wiele sposobów. Jedni sięgają po nią za sprawą cudowności Wiedźmina, drudzy za namową przyjaciół a jeszcze inni zafascynowani twórczością Julisza Verne’a, „dziadka science fiction”. Należę do tego ostatniego grona. Twórczość francuskiego pisarza zawsze mnie interesowała. A to, dlatego że jak na dziewiętnastowiecznego autora dość mądrze prawił o nowinkach technicznych, w tym chociażby o sposobach dostania się na Księżyc. A skoro mowa o naturalnym satelicie Ziemi.



Ostatnio coraz częściej sięgam po teksty Clifforda D. Simaka. Jakiś czas temu postanowiłem odświeżyć klasyków science fiction a wspomniany pisarz z pewnością się do nich zalicza. Autor Sąsiada po raz kolejny udowodnił, że atmosferę wywołującą dreszczyk emocji, palącej tajemnicy można wskrzesić dosłownie wszędzie. W opowiadaniu Tajemnica Tycho (ang. The trouble with Tycho, 1961) los chciał, że padło na Księżyc. Wybór jak najbardziej trafny. Miejsce i bez odpowiedniego klimatu wieje grozą. Pamiętacie Ciemną stronę Księżyca? Oklepana historia z trójkątem bermudzkim, trochę opuszczonych wraków kosmicznych rodem z pierwszej części przygód Obcego i gotowe.

Wracając do opowiadania. Przyglądając się społeczeństwu nakreślonemu w omawianym utworze można dojść do przekonania, że przypomina ono świat wykreowany przez Rafała Kosika w książce Mars. Zastrzegam, że nie sugeruję plagiatu. Po prostu stwierdzam fakt, że istnieją podobieństwa. Mamy ludzkość polującą na nowe tereny pod kolonizacje, mamy bohatera - poszukiwacza (dobrze, że nie wody), mamy chciwych Ziemian pragnących zarobić kosztem innych ludzi, no i oczywiście mamy tajemnicę wiążącą się z licznymi trupami. Może to naciągana teoria, ale zaświtała w mojej głowie. Ot takie dziwne skojarzenia.

O czym opowiada Tajemnica Tycho, wydana w Polsce w Wielkim frontowym podwórzu? O historii Chrisa Jacksona, za sprawą, której stał się on nie tylko niewyobrażalnie bogaty czy beznadziejnie zakochany w pewnej uroczej damie, ale także miał okazję zabawić się w Ijona Tichego. Clifford D. Simak w odróżnieniu od Stanisława Lema nie skrywa jednak pod płaszczem przygody głębszych rozmyślań odnośnie zachowań ludzkości. Dlatego też Tajemnica... to przede wszystkim dobrze skonstruowana sensacja, trzymająca w napięciu od początku do końca.

Polecam.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-09-08, 20:24   

Bernard Cornwell - Pieść łuków. Azincourt

Zastanawiałam się, co sprawia, że jakieś wydarzenie historyczne postrzegane jest przez potomnych jako przełomowe, utrwala się w pamięci, stopniowo obrasta apokryfami, zyskuje rangę mitu. Co o tym decyduje – czy ogrom pracy włożonej w doprowadzenie do sukcesu, wielkość niezbędnych nakładów? Czy też charyzma sprawców, liderów, którzy pociągnęli za sobą innych? Czy zbieg okoliczności, szczęśliwy los przypadkiem wyciągnięty na loterii wydarzeń? A może talent apologety, który w wiele lat później przedstawia własną wersję, na tyle plastyczną i żywą, że zastępującą w powszechnej świadomości fakty?

Czasem mam wrażenie, że bitwa pod Azincourt taką, nieledwie mitologiczną, sławę zawdzięcza „Henrykowi V” Szekspira. Bo samo starcie nie było żadnym majstersztykiem taktyki, ani przykładem militarnego nowatorstwa. Przeciwnie – to była zwykła siekanina, frontalny siłowy atak bez jakichkolwiek manewrów na skrzydłach, w którym obie strony walczyły aż do zupełnego wyczerpania, a o zwycięstwie zdecydowała wytrzymałość jednostek i zwykły upór. Choć Francuzi dysponowali znaczącą (według niektórych źródeł – kilkukrotną) przewagą, to udało im się popełnić chyba wszystkie możliwe błędy, zaś Anglicy do maksimum wykorzystali każdą okazję. Nie tylko wygrali, ale i doprowadzili Francję na krawędź przepaści, z której dopiero Joanna d’Arc zdołała kraj wyciągnąć. Ale to już zupełnie inna historia…

A wracając do mitu – nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że Francuzi przyjęli bitwę na tak niekorzystnym dla nich terenie. Przecież nie musieli – mogli poczekać jeszcze dzień lub dwa i walczyć nie na świeżo zaoranym i grząskim polu, ograniczonym z obu stron lasem uniemożliwiającym manewry na skrzydłach, a na otwartym i przede wszystkim – bardziej suchym terenie. Mogli przygotować pułapkę tak, aby nie wystawiać się na zabójczy ostrzał angielskich łuczników (wszak pod Crécy i Poitiers mieli okazję poznać jego skuteczność) i w pełni wykorzystać możliwości własnej pancernej konnicy. Gdyby poczekali jeszcze parę dni, armia angielska byłaby jeszcze bardziej głodna i chora, jeszcze mniej zdolna do walki. Tymczasem zlekceważyli przeciwnika i na własną prośbę doprowadzili do tragedii. Może tu właśnie kryje się powód takiego postrzegania tej bitwy – mit jako ostrzeżenie?

Książka Bernarda Cornwella opowiada historię Nicholasa Hooka, młodego angielskiego banity, który zaciąga się jako najemnik do oddziałów łuczników, walczącego na terytorium Francji. Udaje mu się uniknąć masakry w Soissons, następnie – już jako żołnierz armii Henryka V – walczy w oblężeniu Harfleur i dociera pod Azincourt. W książce o takiej konstrukcji (główny bohater bierze udział w wydarzeniach historycznych, których zwieńczeniem jest tytułowe starcie) fabuła nie jest zaskakująca – w zasadzie już od początku czytelnik ma pewność, że – bez względu na zmienne koleje losu – głównemu bohaterowi nic śmiertelnie ostatecznego się nie przydarzy. Owszem, może zostać ranny, mogą zginąć jego przyjaciele, ale on sam, mniej lub bardziej sponiewierany fizycznie lub psychicznie, przetrwa aż do finału. Spodziewałam się tego i nie oczekiwałam fabularnych niespodzianek. Celem książek Bernarda Cornwella, w moim przekonaniu, jest ukazanie znanego przebiegu wypadków oczami konkretnego bohatera (najlepiej takiego, który łatwo da się polubić), przybliżenie ich czytelnikowi, a w ten sposób – popularyzacja historii.

Właśnie popularyzacja historii wychodzi autorowi świetnie – jego książki roją się od najróżniejszych szczegółów: począwszy od tajników produkcji i utrzymania uzbrojenia, poprzez opisy strojów czy sposoby przechowywania żywności, aż do prezentacji mentalności członków ówczesnych społeczeństw – powszechnych przesądów i zwyczajów ludowych, wierzeń będących przedziwną mieszaniną pogaństwa i chrześcijaństwa, szczodrości występującej zaraz obok żądzy pieniądza, dworności i dobrych manier zestawionych z okrucieństwem i bezwzględnym mordowaniem wrogów. Autorowi udało się pokazać kontrasty epoki: z jednej strony ogromny brak wiedzy, zilustrowany przekonaniem, że „mycie rozrzedza skórę, a wtedy choroby mają ułatwiony dostęp do organizmu” (s. 225), a z drugiej – powszechną świadomość obowiązującego systemu prawnego (echo Magna Charta Libertatum): „Jesteśmy Anglikami i mamy swoje prawa!” (s. 457). Właśnie takie bogactwo szczegółów, ogromna ilość drobiazgów pozwala autorowi wiarygodnie odmalować panoramę tamtych czasów. Bo historia to nie tylko daty wypraw wojennych…

Główny bohater opowieści Bernarda Cornwella nie jest wykształcony i brak mu obycia, nie umie pisać ani czytać, nie zna żadnego obcego języka, stąd obraz świata widziany jego oczami jest naiwny. Nicholas nie dostrzega niuansów – jego pojmowanie rzeczywistości przypomina budowanie domku z dziecięcych klocków. To nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu. I pewnie właśnie dlatego, ze względu na dostosowanie narracji do sposobu rozumowania bohaterów, ich wizji świata, książka skojarzyła mi się z „Rudym Ormem” F.G. Bengtssona, choć do poziomu dowcipnych komentarzy szwedzkiego autora nieco Cornwellowi brakuje. A ponieważ „Pieśń łuków” jest pozbawiona naturalizmu w opisach scen śmierci i tortur, uważam, że można ją polecić nawet nastoletnim odbiorcom. Ci, którzy po nią sięgną, mogą wzbogacić swą wiedzę o nowe, nieznane szczegóły.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-09-09, 21:28   

Greg Egan Miasto permutacji

Miasto permutacji to książka niewątpliwie trudna w odbiorze. Nie jest to lektura przeznaczona do pociągu ani na poranne podróże do pracy. Nie odprężymy się przy niej, nie pochłonie nas akcja czy nietuzinkowi bohaterowie. Wręcz przeciwnie.
Greg Egan, pisarz hard science fiction i programista, nie buduje powieści intrygującej, wciągającej od pierwszych kartek. Stawia na powolne, czasami dosłownie nudne, filozoficzno-naukowe rozważania na tematy związane z człowiekiem, jego egzystencją i decyzjami, które jej towarzyszą. Skupia się na budowaniu nastroju za pomocą magii liczb, oddziaływań genetycznych, procesów myślowych, zmuszających ludzkość do działań prowadzących do przetrwania, nieśmiertelności. Czy wychodzi naprzeciw naszych oczekiwań?

Bohaterami Miasta permutacji są Paul Durham, oraz Maria Deluca. Jedną i drugą osobę poznajemy w momencie, gdy pracują nad przedsięwzięciami umożliwiającymi powiązanie świata rzeczywistego z komputerowym. Mężczyzna budzi się jako Kopia – „elektroniczny klon żyjącego człowieka”. Jest to typowy przedstawiciel klasy naukowców, którzy pragną zrewolucjonizować życie wirtualne. Można powiedzieć, że w pewien sposób poświęca się dla tej idei w sposób nieodwracalny. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, blokuje program umożliwiający opuszczenie świata elektronicznego. W ten sposób odcina się ostatecznie od rzeczywistości i otrzymuje nieskończenie wielką ilość czasu na prowadzenie badań.
Maria z kolei przypomina jedną z nastolatek, które oprócz ciągłego poszukiwania pracy uzależnione są od palącej potrzeby zabłyśnięcia, przekroczenia granicy możliwości.
Tak jak już wspominałem obie te postaci nie są kreacjami pochłaniającymi nas do żywego. Nie będziemy z zapartym tchem śledzić ich zmagań, bo nie mają one w sobie nic z sensacji czy kryminału. Przypatrując się działaniom Paula Durahna i Marię Delucę jesteśmy świadkami podręcznikowej pracy programistów, biologów, chemików i całej masy innych umysłów mającymi kontakt z dziedzinami ścisłymi.



Miasto permutacji to jedno z tych dzieł, które choć wymagają maksymalnego skupienia, odpoczynku od czytania to jednak na długo zapadają w pamięć. Po raz kolejny zaznaczam, że nie dzieje się tak dzięki wciągającej akcji, ale fabule zahaczającej o tematy ukazane w odmienny sposób od powszechnie obowiązującego. Problemy związane z granicami zniewolenia samego siebie, pytania o korelację religii z nauką czy próby nakreślenia przez człowieka własnej tożsamości to tylko nieliczne przykłady zagadnień rozpatrywanych przez autora. I właśnie w miejscu należy podkreślić, iż Greg Egan w dość nietypowy sposób pisze o wspomnianych wyżej kwestiach. Nie prowadzi on, bowiem wykładów, dyskusji filozoficznych, ale stara się uzasadnić swoje wywody za pomocą konkretnych liczb. Zapewne, dlatego też książka przyprawia o bóle głowy, gdy po raz setny autor zapomina, iż nie każdy ukończył studia matematyczne. Prawdopodobnie to jest główna wada powieści. Niezbyt czytelny język literacki powoduje sporo zamieszania, choć oczywiście przy wzmożonym wysiłku intelektualnym Miasto permutacji okazuje się książką bardzo interesującą. Jeżeli ustatkujemy się, w pewnym sensie zasymilujemy się z wizją Grega Egana to z pewnością nie będziemy rozczarowani.

Jeżeli chciałbym doszukiwać się porównań z innymi pisarzami to powiedziałbym, że dokonania Grega Egana przypominają mi twórczość Philipa K. Dicka. Z góry jednak zaznaczam, że nie stawiam znaku równości pomiędzy tymi autorami. Autor Bożej inwazji czy Ubika zdecydowanie góruje nad swoim australijskim kolegą po fachu. Podobieństwa upatruję nie w stylu, ale w głównych motywach twórczości obu pisarzy. Zarówno Greg Egan jak i Philip K. Dick bardzo dużo uwagi poświęcają w książkach dogłębnemu poznaniu człowieka i jego natury. Ktoś mógłby powiedzieć, że większość utworów zawiera bardziej lub mniej podobne przemyślenia. Nie chodzi mi jednak o same motywy, ale sposób zestrojenia ich z akcją książek. Pisarze wyżej wymienieni nie bawią czytelnika sensacyjnymi opisami, zagmatwanymi zagadkami, dramatycznymi zwrotami akcji. Czynniki te tracą na znaczeniu, gdy w grę wchodzi poddanie się rozważaniom stricte metafizycznym. W Mieście permutacji najważniejszy jest człowiek jako przedstawiciel szerszego społeczeństwa zwanego powszechnie ludzkością. Tempo książki, choć początkowo zawrotne stopniowo zwalnia by w jeszcze większym stopniu uwypuklić przekaz główny. Mniej więcej tak samo zachowuje się fabuła w światach kreowanych przez Philipa K. Dicka.

Przyznam szczerze, że kilkakrotnie chciałem przerwać lekturę Miasta permutacji. Z wielu powodów, nie tylko odautorskich. Krzysztof Pochmara na łamach Katedry wspomina o „interpunkcyjnej chorobie” i ma rację. Ona rzeczywiście zniechęca do czytania. Dodajmy do tego momentami zbyt techniczny język wypowiedzi, nijaką akcję i faktycznie może być to powieść nie do przebrnięcia. I żadna „siła wyobraźni” czy „odwaga literackiej wizji” nie obroni historii wirtualnego świata stworzonej przez programistę z Australii. Książka Egana po prostu nie wpasowuje się w obecnie preferowane trendy. Z powodów wyżej wymienionych sięgnie po nią niewielki procent czytelników. Nie oznacza to oczywiście, że książka jest zła. Jest po prostu inna. Jej bohaterowie nie mają zamiaru zabawiać, zafascynować odbiorców. Można powiedzieć, że są jedynie tłem (w dosłownym tego słowa znaczeniu) dla przemyśleń Grega Egana.

Australijski pisarz, autor jeszcze takich powieści jak Kwarantanna (1992) czy Stan wyczerpania (1994), nie opowiadania historii w sposób pasjonujący, wciągający. Nie wychodzi naprzeciw literaturze rozrywkowej, w Mieście permutacji nie ma miejsca dla dramaturgii, spektakularnych zwrotów akcji. Egan rezygnuje z tego wszystkiego dla głębszego, ciśnie się na usta określenie „naukowego”, podejścia do kwestii tożsamości, natury człowieka współczesnego. Jeżeli ktoś pragnie uczestniczyć w eksperymencie, gdzie granica jest tylko nasza wyobraźnia, to bardzo serdecznie zapraszam do zapoznania się z niniejszą pozycją.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-09-09, 21:32   

Siergiej Łukjanienko - Labirynt odbić

Nie ma Internetu. Jest wirtualna Głębia. Wejść może każdy, opuścić ją – już nie tak łatwo. A jednak istnieją wyjątki – elita wewnątrz elity – cyber-nurkowie, którzy potrafią wynurzyć się bez pomocy timera przerywającego połączenie, opuścić Głębię na zawołanie. Jednym z nich jest główny bohater, który przyjmuje zlecenie odkrycia tożsamości pewnego internauty, postaci nieistniejącej poza siecią. Stawką jest Medal Bezkarności, zapewniający posiadaczowi absolutną swobodę działania, uwolnienie od konieczności ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Tak właśnie zaczyna się „Labirynt odbić”, a dla mnie – pierwsza przygoda z twórczością Siergieja Łukjanienki.

Czym tak naprawdę jest Głębia? Rzeczywistym adresem w Internecie? A może ułudą stworzoną przez mózg? Halucynacją? – Jeśli tak, to zbiorową, bo wszyscy bywalcy Głębi poruszają się w tych samych dekoracjach. Przynoszą ze sobą własne doświadczenia, przeżycia, emocje, spędzają czas na pogaduszkach z internetowymi znajomymi, dyskutują, walczą o palmę pierwszeństwa w grach... Głębia – nowy, alternatywny świat, gdzie można kolejny raz poczuć dobrze znany smak potraw, ale gdzie nasycić się nimi nie sposób. Gdzie można niemal usłyszeć ton głosu rozmówcy, choć w rzeczywistości słyszalne jest jedynie pstrykanie klawiatury. Przyznam, że wizja, stworzona przez Siergieja Łukjanienkę o wiele bardziej oddziałuje na moją wyobraźnię, niż na przykład modyfikacje ciała przy użyciu najprzeróżniejszych wszczepek czy technicznych gadżetów z innych, stricte cyberpunkowych utworów. Owszem, doceniam rolę techniki, pociągają mnie możliwości oferowane przez nowe technologie, ale zdecydowanie wolę psychiczne zanurzenie w Głębi.

Specjalnie na użytek tej recenzji postanowiłam sprawdzić parę dat. I tak, pierwsza na świecie strona www powstała w grudniu 1990 roku, dwa lata później – pierwsza graficzna przeglądarka stron internetowych. Polska została podłączona do Internetu w grudniu 1991 roku, ale serwery znajdowały się początkowo jedynie w Warszawie, Krakowie, Toruniu i Katowicach; dopiero w 1993 roku zdecydowano o budowie miejskich sieci lokalnych w jedenastu ośrodkach akademickich kraju. W 1995 roku na świecie zaprezentowano Internet Explorera, w tym samym roku powstała Wirtualna Polska – pierwszy polski portal internetowy, w 1997 roku zarejestrowano domenę Google. Premiera „Labiryntu odbić” miała miejsce w tym samym, 1997 roku. W tym czasie w komputerach instalowano procesory 386 i 486, pierwszy z serii Pentium wszedł na amerykański rynek dopiero w 1993 roku. Do obsługi poczty elektronicznej używałam wtedy pine’a – programu, który umożliwiał swobodne odczytanie jedynie samej treści wiadomości (i to bez polskich znaków); z załącznikami graficznymi trzeba było bawić się osobno, przy użyciu innego, specjalnie instalowanego programu. Ledwie dwanaście lat, a jaka zmiana.

Siergiejowi Łukjanience udało się udokumentować moment historyczny, uchwycić chwilę. Przy okazji, gdy dziś patrzę na historię sieci i wspominam stare oprogramowanie, uderzające stają się niektóre antycypacje autora, czasem ocierające się wręcz o wizjonerstwo. Niby nic wielkiego, wszak każdemu wolno przewidywać, prawda? Jednak nie każdy może pochwalić się takim stopniem trafności prognoz. A tymczasem przy lekturze „Labiryntu odbić” w ogóle nie miałam wrażenia przeterminowania scenografii. Przeciwnie, wszystko brzmi nadal znajomo – bohaterowie używają Windows Home, a Linux nadal nie cieszy się specjalną popularnością. Powieściowa wizja – nie kłócąc się w żaden sposób z dzisiejszym stanem rzeczy – pozwala, a wręcz ułatwia sentymentalne wspominanie starszych typów komputerów. Tak samo jak pierwszych gier, pierwszych zakupów w sieci i pierwszych komentarzy wpisywanych na forach dyskusyjnych.

Ale znakomicie zarysowany świat Internetu to dopiero część wizji autora – największą wartością książki są przepięknie sportretowane postaci, ze wszystkimi ich wadami, słabostkami, najskrytszymi marzeniami, sposobami zachowań na forach internetowych. Zachowań najróżniejszych – od rzeczowych i typowo informacyjnych, poprzez kompensowanie własnych braków najróżniejszymi sposobami, aż do pełnej, niemal ekshibicjonistycznej autokreacji czy rozładowywania własnych frustracji. I tu naprawdę chylę głowę przed autorem, bo po pierwsze – bardzo celnie uchwycił ludzkie zachowania w sieci. Gdybym chciała popisać się uszczypliwością, mogłabym się upierać, że Łukjanienko, w ramach zbierania materiałów do powieści, ze szczególną intensywnością czytywał komentarze na naszych, polskich forach (rosyjskojęzyczne są ponoć najbardziej rzeczowe i najmniej spamerskie na świecie). A po drugie – już wtedy, w 1997 roku, podkreślał, że w Internecie anonimowość użytkownika nie istnieje (najwyraźniej, biorąc pod uwagę jakość wielu wpisów, ta wiedza w Polsce przebija się do świadomości internautów z największymi oporami). I może właśnie dlatego na zachowania bohaterów patrzę z tak dużą sympatią – po prostu widzę w nich cząstkę siebie, choćby nie najpiękniejszą, a w powieściowej Głębi – odbicie naszej własnej, swojskiej internetowej rzeczywistości.

Powieść Siergieja Łukjanienki nie jest książką skierowaną jedynie do weteranów Internetu, którzy opowiadają anegdoty o częstokroć nierównych bojach z pierwszymi wersjami oprogramowania, ani do staruszków z sentymentem wspominających swój pierwszy sieciowy raz. „Labirynt odbić” to przede wszystkim ciekawa, dobrze przemyślana i dobrze napisana historia. Z wiarygodnymi pod względem psychologicznym bohaterami, akcją utrzymującą tempo, logicznym i eleganckim zakończeniem – takim, jakie lubię najbardziej: zamykającym kompozycyjnie historię, ale nie wyjaśniającym wszystkiego, pozostawiającym pole do czytelniczych domysłów. Naprawdę warto poświęcić jej czas.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-09-16, 21:13   

Felix Gilman - Gromowłądny

Impulsem do sięgnięcia po książkę była rekomendacja Jeffa VanderMeera: „Książka napisana z niezwykłym polotem... znakomity debiut”, którą znajdziecie pośród opinii składających się na blurb „Gromowładnego”. Krótka piłka, ale znaczenie ma nazwisko ją firmujące – zwłaszcza w przypadku takich niewiadomych jak Felix Gilman i jego debiutancka powieść. Sama okładka, jakkolwiek intrygująca i z świetnie wystylizowanym tytułem, niespecjalnie wiele mówi o tym, co zastaniecie w środku – osobiście spotkałem się z pytaniem czy czytam coś o Aztekach. Ilustracja z oryginalnego wydania jest całkiem innego rodzaju – bardziej banalna, ale jednak dosłowna i niemal fotograficznie trzymająca się książkowej treści. Nie jestem pewien czy słusznie – przy całej mistyce, jaką buduje oprawa wersji polskiej – nie uwzględniono w niej elementów scenografii miejskiej, tak ważnej w przypadku „Gromowładnego”.

Historia zaczyna się spektakularnie, nie dając szansy odłożyć książki. Wydarzenie, jakim jest pojawienie się na niebie olbrzymiego boskiego Ptaka, obserwujemy z perspektywy trojga bohaterów: przybywającego do miasta pielgrzyma-poszukiwacza Arjuna, młodocianego uciekiniera Jacka oraz kapitana Arlandesa, wojskowego jednej z wielu sił władających metropolią. Ta trójka będzie towarzyszyła nam do samego końca książki, przy czym Ajrunowi poświęcono najwięcej miejsca, a Arlandesowi najmniej. Jest to logiczne posunięcie – poznajemy Ararat równolegle z nowoprzybyłym, podzielając jego świeżą perspektywę. Czym jest Ararat?

Miasto. To ono właśnie jawi się jako siła określająca cały świat, a może światy przedstawione w „Gromowładnym”. Ku jego masywowi (niech o wielkości skali świadczy cytat: „a więc ludzie mieszkają także poza granicami Ararat. Już zaczynałem w to wątpić”1)) ciążą nawet bogowie, których istnienie można zweryfikować empirycznie (olbrzymi ptak, słup ognia, zjawisko świetlne czy akustyczne), choć nie ma tu nic z przyziemności. Trudno pojąć czy uchwycić istotę miasta bogów – jedni próbują robić to przy pomocy religii, inni wykorzystują modele naukowe, jeszcze innych interesują bardziej materialne korzyści tych zjawisk. Przekłada się to na wielką ilość konfliktów – sama metropolia nie posiada niczego, co mogłoby pretendować do miana centrum (nie wiadomo nawet czy jest nim tajemnicza góra Ar) – czy to politycznego, czy gospodarczego, czy kulturalnego. Występuje za to mnóstwo lokalnych skupisk władzy, szereg kościołów i ośrodków postępu kulturowego. Ta poliarchia determinuje proces zmian – zarówno tych charakterystycznych dla miasta, krótkookresowych, jak i długofalową przemianę Ararat wraz z fabułą. Atmosferę i realia miasta ulokowałbym gdzieś na przełomie naszego XVIII-XIX wieku, choć nie jest to dokładne wrażenie – aglomeracja jawi się jako twór niezwykle eklektyczny. Mimo klimatu wielkiej rewolucji, jest to powieść w największym stopniu anglosaska, co znajduje chociażby odbicie w nazewnictwie. Swoją drogą nie nastawiajcie się na „olśnienie bogactwem przydomków i neologizmów”, jak zapowiada tekst reklamujący książkę – występują one w umiarkowanej ilości. Faktycznie obraz Gilmana jest czymś więcej niż tylko kreacją urban fantasy; w „Gromowładnym” miejska scenografia upodmiotawia się, stając swoistym nadbóstwem – najbardziej namacalnym, a jednak w zarysie jeszcze bardziej tajemniczym niż bogowie go zamieszkujący. Monstrualność, pluralizm, dynamika – te trzy słowa najlepiej oddają charakter Ararat.

Wracając do bohaterów – trudno o bardziej różnych od siebie niż wymieniona wyżej trójka. Tyczy się to zarówno pozycji społecznej, cech osobowości, ale przede wszystkim ich charakteru literackiego – od bardzo prostej jednoznacznej roli do złożonej postaci. To kolejny powód przemawiający za nierównomiernym rozdzieleniem książkowego miejsca poszczególnym postaciom. Książka w największym stopniu opowiada o Ajrunie, ponieważ jawi się on jako figura pełna rozterek i pytań. Budzi sympatię i współczucie – trzymamy kciuki za jego misję, a jednocześnie jesteśmy podobnie jak on zagubieni wobec ogromu miasta. Ajrun jest również bohaterem najbardziej otwartym na dialog i wymianę poglądów, styka się z największa ilością postaci drugoplanowych, których tożsamości nie zawsze jest świadomy. Jack to postać przypominająca nieco mariaż Olivera Twista, Piotrusia Pana i Robin Hooda. Jego buntowniczy charakter neguje reguły miasta, przeciwstawiając im własne oczywistości. Jednocześnie jest to człowiek czynu i nadrabia po Ajrunie zaległości w szybkich, filmowych partiach książki. Z kolei kapitan Arlandes pojawia się momentami – to bardzo prosta, niemal szkicowa, cierpiętnicza kreacja, więc i ja jej dużo miejsca w recenzji nie poświęcę. Gdyby trzymać się analogii do Piotrusia Pana, byłby on swoistym tragicznym odbiciem kapitana Hooka.

Osobne słowa należą się szwarccharakterom i będzie to krytyczne słowo. W książce zło ma dwa oblicza, uosabiane przez dwie niezależne kreacje. Obu poświęcono zdecydowanie za mało miejsca, każdej z nieco innych powodów. Pierwsza kreacja reprezentuje potworność cierpiącą, prymitywną i destruktywnie ekspansywną – zabrakło przekonującego uzasadnienia tych cech. Przekonującego, to znaczy takiego, którego czytelnik doświadcza charakterem tego zła, którego ból jest w stanie poczuć, a nie lekką trywialnością. Z drugą postacią jest zupełnie inaczej – nie odczuwam tutaj jakiegoś konkretnego braku, raczej ogólny niedosyt. Świetny szwarccharakter, z gatunku tych, w których wyczuwa się autentyczne szaleństwo (a nie popularne „świrnięcie”) i zarazem pewną nonszalancje, potęgę i wiedzę pozwalające igrać z rzeczywistością (lubiliście przejścia między światami w „Kronikach Amberu”?), a także dozę nieprzewidywalności. Stephen King kiedyś stwierdził, że jego najlepszym powieściowym złym jest Randall Flagg, czarnoksiężnik i mroczny wędrowiec, występujący w szeregu jego powieści. Zgodzę się z tym i zaanonsuje, że w „Gromowładnym” spotkacie kogoś podobnego. Szkoda, że na tak krótko.

W środowisku fantastycznym jest tendencja ograniczania dyskusji nad etyką utworu do sporu między czarnobiałością a szarością. Czarnobiałość oznacza ścisłe, baśniowe rozróżnienie między dobrem a złem, szarość tymczasem utożsamia się z pewnym realizmem, którego wypadkową jest rachunek korzyści i strat. W tym kontekście „Gromowładny” jest tworem iście wielobarwnym – pochwałą własnych indywidualnych dążeń bohaterów, hołdem dla osobistych zboczeń i pasji, które nie mają nic wspólnego z jakimś obiektywnym dobrem, a jednocześnie często stają na przekór szaremu realizmowi. Akcentuje się jednocześnie pewien paradoks – ja nie jestem zdolny do zrozumienia twojej idée fixe, a ty mojej, ale przez to, że oboje jesteśmy zboczeńcami, rozumiemy swoją sytuację lepiej niż ktokolwiek inny.

Recenzja w pewnym stopniu odpowiada książce – akapit, który dedykowałem opisowi miejsca akcji jest największy, natomiast wielu aspektów powieści (np. język) nie omawiałem z względu na ich zwyczajną literacką przyzwoitość. Wydaje mi się, że Gilman został nieco przytłoczony ciężarem swojej wizji. Nie mam na myśli nawet tego, że w pewnym momencie po pokazaniu pewnej monumentalności – o której wiemy, i tej, której się domyślamy – autor bierze to wszystko nawias i jeszcze potęguje. Jest to raczej kwestia nadążania za kreowaniem w tych warunkach przekonujących działań bohaterów, co nie zawsze autorowi się udało. Szczególnie widać to na przykładzie postaci negatywnych. „Gromowładny” jest świetną powieścią fantasy łączącą z dużą elegancją wiele ogranych motywów – pewnie zwróciliście uwagę, że uczyniłem w tej recenzji wiele odniesień do innych książek. Myślę, że każdy czytelnik mając inny bagaż doświadczeń literackich, wyłapie równie dużo, o ile nie więcej swoich własnych lekturowych konotacji. Polecam „Gromowładnego” jako dobrą powieść, z ciekawymi bohaterami i jeszcze ciekawszym tłem. Fabuła, która jest klejem łączącym jedno i drugie, miejscami bywa nierówna – zrzucamy to jednak na charakter debiutu i przyznajemy nieco naciągany znaczek „polecam”.



1) „Gromowładny”, strona 154.
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-09-16, 21:14   

Bernard Werber - Tanatonauci

Niebanalny jest temat książki. Nie przypominam sobie, by ktoś w ten sposób podchodził do kwestii śmierci – owszem były duchy, ich wywoływanie, wysługiwanie się nimi, astralne wycieczki, pogromcy duchów i tym podobne – ale podbój zaświatów na kształt kolonizacji? Już prędzej widziałbym tu analogie z np. "Czarnymi oceanami" Dukaja czy „Ostatnim Dniem Stworzenia” Jeschke, gdzie też wraz z odkryciem całkiem dziewiczej płaszczyzny rzeczywistości zaczyna się na niej rywalizacja różnego rodzaju skupisk władzy. To uniwersalny mechanizm (natura nie cierpi próżni), a jednak zastosowanie go wobec śmierci i zaświatów sprawiło, że książka dostała duży plus za oryginalność, jeszcze przed właściwą lekturą. Nawet przymknąłem oko na słabą, wyglądającą na piętnastominutową robotę, okładkę polskiego wydania.

Powieść (prawie 600 stron) składa się z bardzo krótkich rozdziałów poprzedzielanych fragmentami przekazów mitologicznych i teologicznych czy też cytatami z świętych bądź ezoterycznych pism – naturalnie na temat śmierci i zmarłych. Te przerywniki pozostają w bardzo luźnym związku z fabułą i można by było je pomijać, ale z drugiej strony – są krótkie, ciekawe i budują adekwatny do książkowej treści klimat. Dodatkowo prezentowane są notatki tajemniczych służb będących komentarzem do wydarzeń fabularnych. Taka konstrukcja sprawia, że trudno się gdziekolwiek „zaciąć” i książkę czyta się szybko, choćby na zasadzie „jeszcze tylko kawałeczek”.

Powieść opisuje całą historię ruchu Tanatonautycznego, zaczynając się już w momencie dzieciństwa jego pionierów. Jedne dzieci interesują się samochodami, inne komiksami – te interesują się śmiercią. Zresztą nie bez powodu, skoro jeden z nich czuje dalece posuniętą obojętność emocjonalną wobec zmarłych, a inny jest nią chorobliwe zafascynowany po samobójstwie ojca. Już w tym momencie widać, że autor ciąży w stronę bardzo prostego psychologizmu, co zresztą znajduje bardzo dokładne potwierdzenie na końcu powieści. Na kolejnych stronach, obserwujemy bohaterów jako dorosłych ludzi, którym dane jest uczestniczyć w tajnym projekcie i razem z nimi obserwujemy powstanie nowej technologii, jej wyjście na wierzch, społeczną i międzynarodową reakcję, nasilającą się rywalizację i wpływ tanatonautyki na społeczeństwo.

Tanatonauci, tanatodromy – same te nazwy prowokują zwolenników fantastycznego gadżedziarstwa. Autor zdecydował się jednak na oszczędne rozwiązanie – do samego przeniesienia do krainy śmierci wystarczy zastrzyk wprowadzający delikwenta w stan kontrolowanej śmierci klinicznej – co trudno mu mieć za złe. Za złe mam co innego. Autor twierdzi, że akcja książki rozgrywa się w połowie XXI wieku – ale trzeba mu wierzyć na słowo. To równie dobrze mogłaby być współczesność czy lata siedemdziesiąte XX wieku. Nie spotkałem się jeszcze z autorem, który wybiegając kilkadziesiąt lat w przyszłość, jednocześnie w takim stopniu ignorowałby jakiekolwiek perspektywy rozwoju cywilizacji. Według Werbera przyszłość zasadniczo niczym nie różni się od przeszłości, a miałem też wrażenie, że jego przyszłość, jest jakąś dekadę za moją teraźniejszością (sprawdziłem i istotnie – pierwsze wydanie "Tanatonautów" to 1994) – przykładowo w książce dominującym medium drugiej połowy XXI są nadal papierowe gazety.

Równie „odkrywczo” wygląda aspekt stosunków międzynarodowych czy międzykulturowych, przy czym tutaj autor wykazuje się jeszcze większą naiwnością – za szybka dynamika zmian (miałem skojarzenie z gonitwami a’la Benny Hill), wyrywkowe podejście rozpatrujące poszczególne aspekty stosunków międzynarodowych bez związku ze sobą, szerokie przemilczenia i pominięcia. Oczywiście można by założyć, że takie celowe uproszczenie – Lem w swojej „Tragedii Pralniczej”, również powiedział realizmowi mechaniki społecznej „do widzenia”, przez co paradoksalnie, w humorystycznej formie, jeszcze lepiej oddał fakt istnienia pewnych procesów. Niestety nie można tak wytłumaczyć stylu Werbera, ponieważ u niego to uproszczenie nie jest punktem wyjścia do jakichś wniosków, lecz jedynie, po prostu popycha fabułę naprzód.

Element napięcia w książce utrzymuje się zwłaszcza na początku eksplorowania krainy zmarłych. Później pryska na skutek działań autora. Co było początkowo wielką zaletą ksiązki, czyli niepewność tego, co jest za barierą śmierci czy kolejnymi barierami zostaje zburzone – jesteśmy kilka razy męczeni opisami przemierzania zaświatów w tę i powrotem. Werber z jednej strony stara się zaakcentować tajemniczość i mistyczność płaszczyzny działania tanatonautów, z drugiej strony zdarzają mu się opisy mówiące o tym, jak w umacnianiu duchowej pępowiny łączącej podróżników z ciałem pomaga technika wiązania węzłów marynarskich (sic!). To nie jedyny przykład zaświatowego kiczu – przykłady można mnożyć. Konstrukcja samej metafizyki utrzymana jest nieco w klimacie New Age (przyznanie racji wszystkim religiom oraz na dobrą sprawę ich zrównanie), niestety nie czuć tu jakiegokolwiek mistycyzmu, a wszystko przypomina trochę kawały o zaświatach z rodzaju „pod bramy nieba przychodzi kierowca autobusu a tam św. Piotr...”

Postacie są bardzo prostymi konstruktami (żeby nie powiedzieć – marionetkami), którym resztę życia całkowicie determinuje dzieciństwo, o czym napomknąłem w drugim akapicie. Na tym nieskomplikowanym tle jeszcze gorzej wyglądają zabiegi autora zmuszającego bohaterów do drastycznych zmian postaw w różnych momentach książki. Szczególnie widać to na przykładach relacji uczuciowych, która jawią się zupełnie nieprzekonującymi. Im bliżej końca, tym częściej zdarzało mi się po prostu śmiać – niektóre sceny (w zamierzeniu – dramatyczne) były tak przysłowiowo „przegięte”, tak żenujące, że aż śmieszne.

Recenzja w miniaturze oddaje zawartość książki – zaintrygowanie tematem, rozbudzenie wyobraźni, zdobycie kredytu zaufania, a dalej jedno wielkie pasmo rozczarowań. Nie jest to ani dobra fantastyka naukowa, ani mistyczna opowieść o ostatniej podróży, ani błyskotliwa satyra na ludzkie społeczeństwo. „Tanatonauci” są dziwaczną hybrydą tych trzech możliwości, kompromisem, który po prostu się nie sprawdza. Nie żałuję jednak, że poświęciłem czas na lekturę powieści Werbera, ponieważ czytało się ją przez cały czas bez przestojów i znudzenia. Nie jestem tylko pewien, czy w tym momencie nie przeważyła we mnie radość krytycyzmu, który cieszy się widząc powieściowe felery rosnące w tempie wykładniczym. I nie żałuję również dlatego, że odtąd będzie to jeden z moich sztandarowych przykładów na to, jak bardzo temat może przerosnąć autora i zaowocować niezamierzoną autoparodią.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-09-29, 17:39   

Jeffrey Thomas - Listy z Hadesu. Punktown

Najnowsza pozycja z Uczty Wyobraźni prezentuje polskiemu czytelnikowi próbki twórczości Jeffreya Thomasa, amerykańskiego autora, twórcy wielu opowieści z uniwersum Hadesu i Punktown. Próbki znakomite, napisane obrazowym, a jednocześnie skondensowanym językiem, dzięki któremu proza Thomasa porusza, oddziałuje na wyobraźnię i emocje czytelnika. Stosunkowo prosta konstrukcja fabularna poszczególnych utworów ma jedynie pełnić rolę szkieletu, w oparciu o który autor przedstawia ludzkie reakcje i zachowania w sytuacjach ekstremalnych. W tych historiach jest wszystko: etyka, psychologia, socjologia, elementy teologii, filozofia... podane w całkowicie pozbawiony dydaktyzmu i prowokujący do zastanowienia sposób. Choć nie ma co ukrywać – obraz ontologicznych korzeni Hadesu jest prowokacją, odbiciem w krzywym zwierciadle, sennym wykoślawieniem.

Pierwszy utwór: „Listy z Hadesu” przedstawia autorską wizję piekła, wizję przerażającą, bo z jednej strony jest to piekło zmechanizowane, odczłowieczone, trochę takie new-weirdowe pod względem scenograficznym (miasta pełne fabryk, kłębów dymu i wszechobecnego pyłu), a z drugiej – wizję w pewien sposób oswojoną, bo niektóre aspekty codziennego życia w piekle są bliźniaczo podobne do znanych z ziemskiego padołu, jak choćby konieczność zarabiania pieniędzy. Dante w „Boskiej Komedii” przedstawił obraz piekła ze zindywidualizowanymi karami; zależnie od popełnionych za życia grzechów potępione dusze były przydzielane do poszczególnych kręgów piekielnych, natomiast w „Listach z Hadesu” wszyscy – bez względu na rodzaj popełnionych za życia grzechów – cierpią jednakowo, a kary dodatkowe wymierzane są całkowicie losowo. Wprawdzie nieochrzczeni i innowiercy, a także ci, którzy z racji zbyt wczesnego urodzenia nigdy nie mieli szansy przyjąć wiary, nie podlegają niektórym mękom, ale i tak są skazani na pobyt w piekle. Potępieńcy Dantego wiedzą z góry, co ich czeka, zaś dla grzeszników Thomasa niepewność jutra jest najstraszniejszą karą, a przestroga „nie znasz dnia ani godziny” nabiera charakteru piekielnego leitmotivu. Nieśmiertelne dusze potępione, przyobleczone w eteryczne ciało, obdarzone zdolnością regeneracji utraconych kończyn (która jest bardziej bolesna niż ich utrata), nie muszą jeść ani pić, ale odczuwają nieustannie głód i pragnienie.

Wizja autora jest kompletna i sugestywna – piekło ma stosowne (czyli takie, jakich czytelnik się podświadomie spodziewa) kolory i zapachy, ale jednocześnie charakteryzuje się pozornie niezrozumiałą logikę funkcjonowania (jedna z potępionych ukradła i zjadła jabłko; została ukarana za łakomstwo, a nie za kradzież), a przy tym jest szalenie intertekstualne. W zasadzie autor na tym bazuje – całkiem świadomie wchodzi w grę z czytelnikiem, podsuwając mu coraz to nowe obrazy, wywołuje najróżniejsze skojarzenia, czasem wielopoziomowe i wieloznaczne, począwszy od samej procedury przyjęcia do piekła, która – jako żywo – przywodzi na myśl hitlerowskie obozy zagłady. Obok takich właśnie zupełnie poważnych skojarzeń, czytelnik natrafia na sceny, które świadczą o wręcz perfidnym poczuciu humoru autora: analizując przytoczony powyżej przykład, kobietę-złodziejkę można uznać za alegorię Ewy, ukaraną za egoistyczne spożycie owocu (powinna zaoferować jabłko Adamowi, skoro sama je zjadła, kara jest zasadna). Przewrotność wizji autora przejawia się również w charakterystyce aniołów, które wpadają od czasu do czasu do piekła na łupieżcze rajdy, jeżdżąc na harleyach, a w kaburach mają broń palną – czyż pierwsze skojarzenia nie prowadzą w stronę najsłynniejszego amerykańskiego gangu motocyklowego? Białe szpiczaste czapki z otworami na oczy, stanowiące ubiór niektórych aniołów to przecież znak rozpoznawczy członków Ku-Klux-Klanu. Takich drobiazgów, szczegółów zachęcających do refleksji jest w opowieści Jeffreya Thomasa mnóstwo.

Choć w utworze wiele psychologii, socjologii i rozważań filozoficznych, to tak naprawdę głównym tematem dociekań autora są ludzie i ich postawy wobec otaczających ich warunków zewnętrznych. Jedni są współczujący, wyrozumiali („tu, w piekle, pozostaje nam tylko jedna swoboda: bycia dla siebie dobrymi” – s. 46), inni – stają po stronie nadzorujących demonów (piekielna odmiana syndromu sztokholmskiego?). Wprawdzie niebo nie stanowi głównego przedmiotu autorskich rozważań, ale na podstawie przedstawionych informacji w głowie czytelnika rodzi się pytanie, czy naprawdę chciałby tam trafić i przez wieczność przebywać w towarzystwie aniołów – pełnych pogardy gangsterów na harleyach. Najlepszym podsumowaniem dla tego utworu jest moim zdaniem cytat (s.13): „Chyba to Sartre powiedział, że piekło to inni. I odwrotnie, T.S. Elliot oznajmił, że piekło to każdy z nas. Obaj mieli rację.”.

Druga, nieco obszerniejsza, pod względem objętości, część książki, to osiemnaście opowiadań z uniwersum Punktown – miasta-molocha wyrosłego na planecie Oaza, miasta zamieszkanego przez ludzi i przedstawicieli obcych cywilizacji, a także mutanty, klony i obdarzone świadomością roboty, miasta będącego istnym tyglem kulturowym. I jak zwykle w utworach opowiadających o kontaktach z obcymi, głównym i rzeczywistym tematem są rozważania na temat natury człowieka, postawionego w niecodziennej czy ekstremalnej sytuacji.

Poszczególne opowiadania są krótkie: kilku lub kilkunastostronicowe, całkowicie odrębne fabularnie. Czasem gdzieś w tle pojawia się epizodycznie bohater wcześniejszego utworu, na przykład jako przechodzień. Zabieg ten nie ma wprawdzie znaczenia stricte fabularnego, jednak sprawia, że pewne dzielnice czy portretowane środowiska mieszkańców wydają się czytelnikowi bliższe, bardziej znajome, a wizerunek miasta stanowi funkcjonalną całość. Na ulicach Punktown można spotkać badaczy („Zardzewiałe bramy raju”) i artystów („Duchy w deszczu”, „Sztuka kochania”), najemników („Nom de Guerre”) i miłośników literatury („Światło bez końca”), związkowców („Związkowy pies”, „Ofiara”) i zblazowane nastolatki („Siostry niemiłosierdzia”), osoby cierpiące na nieuleczalne choroby („Różowe pigułki”) i nieszczęśników niemogących poradzić sobie z rodzinną tragedią („Twarz”). W tym mieście może zdarzyć się wszystko – można nawet doświadczyć mobbingu („Drukarz”) lub miłosierdzia („Drogocenny metal”) ze strony robota lub przeanalizować wspomnienia mordercy („Sekcja duszy”). Rozwój nauki umożliwia usunięcie niechcianych wspomnień („Sezon na skóry”) lub – gdy względy zawodowe tego wymagają – korzystanie z czipa pamięci ejdetycznej („Biblioteka smutków”). Przyznaję, że nie jestem w stanie wskazać na najlepsze opowiadanie – każde z nich zawiera jakiś element konstrukcyjny lub szczegół fabularny, który zrobił na mnie wrażenie: w „Drukarzu” był to przewrotny humor, w „Sezonie na skóry” – rosnąca obsesja bohaterki, podczas lektury „Duchów w deszczu” zastanawiałam się nad etyką w sztuce, a gdy czytałam „Bibliotekę smutków” uderzająca okazała się futurystyczna wizja domu opieki nad osobami starszymi.

Miłośnikom historii o szybkiej, skomplikowanej akcji zwieńczonej spektakularnym finałem należy się ostrzeżenie – w opowiadaniach Jeffreya Thomasa jej nie znajdą. Autor skupia się na emocjach, wewnętrznych przeżyciach bohaterów, analizuje powody najróżniejszych ludzkich zachowań, w zasadzie można powiedzieć, że większość akcji tych utworów rozgrywa się w głowach powieściowych postaci. Pozostałym, a w szczególności tym czytelnikom, którzy lubią zabawy słowem, szczerze polecam, bowiem Thomas nie stroni od neologizmów czy też nadaje znanym słowom zupełnie nowe znaczenia.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-10-04, 19:49   

Wszystkie Imiona - Jose Saramago

Po powieść tę sięgnąłem, jak pewnie większość polskich czytelników, wiedząc o literackiej nagrodzie Nobla dla José Saramago i pewnie również przez wzgląd na tę rekomendację. Dla jednych jest ona pewnikiem, że wyróżniona książka na pewno trafi w ich gusta, dla innych kolejnym potwierdzeniem tezy na tendencyjność wyroków Komitetu Noblowskiego. Trudno przez ten pryzmat oceniać akurat „Wszystkie imiona”, opublikowane dwa lata po przyznaniu nagrody, ale nie można od tego abstrahować – bo poprzeczka wymagań zawieszona dla noblisty jest szczególnie wysoko. Dlatego korzystając z aktualnej fali wydawniczej dzieł tego autora, zaklepałem sobie w redakcji „cokolwiek Saramago” do recenzji i los chciał, że dostałem „Wszystkie imiona”. Już po skończeniu lektury widzę zabawną analogie z treścią książki, gdzie również w ręce bohatera przypadkowo dostaje się skrawek informacji o obcej mu osobie, co staje się motywacją dla irracjonalnej odysei odszukania jej...

Książka rozpoczyna się od opisu Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego. To niezwykłe miejsce przechowywania informacji o żywych i zmarłych stanowi oś, wokół której obracać się będzie opowiadana historia. Z jednej strony gmach jest siedliskiem kafkowskiej biurokracji, ale Saramago nie ogranicza się tylko do roli naśladowcy i pokazuje drugą, bardziej ezoteryczną stronę gmachu – jako labiryntu, świątyni w której ważą się losy śmiertelników. Doceniam wkład pracy, jaką autor poświęcił na stworzenie klimatu tego miejsca. Zwłaszcza że w czasie podróży głównego bohatera poznajemy jeszcze Cmentarz – bliźniaczą instytucję-archiwum (też symboliczną). Dodam jeszcze, że akcja nie dzieje w żadnym konkretnym mieście czy państwie, choć tu i ówdzie daje o sobie znać iberyjskość wyobraźni autora.

Na kartach „Wszystkich imion” jedyne imię jakie pada to José – reszta postaci swoje miano czerpie najczęściej z pełnionej funkcji. Główny bohater to szeregowy pracownik Archiwum. Pan José jest absolutnym tytanem przeciętności. Mający 52 lata na karku, z powszechnym imieniem, bez żadnych życiowych osiągnięć, bez dorobku, który byłby źródłem satysfakcji. Jedynym i dziwnym hobby kancelisty jest zbieranie informacji o sławnych ludziach w postaci wycinków prasowych. Reprezentuje on w pewien sposób ten rodzaj podstarzałych osób, które z nadmiaru czasu i deficytu bliskich zaczynają dziwaczeć. Z kolei obsesyjny strach Joségo przed „co ludzie pomyślą” przypomina nieco kreację z „Chimerycznego lokatora” Rolanda Topora.

Realistyczne tło i postacie funkcjonują jednak na zasadach absurdu, przesady, snu. Kluczem do interpretacji jest oczywiście metafora, chociaż realistyczne wątki samotnej egzystencji Joségo czy smutnych losów poznawanej przez niego kobiety (oraz jej rodziny) również dają do myślenia, to jednak na zasadzie dodatku do głównego dania. Książka traktuje o przeznaczeniu, przypadkowości, pamięci, szacunku w kontekście coraz bardziej wyobcowanych ludzi. Dialogi zapisywane są formie zdań wielokrotnie złożonych; po małym wywiadzie dowiedziałem się, że to cecha charakterystyczna prozy Saramago. Sprawia to, że czasem nie idzie odróżnić dialogu wewnętrznego bohatera, czy jego wyobrażeń, od rzeczywistych zdarzeń. Co wraz z całą gamą innych zabiegów narracyjnych tworzy, wzmacnia świetny książkowy klimat. Widać tu wprawną, konsekwentną rękę i wieloletnie doświadczenie pisarza.

„Wszystkie imiona” zostały wydane w klasycznym, eleganckim stylu, z hebanową obwolutą okraszoną adekwatną do książkowego klimatu ilustracją. Jest to estetyczna, melancholijna, niedługa powieść. Nie wstrząsnęła mną, ale i nie taki był chyba jej cel. Z pewnością za jedną z jej zalet trzeba wziąć niezwykle dokładne przemyślenie całości, tak że mimo pozornego urwania się fabuły, wszystko zazębia się we właściwym miejscu. Zwłaszcza że autor subtelnie acz wyraźnie wskazuje, gdzie szukać. Jest to z pewnością literatura wymagająca, ale bez przesadnego zamotania, które klasyfikowałoby powieść Saramago jako pozycję tylko dla orłów. Wystarczy podejść do niej z odrobioną cierpliwości. Książki nie należy pochłaniać; pęd do mety może skończyć się rozczarowaniem na ostatniej stronie. Z drugiej strony mimo prób wychodzenia poza prostą rekonstrukcję, trudno znaleźć w „Wszystkich imionach” coś, co można by uznać za szczególny wkład do dorobku literatury światowej. A przecież tego można wymagać od noblisty, prawda? Mamy tu raczej sprawdzone rozwiązania połączone z dużą wprawą, elegancją. Polecam każdemu, kto miałby ochotę jeden wieczór poświęcić na smętne dumanie nad egzystencją człowieka nowoczesnego.
___
1) „To może być świetne wyjaśnienie, Ależ to tylko metafora, Metafora zawsze jest i była najlepszym sposobem wyjaśnienie istoty rzeczy”, „Wszystkie imiona”, strona 265
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-10-09, 20:20   

Za garść czerwońców - Robert Foryś

W każdej epoce władca, który marzył choćby o kilkuletniej „karierze” na tym stanowisku, musiał posiadać własny wywiad i policję. I jeszcze parę rzeczy, ale o te chwilowo mniejsza. Opowieści o zakulisowych machinacjach władców, ujawnianie tajemnic policyjnego i wywiadowczego warsztatu, historie wzbogacone o stosowną dawkę tajemnic nie z tego świata i okraszone garścią anegdot o miłosnych sukcesach głównego bohatera znajdują słuchaczy/czytelników zawsze i wszędzie. Nic dziwnego zatem, że postać bohatera książki „Za garść czerwońców” – detektywa, tajnego agenta, mistrza sztuk walki, znawcy zjawisk nadprzyrodzonych, miłośnika nauki i konesera kawy w jednej osobie – imć Joachima Hirsza, instygatora królewskiego, może się podobać. Sympatię czytelników może wzmagać dodatkowo fakt, że Hirsz nie jest superbohaterem – przeciwnie, od czasu do czasu obrywa cięgi, jego zasady moralne nie są niewzruszone, a podatność na wdzięki niewieście nierzadko wpędza go w całkiem nadprogramowe tarapaty.

„Za garść czerwońców” Roberta Forysia zawiera trzy niezależne opowieści o przygodach Hirsza, których akcja umiejscowiona jest w czasach Władysława IV Wazy. Realia historyczne epoki oddane są znakomicie – i dotyczy to nie tylko prezentacji postaci historycznych czy też opisów charakterystycznych dla ówczesnej Warszawy obiektów i pomników. Autorowi udało się odtworzyć klimat XVII-wiecznej Polski, mentalność jej mieszkańców, pokazać zachowania zwykłych ludzi tworzących tło opowieści, nawet postaci całkowicie epizodycznych. Nie musiał podpierać się udziałem bohatera w ważnych i ogólnie znanych wydarzeniach historycznych, by w ten sposób przekonać czytelnika o powieściowych realiach – z łatwością bowiem zbudował bardzo sugestywny nastój przy użyciu szczegółów. Dzięki profesji Hirsza czytelnik ma okazję odwiedzić nie tylko gabinet sekretarza koronnego, ale także miejskie slumsy i spelunki, dwory szlacheckie czy kupieckie faktorie.

Niestety, na tym walory książki się kończą. Fabuła poszczególnych opowiadań – choć kompozycyjnie bez zastrzeżeń – nie jest zaskakująca, a żaden z elementów narracji nie sprawia, że czytelnik w napięciu oczekuje na rozwiązanie zagadki. Pod tym względem książka jest przeciętna. Ostateczną ocenę książki dodatkowo pogarsza język opowieści: prosty i niezmienny, niedostosowany do tempa wydarzeń, a momentami nie wolny od niezręczności, które wywierają efekt zupełnie przez autora niezamierzony: niweczą mozolnie budowany nastrój i – co znacznie gorsze – mogą budzić śmiech. Tak, jak w scenie zamykającej opowiadanie „Noc łowców”, w której demon Ishu walczy o przeżycie. Jego cielesna powłoka umiera, a Ishu nie przetrwa, jeśli nie zdoła wrócić do Czeluści. Zatem walczy, stara się pokonać ogarniającą go słabość, zmusza śmiertelnie ranne ciało nosiciela do ostatecznego wysiłku, by dotrzeć do wrót. Cała scena jest pełna dramatyzmu i napięcia aż do momentu, gdy okazuje się, że Ishu... był „pochłonięty rozmyślaniami”. No cóż...

Debiut Roberta Forysia budzi we mnie mieszane uczucia. Na wysoką ocenę zasługuje pomysł, kreacja bohatera i przedstawienie realiów epoki. Niestety, samo wykonanie pozostawia sporo do życzenia – styl autora nie porywa, a potknięcia językowe irytują. W sumie książka sprawia wrażenie niedopracowanej. Szkoda.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-10-12, 19:59   

Dennis Lehane - Miasto Niepokoju

Lata po I wojnie światowej, zwane często czerwonymi latami, to we wszystkich zaangażowanych w konflikt państwach lata poważnych niepokojów społecznych. Do głosu dochodzą masowe ruchy społeczne, ale również sekciarskie ugrupowania z często utopistycznymi programami. Początkowo wszystko zaczyna się od strajków czy zamieszek, z czasem przybierając na sile. Można je stłumić... ale co wtedy, kiedy zastrajkują również ci, którzy zamieszki tłumią? W taki właśnie sposób, zaczynały się wszystkie wielkie historyczne ruchawki i o tym właśnie opowiada „Miasto niepokoju”, prezentując na tym tle krzyżujące się losy Aidena Coughlina, policjanta z szanowanej bostońskiej rodziny oraz Luthera Laurence’a, czarnoskórego zbiega znajdującego w Bostonie schronienie przed zemstą.

Na początku książki, jak w sztuce teatralnej, widnieje spis bohaterów wraz z skrótowym opisem. Lehane niemal każdą z nich wykreował na pełnokrwistą postać – czasem dając się postaci rozwijać przez całą książkę (np. postać ojca głównego bohatera, kapitana Thomasa Coughlina), a czasem już w pierwszej scenie kreśląc bardzo sugestywnie jej charakter (tutaj przychodzi mi na myśl genialna, choć króciutka gangsterska rola Diakona Skindera). Mniej rewelacyjnie ma się sprawa z postaciami historycznymi (James J. Storrow, John Edgar Hoover, Alvin Cooldige); można odczuć, że autor zachowuje się ostrożnie i wstrzemięźliwie, jeśli chodzi o ich ukazywanie na kartach książki. Sceny z nimi są jednak małymi elementami całości. Powyższa krytyka nie dotyczy kreacji Babe Rutha, legendarnego bejsbolisty, który jest w swojej literackiej istocie równie złożony jak postacie fikcyjne.

Wszystkie książkowe charaktery tworzą skomplikowaną sieć powiązań i zależności – taki porucznik Eddie McKenna z swoim janusowym obliczem, jest ciężki do rozgryzienia, dopóki nie przyjrzymy mu się oczyma różnych postaci, by zyskać pełen obraz. Wszystkie te relacje zostają wystawione na próbę ciężkich czasów, które każdy stara się przetrwać, kierując się swoim osobistym kompasem moralnym. Tu właśnie najlepiej widać znamiona noir cechujące prozę Lehane’a – w decyzjach postaci znajdującej się w niejednoznacznym, szarym świecie. Również dialogi i przemyślenia bohaterów owocują miejscami prawdziwe mocnymi sentencjami. „Miasto niepokoju” to zagłębie dobrych cytatów – autor często je podkreśla kończąc na nich scenę. Czasami tylko nieco zbyt puszysta intelektualnie myśl średnio pasuje do tej sceny czy tego bohatera, ale na tym przyłapałem książkę nie więcej niż dwa razy. Początkowo kompozycja utworu jest harmonijna – najpierw mamy rozdział o Dannym, później o Lutherze, znów o Dannym itd., czasem trafi się rozdział, którego bohaterem jest Babe. Później się to zmienia – wątki zazębiają się, coraz więcej postaci wchodzi w interakcję i zabiera głos, czasem tylko na jeden podrozdział. Taka struktura jest nieprzypadkowa – rewelacyjnie, choć subtelnie oddaje ona pewne zaburzenia ładu, tytułowy niepokój.

Zacząłem recenzję od nakreślenia zarysu miejsca i czasu akcji i powrócę do tego wątku – to niewiarygodne, ale książka, wbrew wiedzy historycznej, potrafi utrzymać w niepewności, czy strajki, rozruchy i zamieszki nie zaowocują czymś więcej. Klimat „czerwonej gorączki” udziela się w czasie lektury, podobnie jak specyfika młodego kraju, jakim są Stany Zjednoczone. Irlandczycy występują tu już w roli „białych” broniących amerykańskiego stylu życia przed imigrantami z terenów Imperium Rosyjskiego czy Włoch – to wiarygodne przedstawienie relacji między kolejnymi falami imigrantów, oraz całości implikacji, które do dziś wpływają na różnice między nowym a starym światem (np. inne położenie amerykańskich związków zawodowych). Autor przedstawia złożoność relacji między wielokulturowym społeczeństwem, światem biznesu, a polityką lokalną i tą szerszego szczebla – i poczytuję to za wielką zaletę książki. Z drugiej strony, z perspektywy europejczyka, nieznającego amerykańskich realiów od tej strony, który w dodatku średnio interesuje się teorią i praktyką organizacji władz publicznych w ogóle, może wyglądać to nieco enigmatycznie i zagmatwanie; Lehane nie traci kartek na tłumaczenie podstaw i widać, że w pierwszej kolejności pisze dla amerykańskiego czytelnika.

Jest to moja pierwsza (ale wiem teraz, że na pewno nie ostatnia) książka Dennisa Lehane’a. Wobec tego trudno jest mi szukać porównania do reszty jego twórczości, ale dostałem cynk, że „Miasto niepokoju” nieco odbiega od wcześniejszych dokonań autora, nie tyle pod względem jakości, co przez inne ujęcie tematu. Z pewnością szerokość tej perspektywy, to jest strukturalne, społeczne podejście i silny wątek obyczajowy nie pozwalają nazwać „Miasta niepokoju” powieścią noir, co mogłaby sugerować nomen omen klimatyczna okładka oraz łatka, na jaką trafiłem szukając informacji o autorze. Nie skreśla to jednak „Miasta niepokoju” w żaden sposób – to kawał świetnej literatury, który z pewnością można polecić nie tylko maniakom wcześniejszej twórczości autora (skoro na mnie podziałała) czy fanom epoki. Polecam.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-10-14, 19:10   

Siergiej Łukjanienko - Fałszywe lustra

Od wydarzeń opisanych w „Labiryncie odbić” minęły dwa lata. Wszystko się zmieniło. Przede wszystkim zmieniła się sama Głębia – nurkowie przestali być potrzebni. Teraz timer jest wbudowany w oprogramowanie kasku każdego użytkownika i nie zachodzi niebezpieczeństwo przedłużenia ponad miarę pobytu w Głębi, a co za tym idzie – wyeliminowano sytuacje, które wymagały kiedyś interwencji nurków. Może tak jest lepiej, bo wydaje się, że nurkowie stracili swoje szczególne uzdolnienia – już nie dostrzegają luk w programach, dziur w systemach zabezpieczeń. Stali się reliktem przeszłości, mitem, sieciową legendą. I przedmiotem badań naukowców, którzy wprawdzie nigdy nie zanurzyli się w Głębi i nie dysponują własnymi doświadczeniami, ale i tak wiedzą lepiej. Wszak „Istnienie przedmiotu badań nie jest istotne! Badania są cenne same w sobie!” (s. 47).

Leonid, główny bohater powieści i najsłynniejszy kiedyś nurek, wegetuje. Wprawdzie regularnie odwiedza Głębię, ale po zanurzeniach pełnych przygód i wyzwań zmuszających do maksymalnego wysiłku, pozostały jedynie wspomnienia. I regularnie powracający senny koszmar. A jednak Leonid nie potrafi całkowicie porzucić alternatywnego świata, zadowala się najmarniejszą namiastką, pretekstem – zatrudnia się jako tragarz wirtualnych fortepianów. Odsunięty na margines, kompletnie niepotrzebny w Głębi, ugina się pod ciężarem ogłupiającej rutyny, a w realu coraz bardziej zamyka się w sobie, odsuwa się od żony i znajomych. Wszak żaden nałogowiec sam z siebie nie przyzna, że ma problem... Znakomite studium psychologiczne człowieka uzależnionego.

Samo zawiązanie akcji nie jest zaskakujące – ot, któregoś dnia Leonid dowiaduje się, że trwają prace nad kolejną generacją zabezpieczeń antyhakerskich, nazwanych bronią trzeciej generacji. Broń ta ma nie tylko chronić przed włamaniem i kradzieżą pliku, zidentyfikować i unieszkodliwić komputer z którego dokonano nieuprawnionego połączenia, ale również doprowadzić do śmierci hakera w realu. W przypadku jej upowszechnienia, Głębia przestanie być azylem, alternatywą dla nierzadko smętnej lub nieprzyjaznej rzeczywistości, a stanie się jedynie gorszą kopią realnego świata, zawierającą jego wszystkie wady i niewiele zalet. Magia Głębi przeminie ostatecznie i bezpowrotnie. Jako się rzekło, sam początek fabularnie wykorzystuje znany schemat – przegrany bohater staje wobec problemu, którzy go przerasta. I tenże bohater, mimo że nie ma szans, rozpoczyna zmagania w imię... no właśnie, w imię czego? W imię zasad, z powodu sentymentu do przeszłości, w obronie innych użytkowników? Po części pewnie z każdego z tych powodów, a i może ze względu na niemożność oparcia się wyzwaniu czy samolubną chęć powrotu za wszelką cenę do gry.

I tu zaczyna się właściwa zabawa – autor umiejętnie wykorzystuje i splata ze sobą charakterystykę Internetu, opisy gier, wykorzystuje zasady kryptologii, wszystko podlewa sosem psychologiczno-socjologicznym i w ten sposób powstaje prawdziwa uczta czytelnicza – lekka w odbiorze narracja, utrzymana w tempie akcja, logicznie skonstruowana zagadka, niesprzeczne z logiką działania algorytmów rozwiązanie, a przede wszystkim – znakomicie nakreślone sylwetki bohaterów – postaci bardzo wyrazistych, prawdopodobnych charakterologicznie i – mimo posiadanych wad – łatwo dających się polubić. Zwieńczeniem całości jest jedno eleganckie rozwiązanie, przemyślane i dopracowane pod względem logicznym i psychologicznym, które kompozycyjnie zamyka wszystkie wątki.

Podsumowując, kontynuacja „Labiryntu odbić” bawi doskonale, a miejscami nawet bardziej niż pierwsza część. Poza wymienionymi wyżej zaletami, dodatkowego smaku powieści dodaje zupełnie nowa, nieoczekiwana interpretacja zakończenia pierwszego tomu oraz zjadliwe, a czasem gorzkie poczucie humoru autora, widoczne szczególnie w komentarzach pod adresem naukowców czy w scenach punktujących różnice kulturowe między amerykańskim i rosyjskim postrzeganiem rzeczywistości. A na koniec walor dla mnie najważniejszy – „Fałszywe lustra” to nie tylko gładkie przeniesienie czarnego kryminału w sieciową scenografię czy czysty cyberpunk (ach, te manowce klasyfikacji!), ta książka naprawdę jest „o czymś”. I nie chodzi tu nawet o kuszenie czytelnika przyjęciem roli Kreatora – obdarzenie każdego, nieistniejącą jeszcze realnie, ale bardzo uwodzicielską możliwością skopiowania własnej osobowości do sieci (ach, któż by nie chciał sam siebie uwiecznić dla potomności, choćby wirtualnie?), daleko bardziej interesujące wydają mi się rozważania na temat wierności odwzorowania (wszak wielu z nas na potrzeby sieci przynajmniej lekko retuszuje rzeczywistość) i kierunku, w jakim będzie postępował ewentualny rozwój własnej net-kopii po naciśnięciu klawisza Enter. Jakkolwiek obrazoburczo by to nie zabrzmiało, ciekawi mnie na przykład czy wirtualne osobowości będą wyznawać sieciowy rodzaj deizmu? Książkę prowokującą do rozważań na takim poziomie (choćby dylematy stawiane przede mną jawiły się nierozwiązywalnymi), z czystym sumieniem mogę nazwać science fiction z prawdziwego zdarzenia.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-10-17, 20:00   

Kamil Gruca - Panowie z Pitchfork

Im bardziej zagłębiam się w historię średniowiecza, z tym większą fascynacją spoglądam na tę epokę – najdłuższą, a przez to najobfitszą w wydarzenia i jednocześnie najbarwniejszą. Średniowiecze to czas kontrastów: z jednej strony okrucieństwo wojen i najazdów, powszechna bieda i głód, koszmar religijnych krucjat i Inkwizycji czy groza epidemii dżumy, lecz z drugiej – eposy rycerskie i urok życia dworskiego, piękno gotyckich katedr i maestria witrażownictwa, obfitość dzieł sztuki, upowszechnienie szkolnictwa, rozwój bankowości… można by jeszcze długo wymieniać. Książka Kamila Grucy pt. „Panowie z Pitchfork” odsłania przed czytelnikiem kontrasty, prezentuje bardzo szeroką panoramę epoki.

Akcja powieści jest osadzona w realiach XV-wiecznych, z bitwą pod Azincourt jako punktem kulminacyjnym. W znakomicie przedstawionych realiach, trzeba dodać. Realiach nie tylko wojskowych czy politycznych, ale przede wszystkim obyczajowych, prezentujących ówczesny styl życia. W powieści aż roi się od informacji na temat codziennych zwyczajów nie tylko rycerzy, ale przedstawicieli stanów niższych: trubadurów czy przemytników soli. Nie brakuje także rozważań filozoficznych, przykładów zastosowania dialektyki w erystyce, tekstów pieśni miłosnych, a nawet tyrady pustelnika – wszystkie te elementy znakomicie malują przed czytelnikiem klimat epoki.

Fabuła opowieści to splot trzech głównych wątków: awanturniczo-szpiegowskiego, militarnego oraz obyczajowo-miłosnego, choć akurat wątek stricte batalistyczny nie jest zaprezentowany z takim rozmachem, jak w „Pieśni łuków. Azincourt” Bernarda Cornwella, przedstawiającej taktyczne poczynania całych armii pod pretekstem opowieści o losach jednego z żołnierzy. W książce Kamila Grucy akcenty są rozłożone inaczej – wątek wojskowy jest, owszem, ważny, ale nie najważniejszy, ma charakter bardziej kameralny i ogranicza się jedynie do starć i potyczek, w których bezpośrednio biorą udział bohaterowie. Co absolutnie nie oznacza, że działania wojskowe potraktowane są po macoszemu – wcale nie, takie ujęcie wątku wynika z zadań zleconych bohaterom, zadań o charakterze raczej, hmm… dyplomatycznym.

A jeśli już o porównywaniu tych dwóch pozycji mowa (wszak akcja obu powieści rozgrywa się w tym samym czasie i miejscu), to dzięki uwagom nadesłanym przez pewnego miłośnika historii noszącego na kurcie westfalskiej barwy Henryka V, mogę stwierdzić, że pod względem opisów szczegółów uzbrojenia, książka Kamila Grucy prezentuje się daleko lepiej niż utwór Cornwella – nie dostrzegłam w niej błędów w rodzaju tych, wytkniętych „Pieśni łuków”. Mało tego, dla takich, jak ja laików w dziedzinie historycznych środków wojskowej perswazji, dużą pomocą jest słowniczek i poglądowy rysunek średniowiecznej zbroi płytowej zamieszczony na końcu „Panów z Pitchfork”.

Bohaterowie opowieści Kamila Grucy są naprawdę interesujący… przede wszystkim zróżnicowani: baron Artur Neville jest bywalcem turniejów, zainteresowanym zdobywaniem sławy rycerskiej i – można powiedzieć – uodpornionym na wiedzę innego rodzaju, nad jego wujem, Ralfem Neville ciąży widmo bankructwa, które oddalić mogą jedynie zyski z udziału w wyprawie wojennej, zaś Robert, syn Ralfa, kompletnie niezainteresowany wojaczką, marzy o kontynuacji studiów filozoficznych na uniwersytecie w Cambridge. Taki dobór postaci otwiera możliwości ubarwienia powieści i autor skrzętnie to wykorzystuje – dialogi są dowcipne, a i humor sytuacyjny pojawia się wcale nierzadko. Tym bardziej, że wśród bohaterek kobiecych, które dla fabuły powieści są nie mniej ważne, nie brakuje indywidualności: panie z rodziny Rambures mają bardzo zdecydowane, choć kompletnie różne, charaktery.

Autorowi „Panów z Pitchfork” udało się zachować równowagę między szybką akcją i prezentacją szczegółów historycznych epoki (a tych jest wcale niemało) oraz proporcje pomiędzy poszczególnymi wątkami. Ani przez moment nie odniosłam wrażenia, że powieść jest „przegadana” lub że jeden wątek przytłacza pozostałe. Dzięki bardzo charakterystycznym (aż do granic przerysowania) postaciom nie ma mowy o nudzie, bo w chwilach, gdy akcja zwalnia, a bohaterowie jadą i jadą, pełne sarkastycznego humoru dialogi skutecznie zabawiają czytelnika. A ponieważ sieciowa wieść niesie, że to jeszcze nie koniec tej historii, oczekuję na wydanie kontynuacji – z przyjemnością powrócę do powieściowego świata, by poznać dalsze losy bohaterów.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
MrSpellu 
Waltornista amator


Posty: 19049
Skąd: Milfgaard
Wysłany: 2009-10-17, 20:05   

Feliks W. Kres, Grombelardzka legenda

Wstyd przyznać, ale jest to mój pierwszy kontakt z prozą Feliksa W. Kresa, dlatego, siłą rzeczy, moja recenzja nie będzie nawiązywać do poprzednich oraz następnych części cyklu „Księgi Całości”. Na szczęście kompozycja dzieła w pełni na to pozwala, gdyż „Grombelardzka legenda” jest powieścią zamkniętą – a wstyd mi, ponieważ jest to nazwisko (pseudonim właściwie) na poletku polskiej literatury fantastycznej znane i cenione za dokonania literackie.

Powieść ta jest osadzona w Szererze, od początku do końca samodzielnie wykreowanym przez autora świecie fantasy. Szerer, w moim odczuciu starego erpegowca, byłby światem całkiem dobrze grywalnym. Dlatego też w sumie trochę dziwię się, że nikt nie zdecydował się na konwersję świata powieści na język i mechanikę gry fabularnej. Kto wie, może ktoś się kiedyś zdecyduje? W „Grombelardzkiej legendzie” brakuje co prawda soczystych, klimatycznych opisów otaczającej rzeczywistości świata przedstawionego, ale zastosowany w tym wypadku swego rodzaju minimalizm sprawia, że wyobraźnia czytelnika ma całkiem sporo pracy – tak jak w seansie gry fabularnej. I to oczywiście nie jest zarzut. Opisy, owszem, bywają oszczędne, ale mimo wszystko całkiem sugestywne. Autor po prostu pisze bez zbędnych ozdobników i eksperymentów – proza ta jest sucha, a jednak treściwa. Gdy zabrałem się do lektury, początkowo uderzył mnie trochę toporny język i dość sztywna stylistyka. W tym kontekście widać, że „Prawo sępów” było przeredagowane z wcześniej istniejącego tekstu. Szybko jednak sytuacja pod tym względem się poprawiła. Odnalazłem właściwy rytm lektury i czytało się już do końca bardzo przyzwoicie, bez większych zgrzytów.

i_grombelarrdzka2-MKompozycja powieści również przypadła mi do gustu. Z jednej strony można zaryzykować stwierdzenie, że są to połączone ze sobą opowiadania, z drugiej – zachowują pewną ciągłość fabularną, dlatego można je traktować jako poszczególne rozdziały powieści. „Serce Gór” dość leniwie, bo na przestrzeni ponad dziesięciu lat, przedstawia rozwój wydarzeń fabularnych, skupionych wokół dwóch najważniejszych postaci: Łowczyni sępów, w potworny sposób okaleczonej A. J. Kareniry, oraz deszczowych, mglistych Gór Ciężkich. Gdyż to właśnie góry, ich legendy oraz mieszkańcy wychodzą często na pierwszy plan. Karenira jest tylko elementem wspomnianej legendy, istotną częścią składową głównego wątku fabuły – akcentowaną jako filtr, czy raczej może jako soczewka dla tego, co się dzieje w górach. Ona sama jest żywą legendą Gór Ciężkich, była świadkiem najważniejszych wydarzeń – brała w nich udział lub była częściowo ich przyczyną. Twarda mścicielka swojej krzywdy, dobra wojowniczka i przewodniczka górska, która stara się zachować neutralność w konflikcie band rozbójniczych z legią grombelardzką. Sensem jej życia jest jak największe uszczuplenie liczebności jednej z rozumnych ras Szereru – sępów. Gdyż to właśnie sępy są sprawcami jej krzywdy. W swojej sprawności fizycznej – bardzo męska. Swoim ciężkim charakterem, emocjonalnym niezdecydowaniem i zawziętością – bardzo kobieca. Jednak w głównym konflikcie, zaprezentowanym na kartach „Wstęg Aleru” prym jej odbiera N.R.M. Werena, córka Imperatora i żona Księcia Przedstawiciela Prowincji. Tu przejawia się jedna z zalet prozy Kresa, czyli postacie. Te „główne” są bardzo ludzkie, nie są przebarwione i co najważniejsze – nie są wszechmocne. Mają swoje wady i słabostki, budzą emocje. Jednym z moich ulubieńców był L. S. I. Rbit, kot gadba (widać, że Kres ma hopla na punkcie kotów, sam ich nie cierpię, ale cenię gdy ktoś daje wyraz swojej pasji w twórczości) – jeden z przedstawiciel rozumnej rasy powołanej przez Szerń. Ciekaw jestem, czy w innych częściach cyklu wyjaśniona jest nienawiść gadba do sępów, tu tylko ledwo zaznaczona.

Konflikt Szerni z Alerem jest kolejnym głównym wątkiem, nie do końca wytłumaczonym, nie tak jakbym chciał – w tym wypadku minimalizm opisu jednak trochę mi ciążył. Bo do samego końca nie wiadomo, czym są Pasma Szerni i Wstęgi Aleru. Dobrem i Złem? Nie, są ponad takim uproszczeniem. Jednak ponownie upraszczając – Szerń jest mocą, która buduje, a Aler tą, która niszczy. Gotah Przyjęty w liście do Wereny, który jest częścią klamry zamykającą powieść (elementem klamry, który otwiera powieść jest list kronikarza do Wereny, historia Kareniry jest jakoby pisana na wzór starej, armektańskiej sagi) – tłumaczy tylko, że Szerń i Szerer rządzą się prawami, które najprościej wytłumaczyć można za pomocą matematyki. Nie znając treści „Króla Bezmiarów” strzelam, że może chodzić o coś w rodzaju programu. Konfliktu wirus – program antywirusowy, tylko na skalę Wszechświata. Ale to tylko taka moja niczym nie poparta dywagacja.

Podsumowując, „Grombelardzką legendę” czytało mi się bardzo dobrze, tylko szkoda, że w oderwaniu od reszty cyklu. Zachęca mnie to jednak do sięgnięcia po resztę i poszukania tam kilku odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Zdecydowanie jest to znakomita proza rozrywkowa, która wspaniale umiliła mi czas. Moim zdaniem warto sięgnąć po klasyka polskiej fantastyki. Jak wspominałem, chętnie też zobaczyłbym Szerer jako grę fabularną. Cóż, kto wie…
_________________
Instagram
Twitter
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-10-18, 18:15   

Tidhar Lavie Uganda
[opowiadanie]

Tytuł opowiadania w pierwszej momencie przywiódł mi na myśl opowieści o afrykańskich kacykach. Można to nazwać zboczeniem odebranego wykształcenia bądź wybujałą wyobraźnią. Skłaniałbym się ku temu pierwszemu. Na szczęście Uganda nie okazała się skróconą historią nadpobudliwego mężczyzny, przekonanego o wyższości karabinu nad piórem. Nic z tych rzeczy.
Byłem mile zaskoczony, gdy przed oczami stanął mi Ryszard Kapuściński.

Pamiętacie Afrykę wyzierającą z kartek Hebanu? Lavie Tidhar zafundował egzotyczną wycieczkę przez krainę, którą kilkanaście lat temu odwiedziłem w towarzystwie Stasia i Nel.
„Afryka jest najpiękniejsza o poranku, kiedy opary spowijają wzgórza swymi koronami, a słońce otwiera się na horyzoncie niczym kwiat. Wszystko pulsuje tu skrytą aktywnością. W lesie zwierzęta wiodą swoje sekretne życie. Wiedziałem ślady lwów, słoni i zebr. Czuję się, jakbym wrócił do domu”.*

Lavie Tidhar Ugandy serwuje tajemniczą opowieść rodem z popularnych szpiegowsko-przygodowych historii odnoszących się do wydarzeń sprzed lat. Niczym autorzy powieści Imprimatur równomiernie kładzie nacisk na dynamiczną akcję oraz klimat. Wabi czytelnika niedopowiedzeniami, zagadkami i sprawia, że czujemy się jak Indiana Jones na tropie archeologicznej sensacji.
Fabuła opowiadania kręci się wokół kwestii związanych z powstaniem państwa żydowskiego. Łatwo się domyślić, że Izrael jeszcze na mapach nie widnieje. Wraz z głównym bohaterem i ekipą badaczy wyruszamy do Ugandy w celu zweryfikowania tamtejszych ziem nadających się pod osadnictwo. Autor nie ukrywa, że nad wyprawa z góry skazana jest na niepowodzenie. Nie psuje to jednak odbioru opowiadania. Wręcz przeciwnie, wzmaga czytelniczy apetyt.

Czarny Ląd znam jedynie z książek. Poznaję go do dnia dzisiejszego dzięki uprzejmości pana Kapuścińskiego, Verne’a i wielu innych pisarzy, z których twórczością miałem przyjemność się zetknąć. Być może będę miał kiedyś okazję zwiedzić Afrykę, czego Wam i sobie życzę.

* Lavie Tidhar Uganda; w: Nowa Fantastyka, Nr 10 (325) 2009, s. 24.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-10-30, 07:13   

Philip K. Dick Blade Runner

Zrecenzować powieść należącą do klasyki science fiction nie jest zadaniem prostym. Dodatkowo poprzeczka podnosi się, jeżeli przyjmiemy, że o książce napisano dosłownie wszystko, co można było o niej powiedzieć. Będąc, zatem świadomym istnienia terminu „plagiat” ograniczę wypowiedź do kilkuzdaniowego zobrazowania, czym dla mnie było spotkanie ze światem Ricka Deckarda

Swego czasu Maciej Parowski wspominał ważną dla science fiction literacko-kinową przemianę robota niegroźnego, „wykonującego ruchy mechaniczne, kanciaste”* w antropomorficznego buntownika działającego przeciw ludzkości. Wskazywał na swoistą ewolucję zasadności istnienia stworzonych przez człowieka istot żyjących według praw Isaaca Asimova. Czy ktoś jeszcze pamięta, że „robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy”? Po sukcesach postaci Terminatora widzimy, że pokojowa koegzystencja człowieka i jego mechanicznego potomka nie mogła trwać wiecznie. Potencjał filozoficzny oraz komercyjny robota człekokształtnego musiał prędzej czy później zostać dostrzeżony. Czy zatem Philip K. Dick powieścią “Do androids dream of electric sheep?” zapoczątkował wspomniane przekształcenia? Na pewno był jednym z pierwszych. Pojawiające się w literaturze, fantastycznej i nie tylko, pytania odnośnie tożsamości człowieka oraz praw rządzących jego światem stale potrzebowały nowego odnośnika. Świeżego czynnika, dzięki któremu potencjalni odbiorcy przestaliby poruszać się w próżni i mogli w prosty sposób zobrazować istotę konfliktu człowieka z samym sobą. Czy napiętnowany i do tego zaborczy robot nie mógł okazać się strzałem w dziesiątkę?



Maciej Parowski nazywa roboty synami zbuntowanymi przeciwko swojemu ojcu. Fabuła “Blade runnera” idealnie wpasowuje się w przytoczony motyw. Roboty Dicka zostają powołane do istnienia w celu zapewnienia człowiekowi pomocy. Pobożne plany szybko okazują się jednak początkiem buntu maszyn.
Ludzkość przeżywa trudne momenty w okresie po nuklearnym. Autor przenosi nas do świata gdzie pozycja społeczna uzależniona jest od posiadania żywego zwierzęcia, a wdychanie szkodliwego pyłu powoduje narodziny ludzi gorszego typu. W takich warunkach Dick stara się ukazać przyczyny koegzystencji ludzi i maszyn. W tym celu sięga do historii Anglii, skąd czerpie hasła nawołujące do osiedlenia się w nowym, lepszym świecie. Człowiek przyszłości codziennie bombardowany jest afiszami wzywającymi do emigracji i życia w Nowej Ameryce, głównym osiedlu Stanów Zjednoczonych na Marsie. Zachętą do opuszczenia rodzinnej planety ma być prezent w postaci niewolnika wyprodukowanego przez wpływową Korporację Rosen.

W tak funkcjonującym świecie poznajemy Ricka Deckarda, łowcę androidów zbiegłych z Czerwonej Planety. Po przeczytaniu pierwszych kilku kartek miałem jednak ochotę krzyknąć, że jest on bardziej detektywem z wielkim szczęściem niż drapieżnym myśliwym. Postać z filmu Ridleya Scotta nie przypomina w żadnym stopniu bohatera książki. Harrison Ford, który idealnie wpasował się w wizję producenta Hamptona Fanchera, gdzie Deckard miał być gościem typu chandlerowskiego, zdecydowanie odbiega od zamysłu amerykańskiego pisarza. Czy to źle? Sukces Blade runnera pokazuje, że nie. Publiczność niejednokrotnie udowadniała, że kocha zimnych drani, a już szczególnie tych, którymi targają dylematy wewnętrzne odpowiedniego kalibru. Można zastanawiać się czy śliczna buźka Hana Solo była lepsza, od Christophera Walkera, ale na co komu takie dywagacje. Film zrobił i robi do dzisiaj prawdziwą furorę w świecie science fiction. Pozwolę sobie przytoczyć opis, który według mnie idealnie charakteryzuje to, co wyczyniał na ekranie Ford: „Jesteś taki wspaniały. Taki dzielny i zdecydowany i tak niewiele za to dostajesz. Walą cię pończochą, duszą cię, miażdżą ci czaszkę i pompują w ciebie morfinę, a ty kiwasz łączników na boisku i strzelasz bramkę, kiedy oni mają już dosyć. Jak to się dzieje, że jesteś taki cudowny?”**.

Osoba mająca po raz pierwszy z kontakt z twórczością autora Ubika będzie zapewne czuła się zawiedziona konstrukcją fabuły, gdyż jest ona w gruncie rzeczy mocno prostolinijna. Nie ma w niej miejsca na wątki poboczne, odskocznie urozmaicające odbiór powieści. Czytelnik ma przed sobą Ricka Deckarda i jego misję. Akcja pędzi jak po sznurku, od strzału do strzału i zanim się zorientujemy pojawia się napis „the end”. Bohatera Dicka można z czystym sumieniem obkleić taśmą z napisem „przeciętnie zwyczajny”. Nie odznacza się wybitną charyzmą, silnym umysłem czy niesamowitym instynktem. Porównałbym go do gliniarza patrolującego ulice, któremu od czasu do czasu trafia się inna fucha. I to oczywiście w momencie, gdy bardziej sprawni koledzy przebywają na zwolnieniu lekarskim. Siła postaci Ricka Deckarda kryje się w tym, że jest on niejako nośnikiem myśli amerykańskiego pisarza. Obserwując poczynania tytułowego „blade runnera” jesteśmy stopniowo zapoznawani nie tylko ze światem wykreowanym na potrzeby starcia człowieka z maszyną, ale także (a może i przede wszystkim) z wątpliwościami trapiącymi niemalże wszystkich bohaterów omawianej książki. Gdzie, zatem leży wartość książki?

Dick przekłada emocje nad rozbudowaną fabułę. Także w niniejszej książce ma to miejsce. Zacznijmy od kwestii najbardziej rzucających się w oczy, podstawowych. Blade runner dąży do uzyskania odpowiedzi na pytania w mniejszym lub większym stopniu krążące wokół praw Asimova: czy robot zawsze powinien być postrzegany jako potencjalny drapieżnik?, czy może dojść do harmonijnego współżycia człowieka z maszyną?, czy androidy mają prawo do własnego życia, do wolności? Tego typu myśli towarzyszą Deckardowi przez cały czas, choć po zapoznaniu się z wizją Ridleya Scotta miałem pewne wątpliwości czy postać z książki nie będzie za bardzo przypominała twardego Hana Solo i tym samym nie zostanie zatracona wewnętrzna warstwa powieści. Nic bardziej mylnego. Autor Blade runnera doskonale wiedział jak rozłożyć akcenty.
Konflikt człowieka z maszyną pełni jedynie rolę tła do zobrazowania większego zjawiska, jakim jest istota człowieczeństwa. Wspomniana walka jest czynnikiem umożliwiającym zrozumienie różnic pomiędzy żywą istotą a tworem techniki. Można powiedzieć, że Deckard wraz z rozwojem toczącego się śledztwa przenosi pojedynek z androidami na coraz wyższe poziomy percepcji. Tropiąc bezduszne roboty stopniowo pojawia się problem empatii w stosunku do nich oraz zagadnienie odnośnie prawa do ich eksterminacji. Czy twórca może zabić swoje dzieło? Czy słowa „cogito ergo sum” nie stawiają androidów w gronie istot mających prawo do życia? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.

Nadałbym książce miano niemalże idealnej gdyby nie jeden, mały szczegół. Jak już wspominałem Dick nie rozpisuje się, nie urzeka drobiazgowością świata wykreowanego. Czytając Blade runnera od czasu do czasu odnosiłem wrażenie, że akcja dzieje się w wielkim pudełku, które oprócz postaci do siebie strzelających nie zawiera niczego innego. De facto, jeżeli zapomnimy na chwilę o wewnętrznej warstwie powieści okaże się, że to co trzymamy w rękach jest przeciętnym czytadłem, skonstruowanym bez polotu i dbania o detale.

Na szczęście w książkach jest ważne także to, co jest w środku. Philip K. Dick rozumie to bardzo dobrze, a jeszcze lepiej potrafi wyrazić to przelewając na papier i tworząc ponadczasowe historie. Takie chociażby jak “Blade runner”.


* Maciej Parowski “Robot zbuntowany czyli ewolucja robota w kinie”; w: Czas Fantastyki. Kwartalnik dla zaawansowanych; Numer 2 (15) 2008; s.9-17.

** Raymond Chandler “Żegnaj, laleczko”

Książki Zaginionej Biblioteki
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
nastka 
Fire!


Posty: 46
Skąd: Częstochowa/Warszawa
Wysłany: 2009-11-08, 20:35   

Neil Gaiman - Nigdziebądź

W książce mamy do czynienia z człowiekiem, który ma poukładane, spokojne, wręcz nudne życie. Praca, dom, narzeczona, znajomi. Szara, zwykła codzienność. I tak trwa aż do momentu, kiedy Richard Mayhews, bo tak brzmi imię i nazwisko głównego bohatera, postanawia pomóc nieznajomej dziewczynie. Dziewczynie, którą znajduje przy drodze w parku, a jej stan budzi w nim falę współczucia – młoda istota jest poważnie ranna, krwawi a jej ubranie przypomina stos brudnych szmat. Od tego momentu życie Richarda zmienia się diametralnie. Nie tylko imię dziewczyny jest dziwaczne – Drzwi to jeszcze dowiaduje się, że istnieje nowa społeczność, o której do tej pory nie miał najmniejszego pojęcia zwana Londynem Pod a on sam mieszka w Londynie Nad. I wszystko może skończyło by się jedynie wspomnieniem, gdyby nie to, że na następny dzień Richard zaczyna…znikać. Ludzie nie zauważają go na ulicy, jego biurko wyniesiono z biura a mieszkanie zostaje wynajęte pewnemu małżeństwu. I tak Richard wyrusza na poszukiwanie własnej tożsamości i sposobu na odzyskanie życia. Udaje się do Londynu Pod, gdzie zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, których do końca nie rozumie a sam musi odegrać w nich niemałą rolę…

Gaiman znów daje nam porcję przygód zagubionego człowieka. Skrzętnie opisuje jego perypetie w nowej rzeczywistości, w której przyszło mu się odnaleźć. Przygody głównego bohatera są, trzeba przyznać, interesujące. W książce przewija się dużo postaci: Drzwi – tajemnicza dziewczyna ze smutną przeszłością, Łowczyni – niestrudzona strażniczka, Stary Bailey – na dachach czuje się jak ryba w wodzie, markiz de Caracas – pojawia się i znika,
czy wreszcie panowie Croup i Vandemar, których zachowania są momentami odrażające. To oczywiście nie wszyscy, a tylko najważniejsi, ale różnorodności nie można im odmówić i to się Gaimanowi chwali.
Akcja książki jest na pewno nietuzinkowa a kreacja Londynu Pod ciekawa i czytałam o nim z nieukrywaną przyjemnością. W książce mamy do czynienia zarówno z sytuacjami śmiesznymi, ale też z tymi gdzie włos się jeży na głowie. To zróżnicowanie powoduje, że lektura do nudnych nie należy a czytelnik nie powinien narzekać na brak akcji. Dialogi czasem luźne, czasem pełne napięcia i dramatyzmu. Wszystko w zależności od sytuacji, które przeplatane ze sobą tworzą ciekawą mieszankę.

Muszę przyznać, że czekałam długo na przeczytanie tej książki i moja ciekawość została w pełni zaspokojona. Nie wiedziałam czego się spodziewać a na wizję Londynu Pod nigdy bym sama nie wpadła. Ogólnie trochę niemiło zaskoczył mnie wątek znikania postaci,
z którym mamy do czynienia w Brudnopisie Łukjanienki. Jednak tu absolutnie nie ma zarzutu dla Gaimana, ponieważ Nigdziebądź ukazało się dużo wcześniej niż rzeczony Brudnopis.
W związku z czym nie przejmując się tym zbytnio chętnie zagłębiałam się w dalszą akcję.
Książka moim zdaniem warta uwagi. Zresztą sam tytuł: „nigdziebądź” czy też „neverwhere” skutecznie przyciąga a mnie osobiście samo słowo się szalenie podoba.
8/10

Nie wiem czy recenzje mogą się powtarzać, bo o Nigdziebądź pisał już Toudi. Gdyby nie to proszę zrobić z tym postem porządek a jeśli jednak może być to najlepiej usunąć tę notkę małym druczkiem.
_________________
"Puść go i nie trzymaj
Nie skręcaj, nie naginaj
Capniesz go za łachy, będzie wierzgał, fikał
Przez palce wyciekał

Bo ten który minął, do ciebie nie należał
I ten który nadejdzie, także twój nie będzie (...)"
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-11-09, 00:26   

Kres, Feliks, W. - "Grombelardzka legenda"

Głównym zagadnieniem, wokół którego koncentruje się książka jest zjawisko legendy, zgodnie z sentencją: „Tutaj nic nie ma, zupełnie nic... Oprócz legend. Najwspanialszych legend na świecie. Ten kraj składa się z legend [...]”1). Wszystko zaczyna się od listu kronikarza, który anonsuje następujące po nim opowiadania jako uporządkowane przez siebie informacje na temat legendarnej postaci i związanych z nią, nie mniej legendarnych wydarzeń. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele, ale całość również kończy – nieco inny – list, który również jest przesłanką dla stwierdzenia, że w istocie mamy do czynienia z konstrukcją metaliteracką – czytamy nie książkę, ale książkę w książce. A może nie? Jak to w przypadku legend, trudno rozstrzygnąć jednoznacznie, co jest prawdą.

Oba tomy „Grombelardzkiej legendy”, w szczególności pierwszy, mają postać de facto zbiorku opowiadań. Być może właśnie tak powstają legendy – nie na skutek jednego spektakularnego wydarzenia, ale poprzez kumulowania się serii zdarzeń, spotkań i gawęd – dlatego taka właśnie forma pasuje książce jak ulał. Cześć krótszych opowiadań („Prawo sępów”, „Prawo gór”), samych w sobie – średnio wartościowych, zyskuje sporo w szerszym kontekście całej powieści. „Przełęcz Mgieł” to pełne napięcia górskie podchody, lecz nic ponadto. Dopiero w „Czarnych mieczach” – mamy zarysowaną główną oś fabularną. To opowiadanie nie tylko z tego powodu jest najdłuższym w pierwszym tomie – występuje tu również dość dziwaczny z mojego punktu widzenia równoległy wątek porwania. Nie potrafię zrozumieć po co, na co, w jakim celu autor tak go rozbudował. Bądź bo bądź, koniec tego opowiadania równie dobrze mógłby być zakończeniem całej książki, bo spełnia wszystkie wymogi związania akcji. Ale już w następnej i kończącej pierwszy tom historii („Królowa Grombelardu”), niespodziewanie wracamy w góry. Natomiast drugi tom (a właściwie „Księga II: Wstęgi Aleru”) to już właściwa historia, przy której wcześniejsze opowiadania wydają się tylko i aż przystawkami (choć i tu nie brakuje krótkiej podchodowej sekwencji w postaci prologu). Czy warto czekać na to danie główne tyle czasu? Zdecydowanie polecałbym cierpliwość, ponieważ w połączeniu z poprzednimi wątkami, to właśnie tutaj Kres wspina się na wyżyny swojego rzemiosła, serwując intrygującą, oryginalną, zaskakującą historię. Co ciekawe, sam koncept historii nie jest w fantasy niczym nowatorskim, ale jego przełożenie na konkret, zrealizowanie – szczególnie zakończenie – czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Forma zbiorku powoduje też małą niedogodność – w ciągu całych dwóch tomów notorycznie trafiałem na powtarzające się opisy. To bardzo ciekawe, ale ile razy można czytać, że Kaga to znaczy kotka, bo u kotów się chowała, a pałac Księcia Przedstawiciela w Grombelardzie to kawał zimnej szaroburej skały, cierpiącej na deficyt przestrzeni mieszkalnych. Dołączcie do tego brak spisu treści. Mała rzecz a cieszy. Przekonałem się o tym chociażby pisząc tę recenzję – ze względu na konglomeratową postać „Grombelardzkiej legendy” raz po raz musiałem kartkować oba tomy, żeby znaleźć potrzebne mi tytuły, fragmenty. Lekko irytujące, zwłaszcza że całość to prawie 900 stron.

Poznaje książki Kresa wraz z tym wznowieniem „Księgi Całości”, więc trudno mi ocenić, jak bardzo Kres zmienił część opowiadań, które zostały wydane wcześniej – mam cynk, że zmiany wcale nie były kosmetyczne, ale na dobrą sprawę ważne jest dla mnie, że obcuje z ich ostateczną wersją. Tymczasem, mając za sobą już „Północną Granicę”, „Króla Bezmiarów” oraz oba tomy „Grombelardzkiej legendy”, myślę, że mogę pozwolić sobie na pewne generalizacje na temat stylu fabularnego autora. Zawsze niemal są to podchody grup militarnych i/lub paramilitarnych (piraci, rozbójnicy). W tle wielka polityka, a także siły nadnaturalne, ale eksponowana na tyle, na ile jest to ważne bezpośrednio dla walczących. Czy może lepiej – skradających się, ścigających, próbujących zaskoczyć siebie nawzajem, bo to jest dla Kresa, wydaje się, esencja wojaczki, mająca swoje usprawiedliwienie w konstrukcji świata. Skoro całym znanym ludziom światem (Szererem) włada już Cesarstwo, to zostaje tylko tego typu partyzantka. Jeśli chodzi o postacie, przeważnie występuje silna postać kobieca, która przeżywa wewnętrzne rozterki typu: być bardziej babochłopem czy raczej chłopobabą. Z drugiej strony postać męską, najczęściej związaną przysięgą, bądź opętana własną idee fixe, porywająca się na jakiś spektakularny, choć niekoniecznie racjonalny, czyn.

Słowo o bohaterach – występuje ich cała plejada. Może to i dobrze, bo autor bez wahania zabija część a z niektórymi rozstaje się bez żalu. Chyba intencją było utrzymanie czytelnika w stanie niepewności – kto kiedy się pojawi i czy w ogóle się pojawi, a jeśli już to, w jakiej roli. Góry Grombelardu wymuszają sztukę żonglowania sojuszami. Warto jednak napisać kilka słów o głównych bohaterach. Protagonistką jest Karenira, Łowczyni, której życie rozciąga się na całą długość opowieści. Spełnia ona cechy wyżej opisanej „kobiety Kresowej”. Ci z was, którzy czytali „Króla Bezmiarów” znają już, niejako z drugiej ręki, Basegora-Kragdoba czy L.S.I. Rbita – tutaj przekonacie się, że są to postacie z krwi i kości. W nawiązaniu do tej samej powieści pojawia się również tajemniczy starzec z instrumentem – i tutaj autor uchyla nieco rąbka jego tajemniczości. Poza tym, szczególnie w drugim tomie, daje zauważyć się Kresowa maniera płynnego zmieniania narracyjnego punktu ciężkości – autor posługuje się tym z całą świadomością, dopuszczając do głosu początkowo trzecioplanowych bohaterów, co daje zaskakujące rezultaty – księżna N.R.M. Werena to właściwy przykład tak wyeksponowanej kreacji.

Dosadniej została pokazana kocia natura – w przypadku „Północnej Granicy” była to jedna z niewielu rzeczy, na które narzekałem, ale tutaj byłoby o to trudno ze względu na szereg sytuacji obrazujących i wyjaśniających koci sposób myślenia. Choć z drugiej strony nie jest to coś, co satysfakcjonowałoby mnie zupełnie. Może tu jest kot pogrzebany, że podobnie jak się to tyczy ludzi, poznajemy tylko i wyłącznie wojaków – w „Północnej...” byli to głównie drobni zwiadowcy, w „Grombelardzkiej legendzie” wojownicy, wielkie kocury gadba – żeby mieć pełny obraz, musielibyśmy zobaczyć, jak funkcjonują kocie społeczności w bardziej obyczajowych warunkach. Jednak trudno na to liczyć przy wyżej opisywanym wojskowo-politycznym podejściu autora. Zaś co do sępów – ryzykownie byłoby powtarzać tę samą argumentację, co w przypadku kotów – Kres oddał w najwłaściwszy sposób tajemniczość tej rasy, po prostu nie poświęcając jej dużo miejsca. Wynika to zarówno z mikrej ilości osobników, ich cywilizacyjnej alienacji oraz czystej logistyki – wszędzie, a w szczególności w górach, to istota latająca ma przewagę, wybierając, a raczej nie wybierając miejsca spotkania. Jednocześnie na podstawie tych krótkich momentów, kiedy pojawiają się sępy czy fragmentów rozmów, mamy pojęcie o tym, jak ważna jest ich rola dla świata powieści – one też są jego legendą.

„Grombelardzka legenda” zaskoczyła mnie pozytywnie, ale podkreślę to – zaskoczenie przyszło nie od razu; jednoznacznie przekonany o dużej wartości książki byłem dopiero po przeczytaniu ostatniego zdania powieści. Jakość całości rośnie w ciągu geometrycznym za każdym kolejnym opowiadaniem, które nawiązuje do poprzedniego. Osobiście stawiam „Grombelardzką legendę” nawet ponad wysoko ocenioną „Północną Granicą”, a na pewno dużo wyżej niż „Króla Bezmiarów” – głównie z tego względu, że czuję sedno książki, a nie tylko epicki rozmach i ładną scenografię. Kres za pomocą całej masy środków artystycznych oddał w pełni zjawisko, jakim jest legenda. Nie tylko pośrednio analizuje i wyprowadza syntezę tego fenomenu, ale i daje czytelnikowi odczuć go i ponieść się. Przywykliśmy już, po przeczytaniu zyliona i jednej książki fantasy, że legendarność to taka konwencja, zaczarowany miecz, gadający koń i zły czarnoksiężnik. „Grombelardzka legenda” wyciąga na wierzch istotę fantasy i pokazuje, że to coś więcej. Dużo więcej.


1) „Grombelardzka legenda”, tom II, str. 241.
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-11-09, 06:24   

Timothy Zahn Kobra

Kiedy w latach 70. rodził się pomysł Gwiezdnych wojen, nie przypuszczano, że seria z kultowym „dawno, dawno temu w odległej galaktyce” stanie się jedną z najważniejszych sag w literaturze fantastycznej. Historia zapoczątkowana przez George’a Lucasa, zyskująca w kolejnych latach rzesze oddanych fanów, miała niewątpliwie duży wpływ na fantastykę naukową, pomimo iż znawcy sagi niejednokrotnie zwracali uwagę na zawarte w niej elementy typowe dla fantasy. Popularność „Gwiezdnych wojen” była na tyle duża, że znalazła również odbicie w polityce tamtych czasów. To właśnie między innymi owa saga wraz z wyścigiem zbrojeń Ronalda Reagana przyczyniła się do wzrostu popularności powieści przygodowej osadzonej w schematach science fiction. Nasilająca się rywalizacja Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim także nie pozostawała bez znaczenia. Kosmiczni kowboje byli coraz milej widziani.


W takich realiach krystalizował się cykl "Kobra". Timothy Zahn, który z powieścią przygodowo-sensacyjną utrzymaną we wspomnianych klimatach miał już wcześniej do czynienia, i tym razem nie pozostawił złudzeń co do umiejętności tworzenia akcji trzymających w napięciu od początku do końca. Jednak, czy tylko „Gwiezdne wojny” miały wpływ na powstanie historii o superżołnierzach? Nie bez znaczenia były filmy o zmaganiach ludzi z antropomorficznymi robotami. Zarówno Blade Runner Ridleya Scotta, jak i Elektroniczny morderca Jamesa Camerona na nowo rozbudziły w literaturze fantastycznej zainteresowanie zagadnieniami zahaczającymi o problematykę koegzystencji istoty żywej z maszyną, ewentualnie o ich zespolenie. Na ile w 1986 roku Timothy Zahn wykorzystał owe pomysły trudno powiedzieć. Jednak fakt, że doprowadził do połączenia człowieka z elementami mechanicznymi nie pozostaje bez znaczenia. Pomysł przekształcenia prostego żołnierza w komandosa wyposażonego w „nanokomputery” musiał mieć swój początek.

Wydarzenia opisane w Kobrze, która w Polsce została wydana jako pierwszy tom serii, zostały umiejscowione w bliżej nieokreślonej przyszłości, w świecie będącym niejako uproszczeniem „odległej galaktyki”. Biorąc przykład z George’a Lucasa, Timothy Zahn podczas kreślenia ram chronologicznych nie odnosił się do żadnego ze znanych wydarzeń z historii Ziemi. Czasy kolebki ludzkości jawią się jako odległe, niemalże legendarne, dzieje. Umieszczone w książce daty pełnią rolę czysto technicznych nośników akcji, która podobnie jak i w „Gwiezdnych wojnach” obejmuje zasięgiem kilka planet.

Główną postacią powieści jest Jonny Moreau, młodzieniec wiedziony poczuciem obowiązku wobec ludzkości. Już przy pierwszym spotkaniu rozpoznajemy patriotę rodem z amerykańskich filmów o dzielnych chłopakach walczących ku chwale ojczyzny. Autor daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z bohaterem doskonałym. Z każdej opresji wychodzi cało, jego decyzje zawsze okazują się trafne. Oczywistym wydaje się fakt, że w miarę czytania zaczyna nudzić potencjalnego odbiorcę książki. Przede wszystkim nie zaskakuje, nie zmusza do wysiłku intelektualnego. Może nawet wydawać się nierzeczywisty. Czy taka kreacja bohatera dobrze wpływa na powieść? Postać z jednej strony może wydawać się istotą obcą, pozbawioną zachowań typowo ludzkich, takich jak chociażby popełnianie błędów. Utożsamienie się z głównym bohaterem staje pod wielkim znakiem zapytania. Zagłębiając się w powieściowe kulisy polityki odniosłem jednak wrażenie, że autor celowo wyidealizował Jonny’ego Moreau. Doprowadził do kontrastu. Dzięki temu łatwiej ukazał problem żołnierzy chcących powrócić do normalnego życia, ale nie mogących znaleźć miejsca w społeczeństwie. Zobrazował wojennych bohaterów, o których łatwo się zapomina.

Kobrze z pewnością nie można zarzucić braku dynamicznej akcji. Timothy Zahn nie bawi się w przyczynowo-skutkowe rozdrabnianie napaści Torfów. Od początku stawia obcą rasę w złym świetle, nie pozostawiając miejsca na żadne moralne wątpliwości, niepotrzebne rozważania. Precyzyjne określenie wroga już na wstępie powieści pozwoliło autorowi skupić się na innych wątkach powieści. Głównie na zaprezentowaniu politycznych działań najwyższych władz Dominium Ludzi oraz na technicznych możliwościach superżołnierzy. W książce brakuje natomiast opisów odnoszących się do obyczajowości czy kultury. Choć małomiasteczkowe społeczności mogłyby uchodzić za typowo amerykańskie z połowy lat osiemdziesiątych, to należy zaznaczyć, że są to podobieństwa czysto przypadkowe. Autor na pierwszym planie umieścił realia wojskowo-polityczne, wszystkie pozostałe traktując jedynie jako tło.

Historia młodego rekruta nie zasługuje na miano wielkiej literatury. Zastrzeżenia należy kierować pod adresem stylu wypowiedzi i budowy akcji, która choć dynamiczna jest także prostolinijna. Im bardziej zagłębiałem się w życie Jonny’ego Moreau, tym większy żal miałem do autora, że nie wykazał choć odrobinę większej wyobraźni. Brak szczegółowego przedstawienia świata sprawił, że zarówno postaci, jak i wydarzenia wydają się być całkowicie oderwane od rzeczywistości. Przedzierając się przez kartki powieści niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że także sama wojna jest sztuczna, tekturowa, pozbawiona energii. Tego typu fluidy zdecydowanie źle wpływają na odbiór książki.

Podsumowując, przygody superżołnierzy wypadałoby poznać. Timothy Zahn kojarzony przez wielu wyłącznie jako twórca trylogii Thrawna udowadnia, że potrafi płynnie poruszać się nie tylko w uniwersum stworzonym przez George’a Lucasa. Pomimo kilku wad Kobra jest ciekawym przykładem literatury przygodowo-sensacyjnej osadzonej w schematach science fiction.

Katedra
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-11-11, 17:39   

Brent Weeks - Droga Cienia

Głównym bohaterem powieści Brenta Weeksa jest jedenastoletni Merkuriusz (1), uliczny szczur, członek gangu młodocianych – na razie – żebraków i złodziei, który całą swą energię kieruje na przetrwanie w Norach – slumsach stolicy Cenarii. Merkuriusz ma dwoje przyjaciół: Jarla i niemą ośmiolatkę – Laleczkę. Razem stawiają czoła światu, każdego dnia od nowa. Ta przyjaźń jest ich siłą, ale i słabością jednocześnie. Bo przywódcy gangu nie wahają się wykorzystać łączących ich więzów, aby wymusić posłuszeństwo. Każdy kolejny zachód słońca jest zwycięstwem, bo oznacza sukces w codziennej walce o życie. Merkuriusz marzy tylko o jednym – aby w końcu przestać się bać.

Nic dziwnego, że jego idolem jest Durzo Blint – najlepszy, najskuteczniejszy zabójca, o którego wyczynach krążą legendy. Blint w swoim fachu osiągnął nie tylko mistrzostwo, on jest artystą. Każde zlecenie traktuje indywidualnie, czasem poświęca wiele tygodni na to, by upozorować nieszczęśliwy wypadek. Posługuje się z równą wprawą zarówno bronią ostrą, jak i trucizną. Potrafi sforsować wszelkie zabezpieczenia, otworzyć każdy zamek. Pojawia się znikąd i równie tajemniczo znika. Wszyscy boją się Durzo Blinta, a Merkuriusz marzy o zostaniu jego uczniem. Jest gotów na wszystko, aby zyskać tak możnego protektora i nauczyciela. Ale czy na pewno jest w stanie sprostać oczekiwaniom Durza?

A na drugim brzegu rzeki, w tym samym mieście, choć w pozornie innym świecie, toczy się walka o władzę i wpływy w skorumpowanej Cenarii. Kraju ani specjalnie dużym, ani bogatym, za to tak bardzo skorumpowanym, że aż niewartym zachodu dla ekspansywnych sąsiadów. A jednak każdy z nich coś dla siebie uszczknął: Ceuria – ziemie południowe, Lea’knaught – terytoria wschodnie, a Khalidor ostrzy sobie zęby na krainy północne. Cenarii nie stać na prowadzenie wojny, nawet obronnej. Król nie zawraca sobie głowy takimi sprawami, znacznie bardziej interesują go wzajemne rozgrywki między rodami arystokratycznymi. W rzeczywistości państwem rządzi Sa’kagé, organizacja przestępcza, która sprawuje kontrolę nad niemal wszystkimi dziedzinami życia.

„Droga Cienia”, pierwszy tom trylogii „The Night Angel” jest zamkniętą fabularną całością o szybkiej, pozbawionej dłużyzn akcji. Autor stopniowo wprowadza czytelnika w realia powieściowego świata, dawkując informacje zarówno o jego historii, jak i o motywacjach bohaterów. Czyni to w sposób przemyślany – każde uchylenie rąbka tajemnicy skutkuje nagłym zwrotem akcji lub ujawnieniem pochowanych pod korcem sekretów, które rzucają zupełnie nowe światło na postępowanie postaci. Brent Weeks nie unika niewygodnych tematów – sugestywnie odmalowuje przed czytelnikiem okrutne realia życia dzieci ulicy, zmuszonych do płacenia haraczu, do żebrania i kradzieży, narażonych na ciężkie pobicie, choroby, głód, molestowanych seksualnie, żyjących w nieustannym strachu. Ale nie epatuje okrucieństwem, unika naturalistycznych opisów, raczej sugeruje, uznając, że wyobraźnia czytelnika dokona reszty.

Tych czytelników, którym zaczyna coś dźwięczeć znajomo, śpieszę zapewnić, że tak, mają rację. „Droga Cienia” przywodzi na myśl liczne skojarzenia. Relacja mistrz-uczeń i etap nauki Merkuriusza przypominają koleje losu Bastarda z cyklu o skrytobójcy Robin Hobb, choć nie oddziałują aż tak mocno na emocje, a Sa’kagé jest prawie kalką mafii z „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. Podobnych analogii pewnie można by odnaleźć jeszcze kilka. Ale mimo że fabuła opowieści Brenta Weeksa jest mieszanką schematów znanych z literatury, to książkę czyta się z ciekawością. Gdy dołożyć do tego magiczne artefakty i przepowiednie, których trafność będzie można sprawdzić dopiero w kolejnych tomach, oraz fakt, że autor nie stara się za wszelką cenę ratować niektórych bohaterów, cykl amerykańskiego debiutanta wydaje się obiecujący.


1) Przeglądając amerykańskie recenzje, ze zdumieniem skonstatowałam, że główny bohater ma w oryginale na imię Azoth. Azoth to w alchemii uniwersalne lekarstwo lub uniwersalny rozpuszczalnik, podstawowy składnik wszystkich metali, ich duchowa kwintesencja, a także po prostu rtęć, żywe srebro, po arabsku – al-zā’ūq. Określenie to, odpowiednio obce i tajemniczo brzmiące, znakomicie pasowało również okultystom – prowokowało do szukania w nazwie elementów metafizycznych i ponadczasowych, do „rozszyfrowywania” jej na przykład jako splotu pierwszych i ostatnich liter alfabetów starożytności: łaciny, greki i hebrajskiego. W języku polskim odpowiednikiem słowa „azoth” był dawniej wyraz „merkuriusz”. I tak właśnie zostało przetłumaczone imię głównego bohatera książki. Wydawałoby się zatem, że wszystko jest w porządku. Cóż... formalnie rzecz biorąc, owszem. Tyle tylko, że słowo „merkuriusz” ma jeszcze inne znaczenie: kurier, goniec w sensie nazwy gazety („Merkuriusz Polski Ordynaryjny” – 1661), etymologicznie wywodząc od posłańca bogów i patrona złodziei i kupców, a słowotwórczo prowadząc w stronę Rzymu i kultury łacińskiej.
Wracając do kwestii podstawowej – choć przekład imienia głównego bohatera jest jak najbardziej poprawny formalnie, to jednak może wprowadzić czytelnika w błąd poprzez – paradoksalnie – wzbogacenie w nowe znaczenia oryginalnego tekstu, w żaden sposób nie planowane przez autora. Na własny użytek zabawiłam się w przeprowadzenie ankiety wśród znajomych – pytanie było proste: z czym kojarzy Ci się imię Merkuriusz? Odpowiedzi otrzymywałam różne – od stwierdzenia, że takie imię nie istnieje czy opisu rzymskiego senatora wygłaszającego mowę na Forum, poprzez najróżniejsze boskie i planetarne asocjacje, aż do nazwy gazety właśnie. Nikt nie wymienił alchemicznego znaczenia tego słowa – może dlatego, że wyszło ono dawno temu z powszechnego użycia. Oczywiście, wyniki mojej „ankiety” nie pretendują do miana opiniotwórczych, wskazują jednak, jak łatwo – poprzez stworzenie dodatkowych możliwych interpretacji – odejść od autorskiego pierwowzoru. W tym konkretnym przypadku akurat nastąpiło wzbogacenie treści przekazu, ale... Zatem może lepiej nie dokonywać przekładu nazw własnych?
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-11-11, 20:07   

Charles Stross Nierównowaga sił
[opowiadanie]

Pierwszych kilkanaście wersów opowiadania przypomniało mi, że tak naprawdę nic nie wiemy. Chodzi mi oczywiście o człowieka. Kiedy wzlecieliśmy w kosmos, kiedy stanęliśmy na Księżycu, kiedy po raz pierwszy zwróciliśmy uwagę na Marsa świętowaliśmy, wiwatowaliśmy i naśladowaliśmy „malowane ptaki”. Te wszystkie filmy o ziszczeniu naszych marzeń, prezentujące nas jako największe stadium ewolucji. Po prostu super, udało nam się.

Charles Stross tłucze nasz sen o wielkości. Nie pisze o ludzkości przez duże L, ale ukazuje ją jako jedną z wielu innych „marionetek” w rękach sił nadrzędnych. Sprowadza człowieka do roli figurki na kosmicznej szachownicy. Pamiętacie bodajże ostatnią scenę Facetów w czerni? Dziwna istota bawiąca się naszą galaktyką, świecącą kulką. Jesteśmy ziarenkami piasku, niczym więcej. Prawda, że niezbyt optymistyczne przesłanie? Można siedzieć i ględzić o tym, że to oczywista oczywistość, fakt znany każdemu. Owszem, ale czy to znaczy, że pisanie o tym opowiadań jest błędem? Stratą czasu? Świetnie się czułem, uśmiechałem pod wąsem na myśl o „pseudotermitów” (przed oczami stanęła mi ostatnia przygoda Indy’ego) rzeźbiących łyżeczki z drzewa żółwiowego.

Jak brzytwą masło, tak przetnie mózg:
Jak kamień w wodę – cicho: plusk...

[Julian Tuwim Śmierć]

Dodatkową atrakcją opowiadania jest kreacja jego głównych bohaterów: Amerykanów i ich towarzyszy ze Związku Radzieckiego. Patrząc na ich działania widziałem „goryle w mgle”, sztuczne twory nie umiejące współpracować w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa. Supermocarstwa zaślepione ideologiami, mrzonkami o spotkaniu „kosmicznych socjalistów”. Nierównowaga sił jest wizją ludzkości egoistycznej, podzielonej na kilka zwalczających się części. Można pójść dalej i rozłożyć problemy ogólnoludzkie na czynniki pierwsze. W moim przekonaniu zdecydowanie większy procent społeczeństwa polskiego myśli wyłącznie o sobie. W czasie kryzysu ta oczywistość jeszcze bardziej rzuca się w oczy, czy to w pracy czy w tramwaju. Ostatnio byłem nawet świadkiem starcia się młodzieży wszechpolskiej z homoseksualistami. Zdarzenie miało miejsce na rynku wrocławskim. Czyż nie mogłem wejść wówczas w rolę obserwatora z opowiadania Strossa? Oczywiście na mniejszą skalę, ale zawsze.

Koniec filozofowania. Nierównowaga sił podobała mi się. Polecę schematami: wciągająca fabuła, ciekawi bohaterowie, dziwne zakończenie. Może nie do końca było tak jasne jakbym chciał (nie lubię udziwniania na siłę), ale generalnie nie ma się, do czego przyczepić. Polecam.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-11-23, 09:46   

Wojciech Świdziniewski - Kłopoty w Hamdirholm

Czy nigdy w Waszym życiu nie zdarzyło się, że kontrola nad wydarzeniami wymyka Wam się z rąk? Że zaplanowany, spokojny dzień zupełnie znienacka i nie wiadomo, z jakiej przyczyny przekształca się w pandemonium? Że wszystko idzie na opak? To właśnie spotyka Dolgthrasira, przywódcę klanu krasnoludów z Hamdirholm. Najpierw wraca po długiej nieobecności wnuk Baugi z żoną, co samo w sobie jest wydarzeniem szczęśliwym, ale jego żona okazuje się być elfką! I od razu pojawiają się kłopoty: krasnoludzkie kobiety chcą golić nogi! Jak widać, niezmierzony jest katalog problemów, jakim musi stawić czoło wódz klanu... Po oficjalnym zaakceptowaniu Arien, wieść o nowoczesnym podejściu szefa rozchodzi się szeroko i – żegnajcie ciche, nudne poranki! – odtąd Dolgthrasirowi przyjdzie radzić sobie z fanaberiami wampira-alergika, ludzkimi inżynierami wprowadzającymi do kopalni nowoczesne metody górnicze, zombie-turystami, barbarzyńcami do wynajęcia, inspekcją fanów niejakiego Tolka, którzy najlepiej wiedzą, jakie krasnoludy są naprawdę, a w końcu z najazdem elfów.

Osiem prostych, prześmiewczych historyjek, które składają się na zawartość „Kłopotów w Hamdirholm”, poświęconych jest właśnie takim problemom: absurdalnym, przerysowanym, nieprawdopodobnym... a w końcu wywracającym do góry nogami kanoniczny wizerunek krasnoludów, jako jednej z głównych ras zaludniających światy fantasy. Krasnoludy Świdziniewskiego – choć oceniają wszystkie przedsięwzięcia przez pryzmat finansowej opłacalności (a może właśnie dlatego) – wypełniają wymagania krasnoludzkiego stereotypu mniej więcej tak samo jak my – wprawdzie często zapracowani – zwykli ludzie pasujemy li i jedynie do konsumpcyjnego wizerunku współczesnego człowieka. I tak samo jak ludzie – powieściowe krasnoludy dają się uwieść modzie na rozwój, nowoczesność, przedsiębiorczość czy golenie nóg. I właśnie takie przerysowanie odpowiada mi w powieści Świdziniewskiego najbardziej – krasnoludy doświadczają zmian. Zamiast twardogłowych (i nie o grubość czaszki idzie), uparcie konserwatywnych wielbicieli topora, piwa i podziemnego świata, na kartach książki pojawiają się krasnoludy prowadzące badania naukowe i aktywnie wdające się w dysputy filozoficzne (kronikarz Hrei), chętne do eksperymentów inżynierskich, parające się magią (arcymag Idrottir) i literaturą (Lofar) czy gotowe rzucić się w wir usług hotelarskich. Że nie wspomnę o tolerancji dla elfów (ograniczonej) czy osobników wykazujących się odmienną orientacją seksualną. To nic, że fabuła poszczególnych opowiadań jest schematyczna i przewidywalna; to nic, że dowcip z nie najwyższej półki... wszystkie zarzuty bledną w moich oczach, bo dla mnie te teksty są próbą pokazania, jak ma się stereotyp wobec zmian.

Opowiadania są tak ściśle ze sobą powiązane, że mogą praktycznie funkcjonować jako kolejne rozdziały powieści. Ich fabuła jest prosta i dość przewidywalna, w zasadzie bliższa historiom obyczajowym umieszczonym w sztafażu fantasy niż typowym dla tego gatunku przygodom (wprawdzie w dwóch opowiadaniach akcja dominuje, ale powody jej podjęcia nie mają nic wspólnego z ratowaniem świata czy zdobywaniem magicznych artefaktów). Wizerunki postaci są nieskomplikowane, ich postępowanie nie zaskakuje (wszyscy wiemy, jakie są krasnoludy, prawda?). Choć bohaterom daleko do subtelności, a wiele dowcipów może razić niewyszukaniem czy wręcz wulgarnością, to książkę czyta się – paradoksalnie – z uśmiechem na twarzy. Dlaczego? Po prostu poczucie humoru bohaterów pasuje do stereotypowego wizerunku postaci (fani Tolka byliby zachwyceni!) – wszak krasnoludzki dowcip nie należy do najlżejszych czy najbardziej wysublimowanych.

No i jest jeszcze drugi powód – ważniejszy. Pozornie książka Świdziniewskiego jest zbiorem prostych, wręcz banalnych historyjek obyczajowo-fantastycznych. Jednak w moich oczach to satyra na naszą dzisiejszą rzeczywistość, zalew popkultury, ślepe podążanie za modą, fascynację najróżniejszymi „nowinkami” (np. próby rozkręcenia własnej firmy, nie dlatego, że taka jest faktyczna potrzeba, a dlatego, że tak robią wszyscy), a w końcu zachowanie kanonów poprawności politycznej w każdej sytuacji, niekoniecznie zgodnie z własnymi przekonaniami. W pewnym momencie miałam wrażenie, że nie o krasnoludach, wampirach i elfach czytam, a o ludziach, o nas samych. O próbach zaadaptowania się w coraz bardziej przyspieszającej i skomercjalizowanej rzeczywistości. O braku czasu na rozmowy, zastanowienie, przemyślenia... Mam wrażenie, że autor ukrył ludzi pod fantastycznymi postaciami, tak samo, jak wielu pisarzy przed nim. „Kłopoty w Hamdirholm” nie dorównują wprawdzie takim arcydziełom jak „Wykład profesora Mmaa” Stefana Themersona czy „Folwark zwierzęcy” George’a Orwella, ale zdecydowanie stanowią krok (być może niewielki) w tym kierunku.

I tylko mam do autora pretensję za zakończenie. Wydawałoby się, że krasnoludy, ze swoim konsumpcyjnym podejściem do życia, odnajdą się doskonale w nowych warunkach. Cóż... zakończenie ostatniego opowiadania w zbiorze („Ourobouros”) raczej nie pozostawia wątpliwości w tej kwestii. Ach, gdyby tu było niedopowiedzenie, jakąż dyskusję można by przeprowadzić! O tym czy można zerwać okowy kanonicznego wizerunku? Jakim kosztem? Czy odstępstwo od standardu okaże się ciekawym eksperymentem, ale tylko eksperymentem, po którym z ulgą wraca się do znanej sobie – niechby nawet popkulturowo zmiennej, ale jednak w jakimś stopniu oswojonej i nie bardzo wymagającej, łatwiejszej – codzienności? Ale czy taki powrót w ogóle jest możliwy? A może lepiej zlekceważyć zmiany, pozwolić im przepływać obok i pozostać przy rozpoznawalnym wizerunku, nawet jeśli stereotypowym? W końcu mieć jakikolwiek wizerunek to marzenie wielu...

Zatem, choć mam do autora lekką pretensję o zbyt dosłowne zakończenie, to jednak pewną ulgę stanowi myśl, że wszystko wraca na właściwe miejsce (aż chciałoby się rzec, że kanoniczny porządek został przywrócony). Krasnoludy pozostaną krasnoludami: upartymi, twardogłowymi eksploratorami podziemi, równie szybko sięgającymi po topór, jak i po napitek; specjalistami od finansowej oceny opłacalności najróżniejszych (byle własnych!) przedsięwzięć. Uspokajająco działa myśl, że tak, jak mieszkańcy Hamdirholm – mimo zachodzących zmian – pozostają sobą, tak i w naszym świecie, czasami tuż obok, są tacy, dla których najnowsze trendy mody nie są jedyną wyrocznią.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-11-24, 19:53   

Philip K. Dick Możemy cię zbudować

Opisać rzeczywistość powołaną do życia przez Philipa K. Dicka to zadanie trudne. Jeden z polskich autorów przekonywał, że pisarz nie zawsze musi mieć coś do przekazania. Może pisać dla samego aktu pisania, dla czystej rozrywki, która jakby się zastanowić, także niesie pewne wartości. Przyglądając się prozie Dicka trudno jednak nie odnieść wrażenia, że za każdym razem poprzez kartki powieści, opowiadań autor pragnie zaaplikować odbiorcy dawkę swojego spojrzenia na człowieka i świat przez niego zamieszkiwany. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy science fiction XX wieku wielokrotnie pobudzał w czytelnikach szeroki wachlarz uczuć, od zaciekawienia poprzez euforię aż do przerażenia i niedowierzania. „Ubik”, „Boża inwazja” czy „Blade Runner” stały się kamieniami milowymi literackiej problematyki odnoszącej się do takich zagadnień jak człowieczeństwo, empatia, religia itp. O wpływie Dicka na rozwój fantastyki naukowej można rozmawiać bardzo długo.



Po „Możemy cię zbudować” sięgnąłem z jednego powodu. Chciałem zobaczyć jak funkcjonowałby Abraham Lincoln w świecie dominującej technologii, nowatorskich ideologii i umierających ideałów. Wszak były prezydent Stanów Zjednoczonych, prawnik o nieprzeciętnej erudycji, jest bezdyskusyjnym bohaterem swojej ojczyzny, patriotą, który całe swoje życie poświęcił służbie narodu. Interesowało mnie, jak odnajdzie się w dickowej rzeczywistości, tak często przesiąkniętej nadmiernym materializmem, przyszłością rysującą się w bardzo ciemnych barwach. Niemniej w trakcie czytania na pierwszy plan wysunęła się nie tyle kwestia zestawienia człowieka dziewiętnastowiecznego z dwudziestowiecznym, ale opis stanów lękowych schizofrenika. Jakby nie patrzeć, Philip K. Dick czerpał informacje z pierwszej ręki. Przedstawienie istoty ludzkiej dręczonej nie tylko poczuciem nie spełniania, ale i omamami umysłu pochłonęło mnie kompletnie. Fenomenalne ukazanie stadiów choroby, dynamiczna akcja, nietuzinkowe postacie – to z pewnością plusy powieści.

Akcja „Możemy cię zbudować” rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, w amerykańskim miasteczku, gdzie życie toczy się spokojnym, utartym rytmem. Gdzie żyją ludzie uchodzący za przeciętnych i nijakich, pozbawionych szans na lepsze jutro. W opozycji do Ontario, bo o nim mowa, stoi Seattle, siedlisko występku i zła, miejsce przeżarte materializmem. Można pokusić się o porównanie wspomnianego miasta do pomniejszonego Tokio. Przechadzając się uliczkami Seattle niemalże możemy poczuć gęstą atmosferę tego miejsca, klimat zdegenerowania, porzucenia wielkich ideałów. Przed oczyma możemy dostrzec Gotham Tima Burtona czy też urbanistyczne wizje Ridleya Scotta z „Blade Runnera”.

W takiej rzeczywistości poznajemy głównego bohatera powieści Louisa Rosena, współwłaściciela firmy Wyspecjalizowane Amerykańskie Zestawy Akustyczne. Już przy pierwszym kontakcie rozpoznajemy w nim pogodzonego z losem przedstawiciela klasy średniej, czterdziestoletniego faceta bez przyszłości. Postać, będąca swoistym odbiciem Ontario, zmienia się jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w wyniku spotkania z panną Pris Rock i panem Lincolnem. Zetknięcie się tych trzech ludzi Dick wybrał na punkt zwrotny fabuły. Od tego momentu jesteśmy świadkami stopniowego pogłębiania się choroby umysłowej Louisa. Z jednej strony budzi się w nim nieszczęśliwy romantyk, pragnący spokojnego życia u boku ukochanej, a z drugiej istota pełna ambicji, potrzeby wybicia się, wykazania, dołączenia do grona wielkich businessmanów, korpów władających światem. Ukazanie tragizmu ludzi, którzy tak naprawdę nie wiedzą, do czego zmierzają i co dla nich jest najważniejsze jest jednym z kluczowych motywów powieści. Należy także zwrócić uwagę na fakt, że Dick nie roztrząsa zjawiska w odniesieniu jednostek, ale skupia się na jego wymiarze ogólnospołecznym. Świat przez niego wykreowany jawi się jako zbiór indywidualności, które prędzej czy później przytłoczone przez szeroko pojętą degenerację ideałów popadają w stan schizofreniczny.

Philip K. Dick nie byłby sobą, gdyby nie poświęcił kilku wersów kwestiom takim jak – czym jest człowieczeństwo? co różni istotę ludzką od maszyny? czy zdolność do empatii jest czynnikiem decydującym w sporze pomiędzy stwórcą i jego sztucznym wytworem? Tematy te stają się treścią wystąpień elektronicznego homunkulusa, Abrahama Lincolna. Uśmiech na ustach pojawia się, gdy uświadomimy sobie, że ten wielki obrońca praw człowieka tym razem staje po przeciwnej stronie barykady.

„Jeżeli występuje konflikt pomiędzy prawami człowieka a prawami własności, prawa człowieka muszą zwyciężyć”.

„Możemy cię zbudować” choć nie należy do grona najbardziej rozpoznawalnych powieści amerykańskiego pisarza science fiction, to jednak już samym tytułem intryguje. Czyż zestawienie wyżej wymienionych wyrazów nie jest idealnym przesłaniem głównej myśli książki? Dick w prostych słowach dał wyraz swojemu poglądowi na współczesnych mu przedstawicieli społeczeństwa. Na kartach powieści zestawił ludzi lat osiemdziesiątych XX wieku z maszynami przez nich zbudowanymi. Ukazał istotę ludzką, schizofrenika wyzbytego zdolności empatii. Człowieka mniej humanitarnego od jego mechanicznych tworów. Połączenie historii nieszczęśliwej miłości z pesymistycznym nastrojem jeszcze bardziej uwypukliło przesłanie powieści.

Choć z twórczością Dicka mam już bardzo długo kontakt, to jednak stale czymś mnie zaskakuje. W „Możemy cię zbudować” nie spodziewałem się spotkać tragicznego romantyka ze skłonnościami do schizofrenii. Przynajmniej nie w roli przekaźnika spostrzeżeń amerykańskiego pisarza na temat zaniku moralności współczesnego człowieka. Nawet nie spostrzegłem, kiedy historia Louisa Rosena się skończyła. I to właśnie długość fabuły jest według mnie najsłabszym elementem omawianej powieści. „The end” następuje zdecydowanie za szybko. Na dobrą sprawę dopiero w zakończeniu książki zaczyna docierać do odbiorcy prawdziwe znaczenie wypowiedzi poszczególnych bohaterów. Zabawa rozkręca się, a tu nagle – bach! i koniec.

Historia XVIII, XIX wieku dostarczyła światu wielu wybitnych myślicieli, polityków. Wystarczy, że wspomnę Napoleona I, Adama Smitha, Karola Marksa i oczywiście Abrahama Lincolna. Okazywano im szacunek w utworach literackich, ekranizacjach filmowych czy też na deskach teatrów. Fascynują do dnia dzisiejszego. Z racji mojego wykształcenia zainteresowanie wspomnianymi postaciami jest prawdopodobnie jeszcze większe niż u innych ludzi. Jako historyk czytający fantastykę nie mogłem przejść obojętnie obok powieści „Możemy cię zbudować”.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-11-25, 07:58   

Tom Holt - Przenośne drzwi

Paul Carpenter, główny bohater „Przenośnych drzwi” Toma Holta, jest typowym wytworem epoki popkultury: z powierzchownym, „telewizyjnym” zasobem wiedzy (Czechow kojarzy mu się jedynie z postacią ze „Star Treka”, a nie z rosyjskim dramatopisarzem), indyferentny aż do bólu w sprawach politycznych, nie zaangażowany w żadne akcje społeczne, bez wyraźnych pasji czy zainteresowań. Choć w głębi ducha zazdrości kolegom ich sukcesów zawodowych, to sam nie zamierza dołączyć do wyścigu szczurów. Pewnie w ogóle by nie pracował, gdyby nie przykra konieczność zarobienia pieniędzy. Wszak o ileż przyjemniej byłoby – zamiast poddawać się po raz kolejny torturze rozmowy kwalifikacyjnej – obejrzeć kolejny odcinek przygód Buffy. A jednak, mimo tak jawnie okazywanego braku entuzjazmu, zostaje zatrudniony w firmie J.W. Wells & Co. I – co jest punktem wyjścia fabuły – ten fakt okazuje się być przełomowy...

Już od pierwszych chwil firma, w której zdobył posadę młodszego urzędnika, wywiera na nim niezatarte wrażenie – w recepcji siedzi olśniewająco piękna sekretarka (codziennie inna), a szefowie sprawiają wrażenie, że jego myśli nie są dla nich tajemnicą. Ponadto okazuje się, że pracodawcy stanowczo zabraniają pracy w godzinach nadliczbowych, a same obowiązki służbowe – choć nudne (czyż układanie dokumentów w porządku chronologicznym można uznać za stymulujące umysłowo?) – nie wymagają praktycznie żadnego zaangażowania. Paul byłby gotów bez protestów i dociekań pogodzić się z codziennym bezsensem i rutyną (w końcu wypłata wpływa regularnie), gdyby nie kolejne zbiegi okoliczności, dziwaczne zdarzenia i absurdy, w jakie nagle zaczęło obfitować jego życie. Powoli do świadomości Paula zaczyna przesączać się myśl, że firma, w której znalazł pracę nie jest taka sama jak inne...

Sytuację dodatkowo komplikuje łatwość Paula do zakochiwania się. Właśnie ta cecha, korzystając najwyraźniej z chwili nieuwagi bohatera, wyrwała się na wolność w poczekalni J.W. Wells & Co. i samodzielnie zdecydowała o wyborze obiektu westchnień: ciemnookiej i ciemnowłosej Sophie o hmm... bardzo niestandardowych manierach. Cecha kłopotliwa, bo Paula w żadnym razie nie można uznać za duszę towarzystwa, mistrza ciętej riposty czy weterana podbojów, przeciwnie – on jest tylko weteranem zakochiwania się... a następnie zakłopotanego milczenia i namysłu pt.: „co by tu powiedzieć, żeby nie wyjść na kompletnego idiotę?”. W efekcie Paul na ogół nie mówi nic i kolejne miłości jego życia przemijają jak sen jakiś złoty. Jednak tym razem los zdaje się nad nim litować i oferuje mnogość okazji do wykorzystania: Sophie nie tylko zostaje zatrudniona w J.W. Wells & Co., ale okazuje się być jego najbliższą współpracownicą.

Jak widać z powyższego, książka Toma Holta to splot kilku wątków: osobistych relacji Paula z koleżanką z pracy oraz odkrywania tożsamości pracodawców. W miarę lektury okazuje się, że w grę wchodzi także intryga iście kryminalna i na dodatek – sprzed wielu lat. Choć można autorowi zarzucić pewną nierównowagę w równoległym prowadzeniu wszystkich wątków (to raczej odczucie subiektywne – irytowało mnie „nicnierobienie” głównego bohatera w sprawie wyjaśnienia tajemnicy związanej z pojawieniem się w jego mieszkaniu pewnego niezwykle uciążliwego w codziennym życiu przedmiotu), jednak w miarę jak narracja zbliża się do końca, wszystkie wątki zostają zamknięte, a rzekomo porzucone zagadki – satysfakcjonująco wyjaśnione.

„Przenośne drzwi” czyta się lekko i z przyjemnością. Decydują o tym zarówno dobrze skonstruowane postaci i ich wiarygodne profile psychologiczne, naturalnie brzmiące i dostosowane do nastroju chwili dialogi, jak i styl autora – obfitujący w porównania i liczne odniesienia do literatury, legend i popkultury czynione z przymrużeniem oka i dystansem – styl na tyle prosty, by nie zaciemniać przekazu. Odwołania czy aluzje można znaleźć bez trudu w dowolnym miejscu tekstu, ale prawdziwie smakowita kumulacja czeka przy okazji wyliczenia przedmiotów znalezionych w firmowym skarbcu podczas inwentaryzacji – ot, choćby gruba brązowa koperta z napisem: „Otworzyć po mojej śmierci. E.A. Presley” (nadal zamknięta!), metryka urodzenia Scarlett O’Hary czy też słoiczek z zielonym proszkiem opatrzony etykietką: „Chemiczna próbka, dr A. Jekyll, Harley Street, Londyn”.

W „Przenośnych drzwiach” można także odnaleźć elementy satyry na korporacje. Satyry obejmującej nie tylko ich wizerunek (przepiękna recepcjonistka), ale także wewnętrzne procedury działania obowiązujące w takich firmach, procedury często tak bardzo doprecyzowane i uszczegółowione, że aż uniemożliwiające osiągnięcie akceptowalnego progu efektywności. Z całym tym zadęciem rozprawia się autor opisując nocną działalność właścicieli firmy J.W. Wells & Co. czy też złośliwość przedmiotów martwych, np. zwykłego zszywacza, który – bez żadnego szacunku dla biurowych harmonogramów – wykazuje się magiczną zdolnością znikania, oczywiście jedynie w chwilach, gdy jest potrzebny.

Z notki wydawcy wynika, że recenzenci przyrównują styl Toma Holta do twórczości Terry’ego Pratchetta. No cóż, nie da się ukryć, że takie skojarzenia są uzasadnione – obaj autorzy ośmieszają absurdy życia codziennego, choć każdy czyni to z innej perspektywy: Terry Pratchett z innego świata, Tom Holt – pozostając w jak najbardziej współczesnej Wielkiej Brytanii – leciuteńko tylko odchyla osnowę rzeczywistości. Trudno mi wypowiadać się na temat śmieszności dowcipów – wszak każdy czytelnik ma inne poczucie humoru. Jednakowoż muszę stwierdzić, że wśród żartów Toma Holta równie łatwo znaleźć takie, które nie wywołają ani cienia uśmiechu na twarzy czytelnika, jak i takie, które mogą rozbawić. Osobiście z kamienną twarzą czytałam żarty tzw. fizjologiczne, wszystko jedno na fizjologii jakiej istoty oparte; za to śmieszyły mnie gry autora z popkulturą i absurdalny dowcip sytuacyjny (np. żądanie wskazania palcem na zdjęciach lotniczych lokalizacji złóż boksytów). Nie jestem pewna czy wielbicielom twórczości Terry’ego Pratchetta to wystarczy, aby książki Toma Holta postawić na tej samej półce.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-12-10, 20:52   

Jacek Dukaj Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe

Przyglądając się środowisku literackiemu w Polsce, dokładnie - pisarzom związanym z tematyką fantastyczną, dochodzę do przekonania, że Jacek Dukaj ma wielkie szczęście żyć właśnie w dzisiejszych czasach. I to nie z uwagi na: szybko rozwijającą się gospodarkę, inteligentnych polityków z wykształceniem zawodowym, Polaków wzdychających do moralnych zwycięstw czy piłkarzy zarabiających więcej niż niejeden profesor. Nie dlatego, że spacerując musi stale uważać na psie miny. Odchody zwierząt, których właściciele są zbyt porządni aby schylić się, zawinąć kupę w papierek i wyrzucić do pojemnika specjalnie do tego postawionego. I nie dlatego, że codziennie spotyka narzekających na wszystko braci obywateli, bojących się pójść do urn i zaryzykować przyjęcie choćby ułamka procenta odpowiedzialności za przyszłość ojczyzny. Pan Jacek jest Wielkim Szczęściarzem bo ma o czym pisać. Bo nie musi podejmować wątków błahych, nie musi wysłuchiwać fabrycznych poganiaczy ani spierać się z kimkolwiek na jakikolwiek temat. I ja także jestem Wielkim Szczęściarzem bo urodziłem się w czasach, kiedy Jacek Dukaj może swobodnie wypowiadać się a ja mogę bez żadnych obaw czytać jego wywody.

Jako historyk z zainteresowań oraz wykształcenia zostałem nauczony przede wszystkim obiektywnego podejścia do procesów historycznych. Wypowiadając się na ten czy tamten temat staram się nie odnosić do niego osobiście, ale przez pryzmat nauk płynących z czasów minionych. Być może, dlatego nie polubiłem Xavrasa Wyżryna. Patrząc na niego, analizując jego plusy i minusy cały czas stawał mi przed oczyma terrorysta. Bo tak wypadałoby nazwać w dzisiejszych czasach osobę, która walczy o wolność swojej ojczyzny środkami dawno już przekraczającymi sferę prawa. Idźmy dalej. Historia to niesamowita dziedzina. Jeszcze kilka wieków temu takich Xavrasów nazywałoby się bohaterami. Następne pokolenia prawdopodobnie by ich potępiałyby, bo to przecież tyrani bądź też inni zwyrodnialcy, ale w duszy dziękowałyby za ich poświęcenie i w ogóle za istnienie. Zresztą, po co sięgać tak daleko. Wystarczy, że weźmiemy pod lupę Józefa Piłsudskiego. Zamach majowy, brat walczy z bratem, kraj autorytarny. Wielki Marszałek, wzór patrioty. Xavras Wyżryn? Terrorysta, ale z jaką ideą!

Właśnie, idea mnie urzekła. W okresie liceum epoce romantyzmu poświęcałem większą uwagę jedynie z tego względu, że dzięki tekstom naszych wieszczów narodowych zawsze poprawiałem oceny. Nie uważałem za stosowne cierpieć za miliony czy stawać w szranki z Bogiem bo ani jedna ani druga czynność nie jest specjalnie opłacalna. Owa "romantyczna nieopłacalność" a właściwie jej krytyka stanowi w Xavrasie Wyżrynie myśl przewodnią. Jacek Dukaj nie owija w bawełnę. Mówi jasno i dobitnie - "Ja pluję na moralną wyższość". Szydzi, ironizuje, złorzeczy, przeklina a wszystko z powodu ogromu lat zaprzepaszczonych przez zniewieściałych bohaterów narodowych, którzy zamiast ostro i dobitnie powiedzieć - "Teraz My, do kurwy nędzy!", to zajmowali się szkicowaniem pejzaży pod hasłem "gloria victis". Jednak legenda Xavrasa Wyżryna nie jest ani czarna ani biała, nie znajdziemy w niej jednoznacznego potwierdzenia, że trzeba czynić tak a nie inaczej. Xavras Wyżryn przypomina raczej rozbudowaną dysputę, w której jedna strona stara się przekrzyczeć drugą. Rozmowy głównego bohatera z dziennikarzem wojennym są kolejno przytaczanymi argumentami na poparcie konkretnej tezy.
Jacek Dukaj nie zaciemnia ważnych zagadnień. Pyta jasno i dobitnie - "Czy zło można usprawiedliwiać dobrem?", "czy w imię wyższych idei można postępować jak terrorysta?", "czy może być coś ważniejszego niż wolność narodu, niepodległość ojczyzny?", "czy cel uświęca środki?", itd. Nie sposób jest wymienić wszystkich pytań pojawiających się w omawianym tekście. Tak samo jak nie jest możliwe zrozumienie idei głoszonej przez Xavrasa jeżeli nie odniesiemy jej do moralnych zwycięstw Polaków z przeszłości. Bo żeby móc odpowiedzieć sobie na pytania stawiane przez Dukaja konieczne jest zestawienie korzyści i start wynikających z obrania romantycznej bądź prozaicznej drogi ku niepodległości. Tylko w drodze porównań odbiorca jest w stanie ocenić, która ze wspomnianych ścieżek najlepiej wpisuje się w otaczający go świat.

Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe Jacka Dukaja to zbiór opowiadań prezentujący alternatywne losy wybranych narodów z naciskiem położonym oczywiście na Polaków. Terrorystyczną drogę wiodącą do odzyskania przez Polskę niepodległości można uznać niejako za rozliczenie działań patriotów lat minionych i ich metod działania. Jak już wspomniałem autor największe zarzuty kieruje przeciwko epoce romantyzmu oraz pozytywizmu. Ustami Xavrasa Wyżryna informuje odbiorcę co według niego czyniono źle, bez planu, bez koncepcji, bez pomysłu.



W tekście Sprawa Rudryka Z. jesteśmy świadkami rozprawy sądowej toczącej się przeciwko królowi Nowej Macedonii oskarżanemu o wielokrotne akty ludobójstwa. Opowiadanie a właściwie dialog Sędziego, Prokuratora i Obrońcy można uznać za satyrę na wymiar sprawiedliwości. Jacek Dukaj na prostym przykładzie stara się pokazać wady owego systemu, głównie jego przestarzałość, brak przystosowania do zmieniających się warunków społecznych. Przyznam się, że miałem trudności z dostrzeżeniem tego co autor starał się w tekście przekazać. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do domysłów. Być może autor zwyczajnie bawił się ideą procesu człowieka będącego niejako reprezentantem pewnego modelu zachowań ludzkich czy raczej nieludzkich.
Postać Oskarżonego została przedstawiona jako doskonałej jakości sobowtór Rudryka Vlade Zlatko, wspomnianego władcy. Można zaryzykować tezę i powiedzieć, że odbiorca ma przed oczyma protoplastę potworów w ludzkiej skórze.

Przyjaciel prawdy. Dialog Dei wydaje się być tekstem najbardziej ze wszystkich utrzymanym w klimacie filozoficznych dyskusji. Spotykamy w nim Teodora oraz Żanię, jego życiową partnerkę, którzy w czasie trywialnych czynności zaczynają rozprawiać na tematy pisane przez wielkie "T". Od razu trzeba zaznaczyć, że Jacek Dukaj bardzo umiejętnie posegregował owe wywody. Każda "przepychanka słowna" bohaterów jest opatrzona przypowieścią, historyjką mającą jeszcze bardziej uwypuklić punkt widzenia na daną kwestię.
Owe wewnętrzne opowieści wiąże zagadnienie narodu wybranego. Przez cały tekst przewija się litania cnót Żydów. Można powiedzieć, że autor stara się przeszczepić pierwiastek mesjanistyczny na swoich rodaków. Zaszczepić w Polakach wszystkie te żydowskie zalety mogące pomóc im w walce z innymi państwami.
Otwarcie wyznaje: „Zróbmy sobie lepszych Polaków”.

Opowiadaniem zamykającym zbiór jest Gotyk.
Jeżeli ktoś nie wie jak powinien wyglądać doskonały zabójca, wyrywający serca, miażdżący płuca oraz wyzbyty rozterek wewnętrznych to jest ku temu okazja. Mowa o legendarnym golemie powołanym przez „mistrzów Kabały”. Tłem dla ukazania perfekcyjnego mordercy są starania grupki polskich patriotów o obalenie cara. Jak łatwo przewidzieć spiskowcy odnoszą sukces. Car Mikołaj pokonany!

„Carnicero pochyla się i dla pewności odrywa trupowi głowę. Ściska ją miedzy dłońmi – czaszka pęka, krwawa masa przecieka między stalowymi paluchami. Koniec”.




* Wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-12-31, 18:03   

Trudi Canavan - Ostatnia z Dzikich

Im dalej w las... tym więcej niuansów – w zasadzie można tak podsumować drugi tom „Ery pięciorga” pt.: „Ostatnia z Dzikich” pióra Trudi Canavan. Na powieść składa się splot czterech wątków: dalszych losów Aurayi, przygód Leiarda i Emerahl, opisu tarapatów, w które udało się wpaść Imi – księżniczce z ludu Elai oraz pentadriańskiej kariery Reivan – mieszkanki Ithanii Południowej i Myślicielki. Choć historie przedstawione w poszczególnych wątkach opierają się na znanych i wielokrotnie wykorzystywanych schematach fabularnych (niespodziewana kariera „zawodowa” bohatera, samotna uzdrowicielka wobec epidemii czy ratowanie królewskiego dziedzica), to jednak autorka kilkakrotnie zaskakuje – czasem konstrukcją postaci, a czasem implikacjami, jakie z poszczególnych zdarzeń wynikają.

Na szczególną pochwałę w moich oczach zasługuje wyjaśnienie kłopotów Leiarda ze wspomnieniami Mirara – widać, że z góry zaplanowane i przemyślane, dobrze opisane, eleganckie. Portrety psychologiczne pozostałych bohaterów również są przedstawione wiarygodnie, żadna z powieściowych postaci nie została przerysowana, od żadnej z nich autorka nie wymaga czynów, wykraczających poza ich możliwości. I tu winna jestem czytelnikom dodatkowe wyjaśnienie: w listopadowych „Literackich zgadywankach” wyrażałam zaniepokojenie koniecznością towarzyszenia Aurayi w powojennych koszmarach i rozpamiętywania pojawiającego się u niej poczucia winy. Miło mi stwierdzić, że były to zdecydowanie obawy na wyrost – autorka nie eksploatowała nadmiernie tego wątku. Chociaż główna bohaterka faktycznie zdradza objawy stresu pourazowego, to czytelnik ani przez moment nie ma wrażenia, że przerodzą się one w trwałą, destrukcyjną zmianę osobowości. Przeciwnie – stanowią one element dojrzewania psychicznego postaci i jeden z powodów wyjaśniających decyzje podejmowane przez Aurayę.

Pozostali bohaterowie również dorośleją – doświadczenia życiowe kształtują w naturalny sposób ich psychikę. Nowo wprowadzona na karty powieści postać pentadrianki Reivan prezentuje się obiecująco – jako pozbawiona zdolności magicznych członkini Myślicieli (a więc uczona), na wszystko spogląda z dużą dozą iście naukowego sceptycyzmu, będącego przeciwwagą dla religijnego punktu widzenia. Właśnie dzięki Reivan autorka ma możliwość przedstawić bliżej pentadrian i rozwiać mit o Czarnym, czającym się na południu, siedlisku wszelkiego Zła. Dokładniejsze przyjrzenie się mieszkańcom obu kontynentów ujawnia, że w istocie oba społeczeństwa niczym się nie różnią – poza postaciami wyznawanych bogów.

Obraz powieściowej rzeczywistości przestał być tak denerwująco spolaryzowany, jak w pierwszym tomie cyklu, gdzie Biel oznaczała bezwzględne dobro, a Czerń – zło. Ten wyidealizowany i dwubiegunowy świat znika za zasłoną szarości, bohaterowie okazują się być po prostu ludźmi, ze wszystkimi ich wadami i zaletami, a motywacje bogów zdradzają, że nieobce im są takie uczucia, jak gniew, uraza, zemsta... Pod tym względem bogowie z trylogii Trudi Canavan przypominają postaci bogów greckich – istoty potężne, patrzące z wyżyn Olimpu na ludzi, bawiące się ich losem; ale jednocześnie obdarzone całkowicie ludzkimi charakterami – nierzadko ukrywające niewygodne fakty z przeszłości, czasem zawistne i mściwe, niezdolne do wybaczania doznanych uraz – zarówno ze strony swoich boskich kolegów, jak i przedstawicieli świata ludzi. Zastanawiające w tym ontologicznym obrazie jest miejsce Dzikich Czarodziejów: ludzi praktycznie nieśmiertelnych, obdarzonych magią niemal dorównującą boskim zdolnościom – czyżby w udziale przypadła im rola odpowiedników greckich Herosów? Być może wyjaśnienie tej zagadki znajdzie się w ostatnim tomie trylogii, przy okazji odkrywania przyczyn i przebiegu konfliktu między bogami. Bo akurat w tej kwestii autorka trzyma czytelników w niepewności – wprawdzie zdradza niektóre szczegóły, ale to są drobiazgi dotyczące pojedynczych bóstw, zaś cała historia wojny i przede wszystkim odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy bogowie meblujący życie mieszkańcom Ithanii Północnej są faktycznie przedstawicielami Dobra, czy jedynie tymi, którzy wygrali pradawne starcie – pozostaje kwestią otwartą.

Podsumowując, „Ostatnia z Dzikich” jako drugi tom powieściowego cyklu, prezentuje się całkiem nieźle. Choć bazuje na znanych schematach fabularnych i zakończenia niektórych wątków nie zaskakują, to tempo akcji jest utrzymane, kreacja bohaterów i ich wizerunek psychologiczny – prawdopodobna, a ontologiczne tło świata – na tyle frapująco przedstawione, że pobudza zainteresowanie czytelnika i skłania do zastanowienia. W powieści brak bitew wielkich armii – opisywane wydarzenia mają kameralny charakter, ale z łatwością wyczuwa się, że nawet pozornie nieistotne poczynania bohaterów są obdarzone dużym potencjałem i mają szansę nabrać znaczenia w dalszej części opowieści, a nawet zyskać status punktów przełomowych. Bo wydaje się, że globalny konflikt w powieściowym świecie jest nieunikniony. A przynajmniej bogowie nie sprawiają wrażenia, że wyobrażają sobie inne rozwiązanie...
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4469
Skąd: fnord
Wysłany: 2010-01-02, 03:29   

Bitwa pod Corrinem - Herbert jr. & Anderson

Pamiętacie tę dawną satyrę Andrzeja Mleczki na władze Polski Ludowej: „Panowie, spieprzyliśmy wszystko, co było do spieprzenia. Teraz możemy oddać władzę”? Zastanawiam się, czy można by odnieść te słowa do duetu Herbert Junior & Anderson, który również nie przestanie pisać kolejnych Diun, dopóki nie wyeksploatuje całkowicie tego uniwersum? Następne pytanie – czy w ogóle da się je wyeksploatować? Recenzja ta będzie nie tylko moją opinią na temat „Bitwy pod Corrinem”, ale również podsumowaniem całościowej refleksji nad „Legendami Diuny” a nawet szerzej – tego jak oceniam całą dotychczasową duetu gospodarującego spadkiem po Franku Herbercie.

Gdybym w tym miejscu, w największym skrócie, punkt po punkcie, streścił wam fabułę „Legend Diuny”, być może uznalibyście, że to wcale nie brzmi głupio, nieskładnie i nie-diunowato. Sam plan wydarzeń spełnia kanoniczne wymogi – ostatecznie dochodzi do rozstrzygnięcia konfliktu ludzi i myślących maszyn, a skutki tejże wojny są podstawą dla nowego ładu w galaktyce. Pojawią się znane wszystkim fanom Diuny organizacje oraz technologie. Poznajemy również powody, dla których układ sił wygląda tak, a nie inaczej – w tym wytłumaczenie odwiecznej wrogości między rodami Atrydów i Harkonnenów czy monopolu Gildii. Problem w tym, że w przełożeniu tego na konkretne słowo pisane i narrację wychodzi to miałko, a miejscami wręcz infantylnie. Szczególnie postacie, czyli największe tuzy w znanym wszechświecie, często długowieczne, zachowują się jak dzieciaki w piaskownicy, starające się odgrywać rolę dorosłych i poważnych. A to strzelają fochy, a to doznają teatralnych wzruszeń – jakakolwiek próba nadania ich działaniom ciężaru psychologicznego spełza na niczym. A przecież w oryginalnej Diunie za każdą decyzją, planem stało nie tylko widzimisię, ale złożona wypadkowa interesów i planów poszczególnych graczy.

Mimo ponad 700 stron ostatniej części trylogii, autorzy mają problemy z upchnięciem tak wielu osobistych wątków poszczególnych bohaterów – zwłaszcza przy dziwnym założeniu, że powstawanie wszystkich elementów budujących świat, jaki znamy z pierwszej Diuny, musimy obserwować koniecznie „od kuchni”, oczyma bohaterów. Ci z kolei stanowią nieomal jedną wielką rodzinę. Oczywiście więzy krwi w Diunie zawsze odgrywały znaczącą rolę, ale tam był to rezultat długoletniego planu genealogicznego – w „Legendach…” zaczyna nabierać to znamion autopastiszu. Szczególnie widać to na przykładzie założycieli kluczowych dla świata organizacji – oto przykładowo nieśmiertelny (w przenośni i dosłownie) bohater trylogii, Vorian Atryda, przypomina sobie, że gdzieś ma wnuczkę, która z kolei okazuje się przyszłą założycielką Bene Gesserit, na dodatek zupełnym przypadkiem będącą w związku małżeńskim z założycielem Akademii Suk. Rachunek prawdopodobieństwa jest zatem w tym samym miejscu, gdzie klimat starej Diuny – czyli gdzieś poza tą książką.

Największą swobodę autorski duet miał przy kreacji głównych antagonistów prequelu, czyli myślących maszyn oraz cymeków – i tutaj niestety zawiódł na pełnej linii. Większość scen z Omniusem, zbiorczym umysłem maszyn, wywarła na mnie żenujące wrażenie – nie ma w nim, nic nieludzkiego czy strasznego. Pojawia się natomiast nadęta poza i tendencyjne frazy pokroju: „Jak człowiek śmie mi mówić, ile mogę się nauczyć? – rzekł wszechumysł grzmiącym głosem.”1). Nie mogłem opędzić się od skojarzeń z Czarnoksiężnikiem z Oz – i nawet nie potrzeba Toto, który odsłoniłby leciwego hochsztaplera za kurtyną, żeby wiedzieć, że to nie jest maszyna, a już tym bardziej myśląca. Jeśli chodzi o cymeki, to po prostu posłużę się ilustracją z angielskiego wydania „Krucjaty przeciw Maszynom” i utnę temat – „transformersom”2) w Diunie mówię stanowcze NIE.

Z drugiej strony rozumiem trudną sytuację obu autorów, mających świadomość znajdowania się w cieniu Franka Herberta i ostrej weryfikacji, jakiej należy się spodziewać po fanach starego cyklu. Dlatego też zdecydowali się na opcję minimum, trochę na zasadzie „miernie, ale wiernie”. W istocie, z punktu widzenia kanoniczności ciężko ich krytykować, bo nie wychodzą poza ostrożne dorabianie genealogii do tego, co wymyślił Frank Herbert. Nie jestem pewien, czy można ich posądzić o to, że popełniają ten sam błąd, co George Lucas, który zjawisko mocy w uniwersum Star Wars postanowił wytłumaczyć stężeniem midichlorianów we krwi – w tym przypadku roztrwanianie magii starego uniwersum bardziej bazuje na wynudzeniu czytelnika, a nie na odarciu z tajemniczości. Nie ma tu żadnej herezji, jest tylko przeciwne ekstremum – przesadzona ostrożność i asekuranctwo opisu przeszłości uniwersum Diuny.

Recenzja skoncentrowała się na krytyce płytkości kreacji i sposobu gospodarowania bohaterami, bo jest to w moim przekonaniu największa wada stylu „nowych Diun”. Na dobrą sprawę niektórych z bohaterów (np. najemników z Ginaza) w ogóle mogłoby nie być, przygody innych dałoby się swobodnie okroić. Z kolei główne wątki same z siebie również się nie bronią, a zasadnicze dla świata zdarzenia potrafią porazić banalnością ich przedstawienia. Abstrahując od tego, to poziomie „historycznym” otrzymaliśmy jednak trzymający się kupy opis epickiej batalii i to jest główną zaletą cyklu. W recenzji poprzedniej części serii „Krucjaty przeciw Maszynom”, wyraziłem zaniepokojenie, iż autorzy nie wytłumaczyli przeszłości świata Diuny ażeby móc napisać kolejne książki. Dzisiaj wiem, że wątki z „Legend Diuny” wrócą, ale w przyszłości tegoż świata, to znaczy w rozbitej na dwie części „Diunie 7”, kończącej właściwy cykl. I nie jest to fakt wywołujący mój entuzjazm. Książkę tę polecam czytelnikom, którym nie wystarczają skrótowe opracowania historii świata Diuny, czują się dobrze w konwencji typowej space-opery (oraz klasycznych oper mydlanych), lub są maniakami przepięknie wydanych książek. Wydanie Rebisu to zdecydowana czołówka kunsztu wydawniczego na naszym rynku, a jednocześnie plaster miodu, kuszący żeby zebrać całość nowego wydania, zarówno oryginalnych Diun, jak i twórczości recenzowanego tu duetu. Wydaje mi się jednak, że ilość i jakość elementów jakie wnoszą do przedstawionego świata Brian Herbert i Kevin J. Anderson, jest nieporównywalna do ilości kartek i ceny ich książek. W którą stronę zachodzi ta dysproporcja – wyciągnijcie wnioski sami.


1) „Bitwa pod Corrinem”, strona 193.

2) http://upload.wikimedia.o.../c/ce/Cymek.jpg
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2010-01-02, 13:08   

Ewa Bury Z braku dowodów
[opowiadanie]

Jak wyglądałaby Śmierć w dzisiejszych czasach? Czy jest to Pani z kosą? Oficer SS? Wydarzenia wieku dwudziestego niejednokrotnie udowadniały, że Śmierć ma jak najbardziej ludzką twarz. Przynajmniej w moich wyobrażeniach, skażonych znajomością historii. Zastanówmy się czy Kostucha nie porzuciła płaszcza jednostki, czy nie przybrała formy masowej. Terroryzm, holocaust, handel ludźmi. Ktoś powie aborcja, eutanazja, kara śmierci.

Głównym powodem, dla którego sięgnąłem po styczniową Nową Fantastykę była chęć poczucia świeżości, nowego powiewu z redakcyjnego pieca. Niespodziewanie moją uwagę przykuło coś innego. Napis nad jednym z opowiadań - „Konkurs Literacki – I Nagroda”. Parafrazując słowa komiksowego bohatera: „Wielkie słowa to wielka odpowiedzialność”.

Po pokonaniu zawiłości językowych pierwszych akapitów (powodzenia) wydawało mi się, że Ewa Bury wie dokąd zmierza. Że nie gustuje w byle jakich pociągach, że widzi cel podróży, że jest w stanie pociągnąć za sobą czytelnika. Spakowany, zwarty i gotowy z nadzieją patrzyłem na ofertę przygotowaną przez Nową Fantastykę. Na wyprawę bez udziału wampirów, wilkołaków i innych popaprańców nocy. Na podróż do przyszłości, do czasów gdy Śmierć chodzi między ludźmi.
Czy odpocząłem przy lekturze? Niestety. Autorka postarała się o literacki all inclusive. Przez całe opowiadanie dręczyła mnie myśl: „po cholerę upychać tyle wątków w tak małym tekście?!”. Po dodarciu do ostatniego zdania doszedłem do wniosku, że Ewa Bury kilkakrotnie zmieniała plan lotu i na dodatek zapominała poinformować o tym pasażerów. Na kilku stronach mamy zatem możliwość zapoznania się z historią człowieka uważającego siebie za Śmierć, umierającego robota (prawdziwa bajka!), wieszczkę pijącą wódkę i jedzącą ogórki, policjantkę szukającą przeznaczenia, kota nie lubiącego samotności, nic nie wnoszącego do akcji dziennikarza i całą masę postaci pobocznych, wśród których prym wiedzie komisarz z problemem alkoholowym.
Groch z kapustą.

Jeden z polskich twórców fantastyki tłumaczył, że dobre opowiadanie powinno zawierać konkretnie przedstawiony początek, środek oraz rozwinięcie. Całość ma trzymać w ramionach jasno sprecyzowany, dobrze scharakteryzowany bohater. Forma krótka zobowiązuje do przestrzegania pewnych reguł. Wypychanie jej wszystkim co się nawinie pod pióro do niczego dobrego nie prowadziło, nie prowadzi i nie będzie prowadziło. Koniec i kropka.

Mniej więcej takiego podejścia do sprawy wymagam od osób piszących opowiadania. Jeżeli ma ktoś ochotę na przerażająco rozbudowaną fabułę, na splot wielowątkowy to sugerowałbym zabawę w powieść. W niej to dopiero można się wyszaleć. A przede wszystkim nie trzeba będzie wysłuchiwać narzekań przemądrzałych czytelników.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2010-01-04, 22:11   

Daniel Greps Objawienie

Po raz pierwszy z twórczością Daniela Grepsa spotkałem się w czasie lektury antologii polskich opowiadań grozy Trupojad. Nie ma ocalenia. Pamiętam, że opowiadanie Pokój wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Nie było przegadane, bohater nie wydawał się pochodzić z innej planety, a fabuła w miły dla czytelniczego oka sposób była osadzona w polskich realiach. Wiedziałem, że nie mam do czynienia z kolejnym wcieleniem Stephena Kinga, ale i tak byłem zadowolony.



Objawienie to historia Wiktora Kota, nauczyciela muzyki ze Smutna, małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego, a picie piwa jest się powszechnie szanowanym zwyczajem. Już w trakcie pierwszego spotkania z głównym bohaterem odczuwamy bijący od niego uniwersalizm. Obserwując jego postać odnosimy niejasne uczucie, że w gruncie rzeczy patrzymy na cząstkę samych siebie. Choć zarabiamy w miarę dobrze, to zawsze czegoś nam brakuje. Staramy się być Wielkimi Indywidualistami, ale w gruncie rzeczy jesteśmy zwykli, nijacy i nie stronimy od wszelkiego rodzaju trunków. Zdezorientowani romantycy, bez celu błąkający się po dzisiejszym świecie. Podejrzewam, że troszeczkę przesadzam, ale Wiktor Kot uchodzi w moich oczach właśnie za protoplastę przeciętnego Polaka. I takie też wiedzie życie. Szare, od czasu do czasu koloryzowane poprzez kłótnie z byłą dziewczyną.
Wszystko zmienia się, gdy ów bohater postanawia wcielić się w rolę podglądacza. Jak to zwykle bywa, Los okazuje się być wyjątkowo wredny. Niewinna zabawa obraca się przeciwko Wiktorowi, który z łowcy staje się zwierzyną. Uwierzcie mi, że mania prześladowcza to dopiero początek jego kłopotów.

Moje rozterki narodziły się w trakcie czytania omawianej książki. Szumne hasła głoszące, że oto będę miał do czynienia z wariatami z krwi i kości oraz strasznymi płaczącymi ścianami okazały się być tylko pustymi sloganami. Oczekiwałem horroru zahaczającego o rozterki psychiki ludzkiej, autora czyniącego umysł człowieka głównym źródłem napięcia, oczekiwania na niewiadome i nieuniknione, ale bardzo się zawiodłem. Przypadek Wiktora Kota nie przeraża głównie z powodu braku cech nadających mu pozory rzeczywistości. Nawiązania do pewnych greckich filozofii zupełnie do mnie nie przemawiają, a bynajmniej nie za pośrednictwem Daniela Grepsa. Uczynienie z umysłu głównego bohatera jako maszynki do produkcji otaczającej postać rzeczywistości uważam za dość ciekawy pomysł, jednak nie do końca zrealizowany. Autor zdecydowanie za dużo miejsca poświęcił gdybaniu na temat istnienia alternatywnego świata, zamiast skupić się na rozwijaniu wątku dotyczącego solipsyzmu.

Niedawno wyczytałem także, że powieść obfituje w nawiązania do twórczości Philipa K. Dicka. Cóż, jeżeli przyjmiemy, że skoro ktoś pisze o chorobie psychicznej to musi odnosić się do wspomnianego autora to faktycznie tak jest. Dodałbym jednak do cytowanej wypowiedzi słowo „próba” gdyż w moim przekonaniu ma ono pierwszoplanowe znaczenie dla omawianej kwestii. Autor Objawienia, opisując stany lękowe swojego bohatera, stara się (!) wzorować na mistrzu powieści z gatunku science fiction. W twórczości Daniela Grepsa nie wyczułem jednak ducha dickowego postrzegania świata.
Jak już wcześniej pisałem, wątek upadku psychicznego Wiktora Kota jest zbyt płytko nakreślony. Obiektywny obserwator patrząc na postać głównego bohatera nie odnajdzie w niej zalążków szaleństwa. Znajdzie tylko dorosłego faceta, który przez ponad połowę książki siedzi w kącie i użala się nad swoim marnym życiem. Nawiązania do solipsyzmu pojawiają się niemalże na sam koniec powieści, gdyż musiały ustąpić pola fascynacji autora krainami miodem i winem płynącymi.

Nie chcę nikomu odmawiać talentu literackiego, ale Objawieniem jestem zwyczajnie rozczarowany. Bohater przez całą fabułę próbował zgrywać męczennika, nadającego własnemu cierpieniu pewne cechy mistyczne. Historia, choć przypomina lawinę akcji, to jednak nosi znamiona fabuły pisanej „na szybko”, bez spokojnego i rzeczowego rozbudowania świata, w którym została osadzona. W gruncie rzeczy, zadanie Wiktora Kota sprowadza się do bycia świadkiem nierzeczywistych wydarzeń oraz zamartwiania się nad ich znaczeniem, powodem i celem. Fascynujące zajęcie na wakacje, ale ile można czytać o tym samym?

Podsumowując: powieści Daniela Grepsa z pewnością nie można zaliczyć w poczet wielkiej literatury. Jest to dobry przykład książki rozrywkowej, pragnącej wzorować się na najlepszych horrorach, ale jak to zwykle bywa, chęci przerosły czyny. Szkoda, że godzina Objawienia jeszcze nie wybiła.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Fantasta.pl


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,68 sekundy. Zapytań do SQL: 12