FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-04-20, 21:24   

Alan Gordon - "Śmierć w weneckiej dzielnicy"

Nastało lato roku 1203, a wraz z nim wojska IV krucjaty obległy Konstantynopol. Sytuacja polityczna jest nad wyraz skomplikowana – miastem rządzi Aleksy III Angelos, który obalił swego brata, Izaaka. Oślepiony Izaak przetrzymywany jest w lochu, zaś jego syn – Aleksy IV, przez krzyżowców uznany za prawowitego cesarza, domaga się tronu Bizancjum dla siebie. Całą krucjatą manipuluje doża wenecki, Enrico Dandolo, który żywi do cesarstwa wieloletnią urazę. Choć jego poprzednie knowania zostały udaremnione, tym razem Dandolo nie zamierza się ugiąć nawet przed ekskomuniką…

Tymczasem w Konstantynopolu popełniono morderstwo w dzielnicy, oddanej w zarząd Wenecjanom. I pewnie sam fakt niewyjaśnionej śmierci cudzoziemca nie wzbudziłby zainteresowania cesarskich urzędników, gdyby nie to, że cudzoziemiec ów był ich informatorem. Wobec weneckiej floty za murami, uzasadnione staje się podejrzenie, że mieszkający w Bizancjum Wenecjanie planują dywersję i dlatego szpieg został usunięty. Ale, zgodnie z odwiecznymi zasadami gier wywiadowczych, urzędnicy cesarscy nie mogą się w sprawę angażować wprost, dlatego do przeprowadzenia śledztwa delegują Feste.

Osią fabularną książki jest śledztwo kryminalne w sprawie morderstwa, oplecione skomplikowaną siecią wywiadowczych domniemań, których istnienia żadna ze stron oficjalnie nie potwierdza; Bizantyjczycy wiedzą, że Wenecjanie coś knują, ale nie wiedzą – co, Wenecjanie wiedzą, że zwrócili na siebie uwagę, ale nie wiedzą – w jakim stopniu, Feste zaś wie, że Bizantyjczycy odkryli jego podwójną grę. Na szczęście chwilowo cele Feste są zbieżne z planami cesarskich urzędników – obu stronom zależy na oddaleniu widma wojny, tym bardziej, że na wojskowe talenty panującego cesarza raczej nie mogą liczyć. Feste ma również prywatną motywację – jego żona, Viola, jest w ciąży i pobyt w szturmowanym mieście z pewnością nie wyszedłby jej na zdrowie.

Tym razem autor nie ogranicza się do jednoosobowej narracji – poza relacją pochodzącą z ust Feste, czytelnik otrzymuje kilka rozdziałów opowiedzianych przez Violę. Ta zmiana ożywczo wpłynęła na książkę. Dzięki niej mamy okazję spojrzeć na wydarzenia z dwóch różnych punktów widzenia: część wypadków poznajemy dzięki relacji zuchowatego i buńczucznego Feste, a część oglądamy oczami Violi – zaniepokojonej żony i partnerki w błazeńskim rzemiośle.

Przyznaję, że trzeci tom Gildii błaznów pozytywnie mnie zaskoczył. Po bardzo dobrej pierwszej części, która urzekła mnie głównie szekspirowskimi odniesieniami oraz znacząco gorszym drugim tomie cyklu, z przewidywalnym rozwiązaniem i nieco wymuszonym humorem, trochę się martwiłam o jakość kontynuacji. Jak się okazało – zupełnie niesłusznie. Wątek śledztwa jest poprowadzony bardzo dobrze, a rozwiązanie naprawdę zaskakuje. Ponadto autor zręcznie wykorzystał historyczny przebieg wypadków do podbudowania wersji, na której oparł konstrukcję całego cyklu: za kształt dziejów średniowiecznej Europy w znaczącym stopniu odpowiadają członkowie gildii błaznów, którzy zza kulis pociągali za odpowiednie sznurki. W Konstantynopolu prawdziwym architektem wydarzeń był Feste, który nie dość, że wymyślił polityczny plan opóźnienia weneckiej inwazji i sprawił, że wprowadzono go w życie, to jeszcze – manipulując głównymi uczestnikami – zdołał ukryć swoją rolę w tym przedsięwzięciu. Lubię takie przewrotne zabawy z Historią.

Podsumowując, w moim prywatnym rankingu książka Alana Gordona plasuje się na drugiej pozycji, zaraz po „Trzynastej nocy” – tomie otwierającym serię.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-04-22, 23:02   

Antologia „Krwawe powroty”

Gdyby oceniać po okładce, „Krwawe powroty”, antologia anglojęzycznych opowiadań grozy, bez trudu zdystansowałyby konkurencję w plebiscycie na najgorszą książkę. To pewnie kwestia smaku, być może zbyt wrażliwy jestem, ale widok odciętego palca wystającego z zakrwawionego tortu działa na mnie dziwnie odstręczająco. Na całe szczęście od okładki o wiele ważniejsza jest zawartość książki. Na „Krwawe powroty” składa się trzynaście opowiadań, które łączy wątek przewodni: wampir i dzień urodzin. Połączenie wydawałoby się karkołomne, ale równocześnie dające autorom spore pole do popisu. Szkoda tylko, ze nie wszyscy postanowili z tej szansy skorzystać.
Zaprezentowane opowiadania można podzielić na dwie kategorie: osadzone w realiach dłuższej serii (m.in. teksty Tani Huff, Jima Butchera czy P.N. Elrod) i niepowiązane z żadnym cyklem. Tu uwaga: w trakcie lektury tekstów z pierwszej kategorii można poczuć się nieco zagubionym, ponadto zawierają one mnóstwo spoilerów (zwłaszcza tekst pani Huff).
Mimo wyżej wymienionych wad muszę przyznać, że „Krwawe powroty” mile mnie zaskoczyły. Owszem, może i nie znajdziemy wśród nich jakichś perełek, ale jednocześnie nie znajdziemy kompletnych knotów. Warto przede wszystkim zwrócić uwagę na różnorodność tematyczną. Chociaż w każdym z utworów obligatoryjnie występują wampiry oraz poruszana jest kwestia obchodzenia dnia urodzin autorzy starali się rozegrać te wątki po swojemu. Dla jednych twórców była to okazja do snucia rozważań o nieśmiertelności i przemijaniu („Zmierzch”), dla innych o dorastaniu („Smutna pieśń sów”). Mamy również teksty, które można gatunkowo zaliczyć do kryminałów („Jak Stella odzyskała swój grób”) czy parodii („Jak zostałem nastoletnim wampirem”). Rozrzut duży, ale dzięki temu czytelnik nie powinien się nudzić. Do najbardziej udanych zaliczyłbym „Fałszywe medium” P.N. Elrod (cykl „Akta Wampirów”) oraz „Jak Stella odzyskała swój grób” Toni L.P. Kelner. Oba są dobrze napisane, mają ciekawą fabułę i przykuwających uwagę bohaterów.
Pomimo różnorodnej tematyki poszczególne opowiadania raczej mało różnią się pod względem wyobrażeń dotyczących wampirów. Krwiopijca poluje na ludzi, unika światła słonecznego, trzyma się z daleka od wody święconej i osikowych kołków. Od czasu do czasu trafi się jakiś wyróżnik – spożywanie sztucznej krwi, częstotliwość „posiłków” czy posiadane umiejętności – niemniej prawie zawsze mamy do czynienia z klasyczną wersją wampira. Warto natomiast zwrócić uwagę, że większość występujących w utworach krwiopijców to w gruncie rzeczy bohaterzy pozytywni – piją krew w ostateczności – i zazwyczaj wybierają na swoje ofiary ludzi mających coś na sumieniu lub już umierających. Często też „nie dopijają” do końca. Bronią ludzi, walczą z demonami. Bodajże tylko w „Zemście Drulindy” Jima Butchera wampiry są wyjątkowo wredne.
„Krwawe powroty” można traktować jako klasyczny przykład tematycznej antologii z Zachodu. Stanowią też dobrą okazję, by sprawdzić, jakie trendy aktualnie są w horrorze modne. Z kolei polscy wydawcy dzięki niej być może wysondują, książki którego autora warto sprowadzić do Polski. I dobrze. W końcu usatysfakcjonowani powinni być miłośnicy horroru. Dobrych opowieści o wampirach nigdy za wiele.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-04-25, 21:05   

Kazuo Ishiguro - "Nie opuszczaj mnie"

Na pierwszy rzut oka „Nie opuszczaj mnie” to wspomnienia dzieciństwa i młodości Kathy H., kronika pierwszych miłości i konfliktów z rówieśnikami, nota bene bardzo wiarygodnie przedstawiona, bogata w niuanse, dygresje, świetnie oddająca nastrój nastoletnich rozmów. Narratorka, zagłębiając się we własnej przeszłości, bardzo dokładnie analizuje wydarzenia, koncentruje się na szczegółach, próbuje dociec przyczyn, które determinowały jej ówczesne postępowanie. Zatem, na pierwszy rzut oka, można by sądzić, że to książka obyczajowa, poświęcona dorastaniu w elitarnej szkole z internatem, szkole, w której najważniejsze jest zdrowie uczniów i wykazywana przez nich kreatywność.

Wydawałoby się, że absolwenci tej szkoły to naprawdę przyszła elita społeczna, że przy takim modelu kształcenia mają ogromną szansę wyrosnąć na znanych sportowców lub artystów. Najlepsze prace plastyczne są eksponowane „na zewnątrz”, w Galerii prowadzonej przez tajemniczą Madame. Ale ich dalszy los jest nieznany – do uczniów nie docierają żadne recenzje. Żaden ekscentryczny bogacz nie składa ofert kupna, żaden mecenas sztuki nie proponuje stypendium, choć wystawiane prace „mają duszę”. Hierarchia szkolnych przedmiotów wydaje się być co najmniej dziwna – najlepszy piłkarz wcale nie jest obdarzany przez rówieśników podziwem. Przeciwnie, jako uczeń obdarzony silnym temperamentem i nie stroniący od rywalizacji, a jednocześnie słaby w „kreatywności”, ma wyraźne kłopoty z odnalezieniem swojego miejsca w grupie. Takich zaskakujących drobiazgów, przedziwnych karykatur naszej rzeczywistości, wreszcie niedopowiedzeń jest w książce znacznie więcej, a ich obecność prowokuje do snucia domysłów: w jakim świecie toczy akcja tej opowieści?

Ponadto zastanawiające stają się braki, tematy, których się nie porusza. Uczniowie nie jeżdżą do domu na wakacje, do nikogo nie przyjeżdżają w odwiedziny rodzice. W żadnym momencie narracji nie pojawia się list – ani od rodziny, ani od przyjaciół. Szkoła sprawia wrażenie enklawy, wyspy odizolowanej od świata zewnętrznego. Czytelnik zaintrygowany kolejnymi zaskakującymi, pozornie sprzecznymi szczegółami, zaczyna dociekać prawdy, z maleńkich okruchów informacji mozolnie buduje spójny obraz. I im bardziej zagłębia się w tekst, tym bardziej krąg szkolnej „dziwności” wydaje się rozszerzać, powieściowa rzeczywistość staje się mniej idylliczna, a zewnętrzny świat, w który wkrótce mają wkroczyć uczniowie opuszczający szkołę – bardziej okrutny.

Uczniowie Hailsham wiedzą, że są inni. Zdają sobie sprawę, że ich życie potoczy się inaczej niż życie innych dzieci, dzieci „z zewnątrz”. Ale całej prawdy nie znają, zresztą ta jest im przedstawiana w małych dawkach. Teoretycznie nauczyciele odpowiadają na każde zadane pytanie. Teoretycznie. Tyle tylko, że udzielane odpowiedzi są niepełne, często pozbawione kontekstu, obfitujące w dygresje zręcznie omijające sedno sprawy. A wszystko w trosce o młode umysły. Uczniowie nie mają szans poznania prawdy – omotani są bowiem subtelną siecią półprawd, niedomówień, informacji o odwróconej hierarchii ważności. W efekcie powstają szkolne legendy, krążą najfantastyczniejsze plotki, których nikt nie dementuje. Wieloletnia indoktrynacja eliminuje bunt wychowanków. Uczniowie akceptują swój los, ba – nawet są wdzięczni za wszystko, co otrzymali.

Jedynie Kathy i jej partner, Tommy, próbują zmienić przeznaczenie. Ale, o ironio, ich bunt nie jest tak naprawdę buntem – w głębi duszy Kathy i Tommy akceptują narzucone im konieczności, jedynie próbują negocjować odroczenie. Spośród wielu szkolnych mitów decydują się przetestować ten, w którym wielka miłość odsuwa w czasie wyrok losu. Wierzą, że mają szansę na kilka lat wspólnego życia, jeśli udowodnią ogrom łączącego ich uczucia. Ale jak udowodnić osobom postronnym, że jest się zdolnym do odczuwania miłości? I cóż to za społeczeństwo, które takiego dowodu wymaga?

Ryszard Kapuściński pisał, że żądając od „innych” potwierdzenia posiadania uczuć wyższych, de facto odbiera się im człowieczeństwo, kwestionuje możliwość posiadania duszy, zamienia się „innego” w nie-człowieka. I wtedy łatwo już można traktować „innych” przedmiotowo, czuć do nich odrazę i pogardę, wykorzystywać bez cienia wątpliwości, bez wahania, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. To już się w historii zdarzało – wystarczy wspomnieć wojny religijne, niewolnictwo, Holokaust… Wprawdzie w „Nie opuszczaj mnie” przyczyny klasyfikacji bohaterów jako „innych” nie mają natury stricte rasowej, kulturowej, finansowej czy religijnej, ale skutki upowszechnienia takiego podziału wcale nie są przez to mniej przerażające.

Chociaż słodka różowo-biała okładka oraz książkowa notka wydania kieszonkowego sugerują, że „Nie opuszczaj mnie” jest opowieścią o miłości, nie należy dać się zwieść. Nie uważam, aby można było uznać powieść Kazuo Ishiguro za romans czy melodramat – moim zdaniem to antyutopia, tym bardziej poruszająca, że tylko nieznacznie różniąca się od świata, w którym żyjemy. Warto ją przeczytać, zanurzyć się w alternatywnej rzeczywistości, utożsamić z bohaterami. Warto rozważyć przedstawiony problem, aby pewnego dnia nie obudzić się w samym środku powieściowej wizji autora. A przecież tak łatwo przekroczyć granicę…
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-04-26, 08:41   

Marek Baraniecki - "Głowa Kasandry"

Mam wrażenie, że głównym zamysłem tego wydawnictwa było zaprezentowanie/przypomnienie sylwetki autora nowemu pokoleniu czytelników. Jest to nawet bardzo wskazane, jeśli powraca się po długim czasie „uśpienia”, jak w przypadku Baranieckiego. Już słowem wstępu pojawia się informacja, że autor „uznawany jest za jednego z najwybitniejszych obok Wellsa, Zelazny’ego i Kinga twórców wizjonerskiej fantastyki o końcu świata”. Słowo „uznawany” jest wygodne i ogólne; chodzi tu o ranking dzieł (a nie autorów) postapokaliptycznych Gazety Wyborczej z roku 2004 – marketingowcy Supernowej mogliby spokojnie dodać tę informację, zamiast stwarzać średnio przekonującą presję anonimowych autorytetów. Mój egzemplarz nie miał ostatniej strony 334, czyli posłowia od wydawcy. Znalazłem ją dołączoną w postaci złożonej kartki a4; z ważnych informacji można tam znaleźć tę o nadal aktualnych zamiarach ekranizacji „Głowy Kasandry” i tę, że do opowiadania zostały wprowadzone drobne poprawki. Sam zbiorek jest hybrydą dawnej i nowej twórczości Marka Baranieckiego – w jego skład wchodzą następujące opowiadania: „Karlgoro, godzina 18.00”, „Wynajęty człowiek”, „Ziarno Kirliana”, „Wesele dusz”. Oraz oczywiście tytułowa, zajmująca prawie pół całego zbiorku, mikropowieść „Głowa Kasandry”, której poświęcę większą część recenzji.

Świat po globalnej wojnie z użyciem broni jądrowej i chemicznej. W wyniku działań wojennych zmieniły się parametry astrofizyczne świata, co przełożyło się na zmiany klimatu i funkcjonowanie biosfery. Właściwie określenie „po wojnie” nie jest szczególne fortunne, ponieważ planeta wciąż jest sparaliżowana przez automatyczne stanowiska broni masowego rażenia, które są ciągle aktywne i gotowe do działania mimo śmierci swoich twórców. Nie każdy „postnuklear” ma podobne, uwiarygodniające świat założenia. Hornic jest łowcą – wyszukuje i unieszkodliwia niebezpieczne silosy rakietowe. Jego nemezis jest „Kasandra” – na poły legendarna broń zdolna do zniszczenia życia na całej planecie.

Krzysztof Pochmara w swojej recenzji napisał o tytułowym opowiadaniu: „to proza skondensowana, o wysokim stężeniu oryginalnych pomysłów, zwrotów akcji, detali i ciekawych technicznych koncepcji” – zaczynając od końca, osobiście „ciekawe techniczne koncepcje” postrzegałbym raczej jako swego rodzaju macgyveryzm, którego w książce jest wiele. Z pewnością autor nie szczędził wspomnianych detali na opisanie kwestii inżyniersko-technicznych i zdołał przekonać mnie, że nie znam się na rozbrajaniu silosów rakietowych. Ale przekonywanie się o tym za sprawą takiej ilości opisów nie było zajmujące. Czasami „wynudzenie” czytelnika jest całkiem przydatnym, zamierzonym bądź nie, środkiem artystycznym. Tutaj jednak nie działa w ten sposób; zwłaszcza, że kwestie technicznie przetykane są relacjami między niestety przeciętnymi, nieprzekonującymi postaciami.

Grubo po połowie opowiadania byłem znużony, bo zwroty akcji, o których wspomniał Krzysiek Pochmara, nie są w opowiadaniu rozłożone równomiernie. Z drugiej strony może właśnie tak wyglądałby świat po katastrofie – nudny, wymagający żmudnej pracy i pełen zrezygnowanych szarych ludzi? Tak różny od amerykańskiej wizji świata postatomowego, jaką przedstawiono choćby w „Mad Maksie”; tam mieliśmy do czynienia z westernowym przerysowaniem, u Baranieckiego udziela się raczej klimat, jaki panował w Europie Środkowej po II wojnie światowej. Można zaryzykować tezę, że ową „skondensowaną prozę” dałoby się – z pożytkiem dla niej – jeszcze trochę bardziej skondensować. Jednakże dla samego końca utworu opłaca się przeczytać to, co w nim przeciętne i co stanowi większość objętości tekstu. Część finałowa ujawnia bowiem naprawdę świetny, oryginalny i zaskakujący pomysł, który rzeczywiście klasyfikuje „Głowę Kasandry” jako opowiadanie, obok którego trudno przejść obojętnie.
Natomiast „Karlgoro...” „Ziarno...” i „Wesele...” posiadają wspólny pień – wizja Baranieckiego wychodzi daleko poza pojmowanie naukowe, przebija z niej przekonanie o istnieniu metafizycznej równowagi wszechświata. Tutaj właśnie w pełnej krasie objawia się, w „Głowie Kasandry” jedynie lekko zarysowane, zafascynowanie buddyzmem. Autorowi niech to będzie na zdrowie, ale ja jako czytelnik odczułem przesyt. Tym bardziej że motyw występuje we wszystkich trzech opowiadaniach, stanowiących niemal połowę książki. Baraniecki niebezpiecznie blisko ociera się o kaznodziejski ton newage’owego żyj-zgodnie-z-rytmem-wszechświata. W dodatku „Karlgoro...” i „Wesele...” wykazują spore podobieństwa, jeśli chodzi o konstrukcję fabularną (operacja prowadzona na odległość z tajnej kwatery), co moim zdaniem jest rozwiązaniem niekoniecznie na korzyść „Wesela...”, napisanego przecież dwadzieścia lat później. Natomiast za perełkę zbiorku uważam „Ziarno Kirliana” – próżno szukać w fantastyce opowiadania tak jak to niezmąconego agresją, pościgami czy szwarccharakterami, a jednocześnie posiadającego pewien magnes, ciężar przykuwający do lektury. Szkoda tylko, że podobny pomysł (intuicyjna jednostka jako arbiter sprawy wszechświatowego znaczenia), wykorzystał wcześniej Asimov kończąc cykl o Fundacji.

Natomiast „Wynajęty człowiek” jest dla odmiany krótkim thrillerem z akcją osadzoną na statku kosmicznym daleko w próżni. Skrótowość utworu przewyższa tylko jego intensywność. Umieszczenie tekstu w zbiorku było dobrym ruchem; stanowi ciekawy przerywnik, pozbawiony ciężaru charakterystycznego dla pozostałych utworów, a w zamian oferuje kryminalną zagadkę i adrenalinowy upust.

Trudno jednoznacznie ocenić ten zbiorek jako całość, zwłaszcza mając na uwadze jego mieszaną budowę. Przedstawił mi on Marka Baranieckiego jako pisarza który zasługuje na wspomnienie w kontekście literatury postnuklearnej; trudno mi sobie przypomnieć lepsze, bardziej nowatorskie dzieło na ten temat w Polsce. Jednocześnie, co tyczy się również reszty opowiadań, wyłonił się z książki obraz autora nierównego, częstokroć powtarzającego się, wygrywające jeszcze raz swoje ulubione motywy. Trudno wyznaczyć precyzyjnie granicę chronologiczną dla tych nierówności (zwłaszcza, że potrafią występować w jednym tytule – patrz „Głowa Kasandry”). Wydaje się, że starsze tytuły są nieco bardziej ułomne od strony stricte literackiej, potrafią jednak zaskoczyć niesamowitym pomysłem. Tymczasem te nowsze, choć pod względem stylu oraz konstrukcji bohaterów nieporównanie lepsze, są znacznie mniej oryginalne. Nie żałuję czasu, który poświęciłem na lekturę. Polecam wszystkim zmierzenie się z tym nierównym zbiorkiem, szczególnie tym, którzy jeszcze Baranieckiego nie znają.
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-04-28, 21:00   

Joel Rose - "Kruk"

Po książkę sięgnąłem z dwóch przyczyn – skusiły mnie XIX-wieczne realia i postać Edgara Allana Poe. Trochę na zasadzie „wielkim pisarzem był”, ale również dlatego, że trudno w jakikolwiek sposób całościowo ujmować dzisiejsze popularne gatunki literackie, jak fantastyka i kryminał, nie uwzględniając dorobku, innowacyjności tego pana. Nie wiedziałem natomiast, kim jest Joel Rose – dopiero z książki dowiedziałem się, że to dziennikarz, pisarz i autor scenariuszy do „Kojaka”, „Miami Vice” czy komiksów DC: „Batmana” i „Supermana”. To krótkie CV z pewnością stanowi świetną rekomendację, ale z drugiej strony trudno mi było ożenić w głowie te wszystkie tytuły z pomysłem XIX wiecznego kryminału. Jednak już na samym początku...

Autor zastosował ciekawy chwyt – jako że Poe częstokroć zawierał w swoich utworach wątki biograficzne, przyjął on, że jedno z takowych opowiadań „Tajemnica Marii Roget” było inspirowane czymś więcej niźli tylko zasłyszaną historią (notabene – autentyczną). W dodatku główną figurą, zza pleców której (narracja trzeciosobowa) obserwujemy akcję, jest podstarzały naczelnik sił porządkowych Hays, postać, wedle Rose’a służącą za wzór samego C. Auguste Dupina. Fabuła (a zarazem blurb) zaczyna się od sceny, w której anonimowa postać żegna się z ciałem ofiary, oddając je nurtowi rzeki. Skandal wybucha wraz ze znalezieniem tegoż ciała. Jednocześnie nie ma mowy o szybkim rozwiązaniu tajemnicy zbrodni. Hays to człowiek prostych reguł i wielkiej konsekwencji, schludny, spostrzegawczy i opanowany – stąd jego śledztwo polega raczej na spacerach, zapowiedzianych wizytach i czytaniu gazet niż na włamaniach, spektakularnych misjach i ucieczkach. Tym samym kontrastuje on z Poem, z jego artystycznym rozgorączkowaniem i krzywdą niezrozumiałego geniuszu. Sylwetka artysty została bardzo sugestywnie przedstawiona, a to, że pojawia się w książce od czasu do czasu jeszcze ten efekt potęguje.

Wiernie przedstawiono epokę – na tyle wiernie, że lekkim nieporozumieniem wydaje mi się hasło z okładki „Gotham City XIX wieku”. Metafora o tyle śmieszna, że przecież komiksowe Gotham to właśnie wariacja na temat głównie Nowego Jorku (zwanego nieraz w tamtejszym żargonie – Gotham) – popkultura zatacza w tym momencie koło. Rzecz jednak w tym, że brak książce Rose’a tego komiksowego przerysowania, które dawałoby podstawy pod tego typu slogany. Zabieg czysto marketingowy. Co naturalnie samo w sobie nie jest żadną wadą – wręcz przeciwnie. Realizm powieści świetnie pasuje do rozpisanego na lata scenariusza i postaci naczelnika Haysa. Współczesny czytelnik przyzwyczajony do dużo większej, komiksowej właśnie, efektowności może odebrać „Kruka” jako nijakiego. Świadczyłoby to jednak o niezrozumieniu książki, w której formuła retro realizuje się w całości – a nie tylko w warstwie wymówki dla fabuły. Stąd całkiem duży akcent położony na obyczajowość epoki (zwłaszcza że motyw zabójstwa z miłości rozważany jest od samego początku) i ludzi, dla których jedno brutalne morderstwo było czymś dużo bardziej szokującym niż dla człowieka współczesnego słyszącego codziennie o podobnych przypadkach. Autor świetnie to przedstawił – w owych czasach ludzie byli w dalece większym stopniu oswojeni z śmiercią jako taką, ale nie z psychozami naszych czasów. Nie znając okoliczności wydanie książki, można by zaryzykować twierdzenie, iż faktycznie jest to proza sprzed wieku.

Miłymi wydawniczymi gestami są zwięzłe oddzielenie w posłowiu fikcji od prawdy oraz podanie krótkiej bibliografii, którą autor wykorzystał przy tworzeniu świata książki – zarówno opracowania o Poem, jak i scenerii Nowego Jorku. Rose’owi trudno odmówić profesjonalizmu, bowiem stworzył książkę dobrą, a jednocześnie zarzucić mu można, że do owego profesjonalizmu się ograniczył i stworzył książkę tylko dobrą. Być może „Kruk” będzie miał największą wartość dla fanów postaci E. A. Poe, którzy postawią go obok jego biografii/bibliografii na półce. Dla pozostałych będzie to dobry, ale w żadnym razie nie porywający kryminał retro w oszczędnej, schludnej formie.
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23108
Wysłany: 2009-04-30, 12:01   

Dennis Lehane MIASTO NIEPOKOJU

Nowa powieść autora świetnej "Mystic River", rewelacyjnej "Wyspy Skazańców", czy równie dobrych powieści o parze bostońskich detektywów Patricku Kenzie i Angeli Gennaro zabiera czytelników ponownie do Bostonu, tym razem jednak akcja osadzona jest w latach 1918 – 1919. Dennis Lehane porwał się na literackie namalowanie panoramicznego fresku społeczno – polityczno – obyczajowego Bostonu na początku XX wieku. Mimo że powieść to udana, to jednak zagubiła gdzieś pod drodze (celowo lub nie) to, co było najlepsze w dotychczasowych powieściach Dennisa Lehane.

Akcja nieprzypadkowo osadzona jest właśnie w latach 1918 – 1919. Spinają ją, jak klamry, dwa wydarzenia: epidemia grypy „hiszpanki” i strajk bostońskiej policji. To czas gwałtownych przemian społecznych. Kończy się pierwsza wojna światowa, w kraju zbliża się kryzys i rośnie niezadowolenie społeczne z powodu kapitalistycznego wyzysku. Pozbawieni jakiejkolwiek ochrony ze strony prawa, traktowani nie gorzej niż zwierzęta robotnicy, podnoszą głowę. Aktywizują się przeróżne anarchistyczne grupy, rośnie terror, wzmaga się fala socjalizmu we wszelkich jego odmianach. Ta wzbierająca tama jest nieudolnie hamowana przez rozgrywających własne gry polityków, ulegających naciskom biznesu i niemal zagłodzoną policję będącą narzędziem represji, niż pilnowania porządku i chronienia obywateli. Dodajmy do tego jeszcze segregację rasową oraz surowy i w pewien sposób pełen hipokryzji patriarchalizm społeczny (reprezentowany głównie przez Włochów i Irlandczyków) a będziemy mieli w pełni wybuchową mieszankę, która narasta stopniowo aż do nieuniknionego wstrząsu.

Zawartość tego wrzącego garnka konfliktów, sprzecznych interesów, niesprawiedliwości i przemocy czytelnik obserwuje oczyma dwójki bohaterów. Pochodzącego z tradycyjnej irlandzkiej, policyjnej rodziny Aidena Coughlina (nazywanego Dannym) starającego się zasłużyć na złotą odznakę detektywa oraz czarnoskórego Luthera Laurenca, podwórkowego gracza w baseball, robotnika, drobnego przestępcy, w końcu służącego. A obok nich pojawia się epizodycznie legendarny amerykański gracz w baseball, Babe Ruth, który spotyka bohaterów na różnych etapach ich życia. W pewnym momencie los skrzyżuje ich ścieżki wiążąc ze sobą dwójkę głównych bohaterów w dziwnej przyjaźni kolorowego i białego policjanta. Przyjaźni, która wydaje się oczywista zważywszy, że obydwaj są tak naprawdę przyzwoitymi ludźmi, którzy w pogrążającym się szaleństwie otaczającego ich mikro – świata próbują ocalić to, co dla nich najważniejsze.

Wydawałoby się zatem, że przy tak zarysowanym tle fabularnym, powieść tak skazana jest na etykietkę genialnej. Szczególnie zważywszy na poprzednie osiągnięcia tego autora. Znany jest on z oszczędnego stylu w rysunku swoich postaci. Ale oszczędność ta nie oznacza ubogości, bo bohaterowie Dennisa Lehane są zazwyczaj przy tym fenomenalnie sportretowani psychologicznie. Jednocześnie osadzeni są zazwyczaj w rzeczywistości, która skazuje ich na cierpienie, z czego sami, już wcześniej poranieni i „po przejściach” zdają sobie sprawę. Ten pociągający fatalizm postaci, brak łatwych zakończeń i naprawdę mocne ciosy wymierzane w związku z tym czytelnikowi – przesądzał zawsze o sile powieści tego autora.

Niektóre z nich zostały przeniesione z sukcesem na ekran. Wystarczy wspomnieć rewelacyjną "Rzekę Tajemnic" w reżyserii Clinta Eastwooda (ze świetnymi rolami Seana Penna i Tima Robbinsa), "Gone Baby Gone" w zaskakująco dobrej reżyserii Bena Afflecka (ze znakomitą rolą jego brata, Caseya). Spodziewać się należy także, że zbliżająca się premiera "Wyspy Skazańców" w reżyserii Martina Scorsese również nie przyniesie zawodu.

"Miasto Niepokoju" zawiodło mnie nieco właśnie z powodu braku powyższych atutów. Albo przysłoniła je przedstawiona przez autora panorama społeczno – polityczna, w którą bohaterowie wtopili się być może odrobinę za mocno, właśnie na tyle, aby zatracić ten zawsze poruszający czytelnika psychologiczny tragizm. Nawet wybory, których dokonują wydają się oczywiste i kwestią czasu pozostaje tylko, kiedy do nich dojdzie. Przy tym Dennis Lehane pilnuje się, aby żaden z nich nie opowiadał się po żadnej ze stron – nawet udział Aidena Coughlina w strajku nie może być odbierany jako opowiedzenie sie bohatera po stronie socjalistów, czy komunistów. Wybory, których dokonują podyktowane są ich wewnętrznym kompasem moralnym, nie są efektem jakiegoś przemyślanego, ukształtowanego światopoglądu. Jak pisałem, starają się po prostu być przyzwoici. Czytelnik zostaje zatem obdarowany przemyślaną, dopieszczoną, nadzwyczaj poprawną, mainstreamową (dla tego gatunku) fabułą, która zapewni mu długie godziny doskonałej rozrywki. Ale nie wstrząśnie nim, nie pozostawi w niepokoju (jak „Ciemności, weź mnie za rękę” lub „Gone Baby Gone” – polski tytuł „Gdzie jesteś, Amando?”), ani w zadumie („Wyspa Skazańców”).

Możliwe – i to jestem skłonny zaakceptować – że autor postanowił się zmienić. Nie chce stać w miejscu pisząc kolejne tomy o przygodach swoich bohaterów, lub eksploatować wciąż te same niepokoje. Tym razem zaserwował czytelnikowi świetną, trochę epicką, powieść z dobrze, odrobinę przejmująco skonstruowaną fabułą kryminalną, doskonale osadzoną w realiach Bostonu początku XX wieku. A pisanie „krwią i napalmem” zostawił innemu mistrzowi czarnego kryminału, Jamesowi Ellroyowi, który nie waha się przed egzorcyzmowaniem każdego możliwego demona tkwiącego w nim lub tylko w jego bohaterach, rozpaczliwie unurzanych w nieprawości i zbrodni a jednocześnie tęskniących do „łąk umajonych”.

Czy zatem po serii znakomitych powieści, którymi zyskał Lehane miano odnowiciela czarnego kryminału, przyszedł czas na nowy rozdział literackiej twórczości? Nie śmiem na to pytanie odpowiadać. Zważywszy, że jest on nie tylko cenionym pisarzem (dorzucę tu jeszcze kultowe opowiadanie „Until Gwen”), ale i scenarzystą (3 epizody jednego z sezonów serialu HBO „The Wire”) oraz dramaturgiem, można się spodziewać, że nie będzie zamieniał się w sztampowego wyrobnika.

Powieść to godna polecenia. Ktoś, kto nie czytał innych utworów tego pisarza, z pewnością nie będzie zawiedziony. Napisana jest doskonałym stylem, pochłania i nie pozwala się oderwać. Przeczytałem 648 stron w trzy wieczory z zaskoczeniem, że to już koniec. Fani pisarza mogą czuć się trochę zawiedzeni, ale bez wątpienia powieść ta może przysporzyć autorowi nowych czytelników, bo jest i znakomita i fabuła jest przystępna w percepcji. W Polsce nie jest on tak szeroko znany i doceniany, a naprawdę na to zasługuje. Myślę, że z przyjemnością do niej wrócę, już pozbawiony oczekiwań. Na razie, w skali od 1 do 10, nie waham się ocenić na 8.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-05-06, 06:54   

Antoni Libera - "Madame"

Zamiar podzielenia się wrażeniami po lekturze „Madame” powzięłam już dawno temu – książka mnie urzekła. A jednak gdy zabierałam się do pisania, zawsze coś mnie powstrzymywało, pozornie składne zdania rozpadały się na nieprzyjaźnie nastawione słowa i nic mi nie wychodziło. Coś było nie tak, okazałam się niezdolna do popełnienia recenzji, choćby tylko quasi-profesjonalnej. A jednak nie jestem w stanie o powieści milczeć – treści z „Madame” wciąż krążą mi w głowie, najróżniejsze drobiazgi wciąż się kojarzą... zatem poniższy tekst to nie recenzja, a raczej garść osobistych wrażeń i nieco wspomnień.

„Madame” to powieść o pierwszej, młodzieńczej i platonicznej fascynacji nastolatka nauczycielką francuskiego. Niby prosta i przewidywalna. A jednak... Bohater jest erudytą – wywodzi się z domu, w którym miłość do słowa pisanego jest tradycją, opoką, na której zbudowano całą rodzinną codzienność. Przeczytał tak wiele lektur, że aż momentami przeraża (w pozytywnym sensie). Zawiesza niezwykle wysoko poprzeczkę – nie zadowala się szkolnym poziomem interpretacji literatury, sam poszukuje drugiego dna, tworzy własne wyjaśnienia, rozważa celowość użycia pojedynczych słów, odnajduje paralele pomiędzy pozornie niepowiązanymi pozycjami. I w taki sam sposób przeżywa swoje uczucie – bardzo głęboko je analizując. Konstruuje w myślach kolejne scenariusze własnych zachowań, usiłuje przewidzieć reakcje obiektu westchnień i przygotowuje najróżniejsze warianty odpowiedzi. Jest nastolatkiem i jego młodzieńcza duma nie pozwala przyznać się do uczucia przed otoczeniem, a nawet, początkowo, przed sobą – stąd w powieści mnóstwo dwuznaczników, gry słów, aluzji...

Wszystkie powieściowe wydarzenia rozgrywają się w latach 60. w Polsce – w czasach szarych, siermiężnych, przesiąkniętych jedynie słuszną ideologią. W czasach, w których wypowiedzenie głośno własnej – a, co gorsza, niepokornie odmiennej – opinii mogło skończyć się relegowaniem z uczelni, wyrzuceniem z pracy, szykanami dla członków rodziny. Zresztą czasem tak się właśnie kończyło… W czasach, w których w szkołach uczono jednej wersji historii, a w niektórych domach przedstawiano – inną, diametralnie różną, o której należało milczeć. W czasach, gdy przekraczanie granic kraju było wyjątkowym przywilejem, dostępnym dla „zasłużonych”, a wśród pozostałych – oszczędnie reglamentowanym. Brzmi jak scenariusz antyutopii, prawda? Ale niestety, to nie wariacja na temat „Roku 1984”, taka naprawdę była rzeczywistość. Choć jestem młodsza od bohatera książki i do szkół chodziłam nieco później, to pamiętam koszmarne akademie „ku czci”, na których pod niebiosa wychwalano bohaterstwo i odwagę Natchnionego Przywódcy Ho Chi Minha, prowadzącego (nawet pośmiertnie) dzielny Naród Wietnamski do walki z bezprecedensową burżuazyjną amerykańską napaścią. W „Madame” dyżurnym tematem nachalnej propagandy jest wojna domowa w Hiszpanii. Tematyka różna, matryca przebiegu uroczystości – taka sama.

Cóż za kontrast – pierwsze, najpiękniejsze, najbardziej twórczo stymulujące uczucie rozkwita na socrealistycznym ugorze. Właśnie tak, na ugorze, bo w tamtych czasach na porządku dziennym była nawet reglamentacja sztuki – zamknięte dla ogółu wystawy malarstwa, pokazy filmowe, dystrybucja niektórych książek jedynie dla wybranych. Cóż za kontrast: od święta świat francuskiej kultury i konwersacji – ulotnej i zwiewnej, pełnej niuansów i uwodzącej magią niedostępnej zagranicy, świeżym artystycznym powiewem, a na co dzień – zamknięta, szara, zgrzebna rzeczywistość i wszechobecna pogarda dla człowieka.

Parafrazując Shreka, powieść Antoniego Libery jest jak cebula – ma warstwy. Aspekty poruszone powyżej to jedynie najbardziej zewnętrzne z nich. Największe bogactwo kryje się jednak głębiej – w omówieniach sztuk teatralnych, w opisie wystawy grafik Picassa, analizach utworów literackich, cytatach i ukrytych w tekście trawestacjach. Żałuję, że nie odebrałam klasycznego wykształcenia i posiadana wiedza nie pozwala mi cieszyć się pełnią zamieszczonych nawiązań, ale przede wszystkim żałuję, że nie rozpoznałam wielu z nich. Skąd zatem wiem, że tam są? Och, są z pewnością, ich obecność z łatwością się wyczuwa. To taka denerwująca świadomość – całkiem jak wrażenie posiadania na końcu języka zapomnianego nazwiska czy daty – drażniąca, ale i pobudzająca do wysiłku. I ponieważ przez znaczną część książki towarzyszyło mi uczucie, że właśnie coś mnie omija, że coś gubię – uważam, że umknęło mi sporo. Lecz wyłapałam kilka odniesień i traktuję to jako prywatny sukces.

Autor uczynił z głównego bohatera erudytę, przyszłego twórcę, wrażliwego znawcę historii, muzyka i poliglotę, nieledwie ideał. Denerwujący zabieg? Owszem. Mogący złościć? Tak. Mogący spowodować, że zniechęcony czytelnik odłoży „Madame”, by nigdy do niej nie wrócić? Możliwe. Zatem dlaczego autor się nim posłużył? Jeśli powieściowy czas akcji skonfrontuje się ze słowami: „Widzicie? Można w ten sposób żyć! Szybować! (…) wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo (…) na początku jest Słowo.”, otrzyma się jedno z prawdopodobnych wyjaśnień. Nie wolno się poddawać, nie należy rezygnować z aspiracji. Można oderwać się od codzienności, porzucić wszechobecne slogany, można inaczej: pełniej, bardziej świadomie, piękniej – można… latać. Oto rzecz prawdziwie ku pokrzepieniu serc napisana. Główny bohater jest taki, jaki jest, by zmobilizować czytelnika, a nie – pognębić.

W recenzji z prawdziwego zdarzenia powinien znaleźć się tutaj akapit krytyczny lub choćby jedno zdanie wytykające autorowi prawdziwe lub rzekome przewiny, bezosobowo lokujące książkę w odpowiedniej grupie lektur, przyporządkowujące ją konkretnemu czytelnikowi, porównujące z innymi – mniej lub bardziej szczęśliwie dobranymi – pozycjami, reprezentatywnymi dla gatunku. Tutaj tego nie będzie. Nie tylko dlatego, że nie czuję się wystarczająco kompetentna, żeby na taki zabieg się poważyć. Również dlatego, że dałam się uwieść urokowi tej historii, pozwoliłam się autorowi poprowadzić, wróciłam do przeszłości. I nadal pozostaję pod urokiem – jakże może być inaczej, skoro magia opowieści działa od pierwszych słów: „Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. (…) Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych”. Poczułam się tak, jakby autor mnie znał i napisał to specjalnie dla mnie. I właśnie tak bardzo osobistego odbioru tej książki życzę wszystkim czytelnikom.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-05-14, 14:03   

Jose Saramago Miasto ślepców

Skoro nie możemy żyć jak ludzie, postarajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta



Jose Saramago, prozaik portugalski, opublikował Miasto Ślepców (Ensaio sobre a Cegueira) w roku 1994. W 2009 r. wydawnictwo Rebis wznowiło niniejszą powieść w Polsce. Pierwsze wydanie w naszym kraju ukazało się 1999 r. dzięki Muzie.

Bohaterami powieści są ślepcy, jednak narrator postanowił przyjrzeć się bliżej jedynie ludziom, którzy mieli bezpośredni kontakt z pierwszą osobą dotkniętą „białą chorobą”. Część z nich poznajemy gdy ich codzienny cykl życia zostaje sterroryzowany przez krótkie stwierdzenie: „Jestem ślepy”. W jednej sekundzie reguły rządzące światem przestają dla nich obowiązywać. Zdezorientowani, zostają odcięci od widzącej części społeczeństwa. Ich nowym domem zostaje dawny szpital psychiatryczny, który szybko przekształca się w więzienie.

Miasto ślepców jest książką smutną. Jose Saramago ukazuje człowieka upodlonego. Człowieka, który w obliczu niebezpieczeństwa zapomina o podstawowych wartościach humanitarnych i moralnych. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że pomimo okropności kwarantanny bohaterowie podejmują próby wykrzesania z siebie dobra. Dążą do przezwyciężenia samych siebie, do normalności. Jak to wszystko się kończy? Niektóre procesy są po prostu nieodwracalne a czynniki zewnętrzne zbyt silne.

Śledząc losy ślepców niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że gdzieś już o tym czytałem. Olśnienie przyszło w momencie gdy usłyszałem strzały. Zofia Nałkowska napisała: „Ludzie, ludziom zgotowali ten los”. Zgadzam się.

Polecam.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-05-22, 10:03   

Terry Pratchett - "Złodziej czasu"

Pratchett jest autorem, do którego ciągle się powraca, a długością przerw między lekturami jego kolejnych książek można mierzyć stosunek danego czytelnika do twórczości angielskiego pisarza. Sam plasuję się chyba w kategorii umiarkowanych entuzjastów – co jakiś czas przeczytam coś, przeważnie ze Świata Dysku, ale nie więcej niż dwie książki pod rząd. A za jakiś rok, pół roku – wracam. Sądzę, że przy takiej cykliczności czytania, będę mógł się cieszyć kolejnymi książkami Pratchetta przez długi, długi czas.

W tym wypadku na warsztat zostało wzięte właśnie zagadnienie czasu. Temat autor potraktował przekrojowo, ze wszystkimi tego konsekwencjami – od percepcji czasu, przez kwanty, do historiozofii. Pratchett kontynuuje więc swoją szczytną tradycję, w myśl której świat dysku stanowi nośnik dla coraz to nowych parodii elementów naszego świata; prawdę mówiąc, to przy takim założeniu Świat Dysku może być faktycznie potencjalnie nieskończony, bo nigdy nie zabraknie czegoś, czego nie dałoby się wykpić, sparodiować czy w inny sposób przerysować. W kwestii czasu autorytetami w świecie dysku są mnisi historii, stąd duża część książki osadzona jest w quasi-azjatyckich klimatach zakonu (choć i fani Ankh-Morpork będą usatysfakcjonowani). Ciekawym i ciągle obecnym wątkiem jest kwestia antropomorficznej personifikacji. Autor lubi wpychać pewne abstrakcyjne pojęcia, jak śmierć czy czas, w ludzkie formy i robić z nich ku uciesze czytelników: Śmierć i Czas. W tej książce autor nie tylko to robi, ale i uzasadnia ten proces i jego konsekwencje w głębszym stopniu niż w innych znanych mi książkach ze Świata Dysku.

Trudno pisać o stylu Pratchetta – wszyscy, którzy czytali jakąkolwiek jego powieść, wiedzą, że one na dobrą sprawę czytają się same. A ci, którzy nie mieli z nim styczności, powinni jak najszybciej naprawić ten błąd. Nie jestem tylko przekonany, czy „Złodziej czasu” nadaje się do tego najlepiej. Pratchett, wraz z rozrostem całego cyklu, jednocześnie wychowuje sobie czytelników i dla kogoś, kto zacząłby czytać „Złodzieja...”, choć ten nie byłby pewnie bardzo niezrozumiały, to jednak okazałby się pozbawiony uroku pewnych niuansów, nabierających wartości w szerszym kontekście. Zwłaszcza, że autor korzysta z pewnego żelaznego repertuaru postaci, które w różnych konfiguracjach pojawiają się w większości jego książek. Na przykład byłoby trudno zrozumieć postać Susan bez znajomości wcześniejszych książek opisujących jej specyficzne dziedzictwo. Oczywiście to tylko jeden z gatunków rodzynków w smacznym Pratchettowym cieście i chociażby odwołania do kultury popularnej, takie jak aluzje do Jamesa Bonda, rozpozna każdy, kto tylko nie urwał się z choinki.

Największą wadą książki jest ekonomia poszczególnych wątków. Rozpoczynająca się w kilku miejscach równocześnie powieść czasem zdaje się sobie nie radzić ze wszystkimi fabularnymi nićmi – przykładowo równoległy do całości wątek jeźdźców apokalipsy występuje w tej książce trochę „na doczepkę”. Trudno znaleźć powody uzasadniające jego obszerność, jeśli weźmie się pod uwagę to, na ile łączy się on z głównym wątkiem. Naturalnie fani Śmierci i jego zespołu będą zachwyceni, ale chyba należałoby sobie odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby nie poświęcić dla tej historii oddzielnej książki, to i ten potencjalny byt i „Złodziej czasu” nie wyszłyby na tym lepiej? Trochę inaczej to wygląda z wątkiem Igora (notabene jeden z najzabawniejszych w książce) czy historyjkami o Wenie Wiecznie Zaskoczonym – tutaj wydaje się, że istnieje nierównowaga polegająca na tym, że jedną część książki autor wypełnił nimi, a drugą nie, jakby zupełnie o nich zapomniał.

Pratchett nieco przesadził również, jeśli chodzi o „głównych złych” całej historii – są po prostu przerysowani znacznie bardziej niż wymagałaby tego konwencja parodii. Bodajże w „Kosiarzu”, gdzie również występował Śmierć i audytorzy, rozegrano to zręczniej, nie odsłonięto ni rąbka tajemnicy – tutaj to zrobiono i wyszło trochę dziwnie. W rezultacie Pratchett próbował połączyć „śmieszność” ze „złowieszczą obcością” i wyszła mu „żałosność”. Nie ma porównania, jeśli tylko wspomni się przykładowo Vorbisa z „Pomniejszych bóstw”, który mimo swobodnego klimatu powieści, jednak spełniał wszystkie wymagania, jakie stawiam solidnemu szwarccharakterowi.

Sporą część recenzji poświęciłem z pełną premedytacją narzekaniu, mając przekonanie, że większość czytelników, podobnie jak ja, w sposób naturalny odczuwa do książek Pratchetta sympatię, i w ten sposób się to wyrówna. Fani doskonale wiedzą, czego się spodziewać, więc próbowałem nakreślić to, czego spodziewać się nie można. Z całą pewnością jest to książka momentami błyskotliwa, pełna dobrego humoru, której przeczytanie, a później napisanie o niej recenzji sprawiło mi żywą przyjemność – a jednak poprzez wymienione wyżej wady, nie plasuje się w moim osobistym dyskowym topie. Za rok czy pół znów sięgnę po którąś z książek Pratchetta, to w końcu autor, do którego wciąż się powraca...
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-05-25, 05:06   

Grzegorz Kopaczewski - "Huta"

Czy rewitalizacja terenów poprzemysłowych w dawnych skupiskach przemysłu ciężkiego może być tematem ciekawej książki? Grzegorz Kopaczewski pokazał, że tak. Na terenach upadłej Huty Baildon w Katowicach umieścił nową, prężną dzielnicę, zamieszkałą przez młodych, dynamicznych, żądnych sukcesów zawodowych ludzi, nieakceptujących marazmu i bylejakości. Huta jest czymś więcej niż parkiem technologicznym – to enklawa kreatywnych ludzi sukcesu, którzy nie ograniczają się jedynie do działalności przemysłowo-usługowej czy artystycznej – na terenie Huty powołano Instytut Historyczny, który odnosi sukcesy w konkurencji z Uniwersytetem Śląskim. Huta to dzielnica-utopia, magnes dla wielu, prawdziwa wyspa szczęśliwa.

Tomasz, doktorant Uniwersytetu Śląskiego, z racji uczestnictwa w projekcie badawczym, ma okazję spojrzeć na Hutę od środka i zweryfikować obiegowe opinie na jej temat. Bo dla wszystkich patrzących z zewnątrz to unikatowy projekt, projekt dyskutowany szeroko nie tylko w kraju, ale i za granicą. Huta to miejsce międzynarodowych konferencji, a jednocześnie urzeczywistnienie społecznych marzeń. I na dodatek stworzone w Polsce. I działa. Na ulicach Huty jest czysto, nic nie jest byle jakie, a ludzie częściej się uśmiechają. Decyzje dotyczące ogółu podejmowane są w referendach, przestępczość praktycznie nie istnieje, a mieszkańcy nie są zainteresowani gromadzeniem dóbr materialnych.

Przyznam, że wszelkie wizje społeczeństw doskonałych, w których wszyscy pławią się w powszechnej szczęśliwości, traktuję z najwyższą podejrzliwością. Tak też potraktowałam i tę lekturę. Ale nie było łatwo – autor ze swadą przedstawia naukowe dokonania Kaspara Kuhna, rywala Hegla, na których oparta została koncepcja Huty. Zarówno życiorys naukowy, jak i życie prywatne myśliciela jest przedstawione na tyle wiarygodnie i spójnie, że bardzo łatwo można uwierzyć w jego istnienie, szczególnie gdy nie jest się specjalistą. Przyznaję, połknęłam haczyk i gdy zaczęłam szukać informacji na temat naukowca, okazało się, że to postać całkowicie fikcyjna. Jedyną pociechę stanowi fakt, że środowisko naukowe sportretowane w książce, też uwierzyło.

Paradoksalnie sam fakt istnienia (lub nieistnienia) Kuhna traci na znaczeniu, idea przypisywana Kuhnowi okrzepła i funkcjonuje jako samodzielny byt, zaś jego nazwisko stanowi tylko rodzaj wygodnej zasłony dymnej dla twórców Huty – dwóch młodych i zdolnych doktorów, na tyle niepokornych, że usuniętych z Uniwersytetu Śląskiego. Pelc i Nowak wcielają w życie swoje naukowe marzenia, a ich celem jest stworzenie bezbłędnego algorytmu badań prognostycznych, czyli – naukowe przepowiadanie przyszłości. Na razie Instytut Historyczny stara się przewidzieć wyniki wyborów lub określić stopień wzrostu sprzedaży lizaków, ale w przyszłości – kto wie? Być może po zgromadzeniu odpowiedniej liczby danych i udoskonaleniu algorytmu wiedza o przyszłości awansuje do rangi nauki? Tak jak psychohistoria, wymyślona na potrzeby Fundacji przez Isaaca Asimova. Jednak Pelc i Nowak idą o krok dalej – skrycie marzą nie tylko o przewidywaniu, chcą świadomie kształtować przyszłość innych ludzi, tworzyć Historię. Chcą być Kreatorami.

W powieści wiele miejsca zajmują, w anegdotycznej formie podane, wyniki badań statystycznych. Niektóre z nich nie budzą wątpliwości, inne – mogą być zaskakujące. Na szczęście te ostatnie opatrzone są komentarzem autora, włożonym w usta bohaterów. W ogóle bohaterowie „Huty” wygłaszają bardzo wiele komentarzy: na temat naszej historii, stosunków społecznych, języka, środowiska naukowego, polskiego katolicyzmu, politycznych ideologów… I gdyby nie to, że uwagi te czynione są z humorem i niekiedy bezlitośnie obnażają zakorzenione na mur absurdy, uznałabym je za nachalną propagandę.

„Huta” nie jest pozbawiona wad. Niektóre postaci są ledwie zarysowane, a Tomasz – główna osoba dramatu – to pod względem psychologicznym ledwie kontur, oczekujący na wypełnienie. Zabrakło mi emocji – młodzi bohaterowie książki są pełni dystansu do siebie nawzajem i do wydarzeń, prezentują swoim zachowaniem coś, co nazywam chłodną postawą badacza. Nie kłócą się – a jedynie argumentują; nie machają rękami – a tylko oszczędną gestykulacją podkreślają wagę swoich słów. Nie mają przeszłości, na kartach powieści pojawiają się znikąd, wyjątkiem w tym względzie jest ksiądz Winkler – jedyna pełnowymiarowa postać z wyraźnym śląskim rodowodem. To trochę za mało, żeby przekonać czytelnika, że akcja książki naprawdę toczy się na Śląsku. Bo Śląsk to nie tylko wielkomiejskie Katowice…

Ale mimo powyższych zastrzeżeń, książka jest ciekawa. O jej wartości stanowi pomysł, logicznie i konsekwentnie doprowadzona do końca główna linia fabularna, otwarte zakończenie. Choć od początku podejrzewałam, że piękna, utopijna wizja Huty kryje odstręczające drugie dno, to skala manipulacji twórców dzielnicy naprawdę robi wrażenie. Tak samo jak ich determinacja – Pelc i Nowak nie cofną się przed niczym, żadna cena nie jest za wysoka, aby zdobyć niezbędne dane statystyczne. Książka zachęca do przemyśleń, a dla mnie ma dodatkowy walor – zaprezentowana przez autora podbudowa naukowa stanowi swoiste dopełnienie psychohistorii Isaaca Asimova. „Huta” jest warta lektury.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-05-27, 16:23   

Pope, Barbara Corrado - "Kamieniołom Cézanne’a"

Kryminał zaczyna się bardzo typowo. Latem 1885 w Aix-en-Provence zamordowano kobietę. Dla małego miasteczka zabójstwo staje się zarzewiem wielkich kontrowersji. Tymczasem inspektor Franc i młody sędzia Martin postanawiają rozwiązać sprawę nim z wakacji wrócą inni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości (postanowienie nie jest bez związku z troską o rozwój karier obu panów). Zapowiada się to o tyle interesująco, że Franc i Martin mają skrajnie różne temperamenty i stosują skrajnie różne metody. Szybko jednak fabularny punkt ciężkości książki zaczyna się przesuwać w inne rejony...

Autorka pod pretekstem kryminału przemyciła znaczną dozę refleksji obyczajowych. Osią problemu, wokół którego obraca się fabuła, jest zagadnienie roli kobiety w drugiej połowie XIX wieku, gdy emancypacja była jeszcze w powijakach. Jak wiadomo, kobiety we Francji prawa wyborcze uzyskały dopiero po II wojnie światowej, w dodatku to właśnie francuskie „siły postępowe” opóźniały ten proces, uważając, że kobiety przejawiają większą skłonność do zachowań dewocyjnych. Zachowania te ładnie nakreślono w książce na przykładzie szeregu postaci kobiecych – dając w opozycji dramaty konkubiny (skandal!) i kobiety próbującej udzielać się społecznie oraz kulturalnie (niewiarygodne!). Autorka nie kryje swoich poglądów – postacie postępowe są w książce pokazane jako te pozytywne, zaś postacie zachowawcze przedstawia się gdzieś na drugim planie, najczęściej w niekorzystnym świetle, bez zagłębiania się w ich sposoby widzenia świata.

Na plusa zasługuje kreacja głównego bohatera, sędziego Martina, postaci znajdującej się pod presją obu środowisk, pozostającej w niepewności, ciągłym wahaniu. Postaci tej z pewnością nie „kupi” żaden z fanów twardzieli prowadzących ciężkie śledztwa – zachowanie młodego sędziego zostało jednak na tyle dobrze umotywowane, że czytając kolejne rozdziały, można je zrozumieć, a z Martinem nawet utożsamić. Naturalną przeciwwagę stanowi dla niego wspomniany inspektor Franc. Ponadto w książce pojawia się także dwóch historycznych VIP’ów: Paul Cézanne i Émil Zola, z naciskiem na tego pierwszego (podejrzenie o morderstwo zobowiązuje). Przy okazji autorka próbuje przekonać o specyficę i przełomowości twórczości Cézanne’a. Inny podejrzany, „profesor” Wasterbury (postać fikcyjna), wiąże się z wątkiem postrzegania XIX-wiecznej nauki, której znaczna część z dzisiejszego punktu widzenia jest już pseudonauką. Jeśli przyjrzymy się bohaterom drugoplanowym, zyskamy pojęcie o ówczesnych często rywalizujących ze sobą elitach; bo właśnie wśród elit toczy się akcja, nie schodząc do poziomu potu, brudu i krwi. W połączeniu ze wspominaną sylwetką głównego bohatera czyni to kryminał bardzo „koronkowym”, co nie jest w żadnym wypadku wadą – raczej jego specyfiką.

Świetnie oddano wakacyjność czasu powieści – ustawiczne, ale nie nachalne opisy gorąca tworzą bardzo sugestywny obraz śródziemnomorskiego lata. Język powieści generalnie stoi na bardzo wysokim poziomie; zwłaszcza przy opisach niuansów takich jak widziany obraz, elementy stroju czy jedzenia; czasem jednak mamy do czynienia z pewną topornością formułowania myśli. Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, w jakim stopniu odpowiada za to autorka, a w jakim tłumacz. Zdarzają się jednak zwroty, których konstrukcja wskazywałaby raczej na translatora.

Choć fabuła w przypadku kryminalnej sprawy znajduje swe rozwiązanie (zresztą trochę „samo przez się”), pozostają wątki tyczące się głównego bohatera, które zapewne będą kontynuowane w kolejnych książkach z sędzią Martinem w roli głównej. Raczej nie będę rwał się do ich lektury, choć gdyby gdzieś kiedyś jakoś wpadły mi w ręce, to przeczytam bez oporów. „Kamieniołom…” to książka na pewno nie olśniewająca, ale dobra, a przez swoje skrupulatne wykonanie mająca również walor edukacyjny. To debiut, który dobrze wróży autorce. Mam tylko nadzieję, że w następnych książkach Barbara Pope doda bohaterowi więcej werwy, a i na samą zagadkę położy nieco większy nacisk.
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-05-30, 09:29   

Stephen King Stephen King na wielkim ekranie

Tak, można powiedzieć, że od razu polubiłem Andy’ego.
[Red]

W 2009 roku ukazał się kolejny zbiór tekstów nie koronowanego króla horroru. Stephen King na wielkim ekranie to pięć opowiadań, których ekranizacje zostały docenione przez krytyków i grono fanów.

Pierwszym tekstem prezentowanym czytelnikowi jest opowiadanie 1408 (zbiór opowiadań Wszystko jest względne, 2002), którego fragmenty powstały w 2002 roku, w momencie gdy pisarz przebywał wraz z rodziną na wakacjach na Sannibel Island. King wspomina, że początkowo przygodę Mike’a Enslina (główny bohater) traktował jako tekst warsztatowy. Miała być zamieszczona w książce Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika. Stało się jednak inaczej. Zainteresowanie cynicznym pisarzyną, który musi stanąć twarzą w twarz ze złem w czystej postaci, wygrało.
Główny motyw opowiadania może wydawać się banalny. Nawiedzony hotel czy pokój to historia wykorzystywana w powieściach czy filmach od lat. Żeby nie szukać daleko wspomnę, że Stephen King wykorzystał go chociażby w fenomenalnym Lśnieniu. Jednak czy ten oklepany motyw nie zrobił wtedy wrażenia na czytelnikach, widzach? Kto nie pamięta dzieciaka mamroczącego: redrum, redrum, redrum...
1408 to tekst zasługujący na uwagę. Nie znajdziemy w nim psychodelicznych maniaków latających z siekierą czy demonów z piekła rodem. Nic z tych rzeczy. Odnajdziemy niewielki pokój niczym nie różniący się od ogółu hotelowych pomieszczeń tego typu. Zwyczajny, przeciętny, codzienny.
Czym zatem straszy King? Nastrojem, oczekiwaniem na nadchodzące, niewiadomą.

Maglownica (zbiór opowiadań Nocna zmiana, 1978) jest chyba tekstem najbardziej charakterystycznym dla stylu Kinga. Pachnie tandetą, brakiem pomysłów i banalnym schematem fabularnym. I doskonale widać to w filmie, którego reżyserem jest Tobe Hooper, twórcy między innymi Teksańskiej masakry piłą mechaniczną czy Miasteczka Salem.
Jak wskazuje tytuł opowiadania, stajemy oko w oko z prasowarko-składarką automatyczną, która potocznie nazywana jest właśnie – maglownicą. W tekście urasta ona do rozmiarów urządzenia z piekła rodem. Jedynie czego jej brakuje to głosu szatana z filmu Egzorcyzmy Emily Rose. Autor wspomina, że pomysł na opowiadanie narodził się z młodzieńczych wspomnień. Jako chłopiec pracował w pralni!
Fabuła surrealistyczna. Policjant, pralnia i maglownica, która zabija. Oczywiście na to wszystko nałożona otoczka detektywistyczna ale nie jest ona zbyt wyrafinowana. Domysły, pomysły i do dzieła. Opowiadanie zawodzi jeżeli chodzi o poziom straszności. Z powodu banalnego wręcz „potwora” momentami staje się śmieszne. Podobnie odczucia mam oglądając Koszmary z ulicy Wiązów.
Swoją drogą Robert Englund pojawia się w filmie. Oczywiście bez nożyc.



Mali ludzie w żółtych płaszczach to nowela z 1960 roku (zbiór nowel Serca Atlantyków, 1999). W filmie, o tym samym tytule, wystąpił Anthony Hopkins.
Bohaterem jest chłopczyk imieniem Bobby. Pewnego dnia poznaje on Teda Brautigana, tajemniczego staruszka, ukrywającego się przed małymi ludźmi w żółtych płaszczach. Od tego momentu wszystkie wydarzenia nieuchronnie zmierzają ku katastrofie.
Niniejszy tekst podobał mi się najbardziej. Stephen King po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem budowania napięcia. Jednak w historii nie ma miejsca na skrzypiące drzwi, zakradających się ludzi czy trupie twarze. Nie! To wszystko można znaleźć w filmie Inni ale nie w tej noweli. King buduje napięcie oczami dziecka. Poprzez nie ukazuje z pozoru niewinne zdarzenia, które z biegiem czasu nabierają ogromnego znaczenia. Odkrywa przed dzieckiem (nami samymi) świat dorosłych, świat pełen kłamstw, zbrodni, okrucieństwa. Świat pozbawiony zasad moralnych.
Mali ludzie w żółtych płaszczach nie przerażają. Stanowią rodzaj tekstu, który wzbudza napięcie, oczekiwanie na nieuniknione. W noweli nie ma miejsca na wampiry, ufoludki czy demoniczne maglownice. Spotykamy za to złych ludzi. Uwierzcie mi, że są straszni!

Skazanych na Shawszank (zbiór nowel Cztery pory roku, 1982) chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, prawda? Historia Andy’ego Dufresne jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych na świecie. Film, który początkowo pachniał porażką, urósł do rangi filmu wszechczasów. Sprawcą szczęścia stał się Frank Darabont, któremu King zadedykował właśnie zbiór opowiadań Stephen King na wielkim ekranie.
Opowiadanie napisane idealnie. Ciekawi bohaterowie oraz wciągająca historia to wielkie zalety tekstu. King wspomina, że miał wielkie obawy co do tego czy fabuła tekstu zachwyci czytelników. Przecież historia jest oklepana, mówiąc kolokwialnie. Okazało się jednak inaczej.
I bardzo dobrze!

Przybyszu, mamy twoją kobietę!
Dzieci kukurydzy (zbiór opowiadań Nocna zmiana, 1978) są bodajże tekstem, który doczekał się najwięcej nawiązań filmowych. Stephen King otwarcie przyznaje, że nie potrafi ich zliczyć. Co sprawia, że opowiadanie cieszy się takim powodzeniem? Według mnie bohaterowie. Horror, w którym główne skrzypce grają dzieci przeważnie jest straszny. Mali chłopcy i małe dziewczynki z zimnymi oczami, z przedmiotami codziennego użytku zamienionymi w ohydne narzędzia zbrodni. Dzieci, którym towarzyszy radość z mordowania. Czytając opowiadanie wyobrażałem sobie film i muszę go obejrzeć!
Przemierzając wraz z Burtem Robesonem miasteczko Gatline miałem nieodparte wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Oczekiwałem, że wejdziemy do baru, wyskoczy zoombie i zacznie nas gonić, charcząc: brain, braiinnn... Na szczęście takiej tandety nie otrzymaliśmy. Jestem przekonany, że dzieci, które stworzyły własną kukurydzianą sektę wypadły zdecydowanie lepiej.
Po prostu spełniły swoją rolę w iście kingowski sposób.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-06-03, 18:30   

Kres, Feliks, W. - "Północna granica"

Otwieram po raz pierwszy „Północną Granicę” i już ze wstępu stylizowanego na list wynika jedna, niesłychanie ważna dla mnie rzecz – autor ma konkretną, całościową wizję swojego świata. Oczywiście żadnych szczegółów owo preludium nie zawiera (czytelnik dostaje raczej więcej pytań), ale daje pewne wyobrażenie o fundamentach książkowej rzeczywistości. Osobiście nie przepadam za dorabianiem świata „po kawałku”, co swego czasu czynił Sapkowski w opowiadaniach i książkach o Wiedźminie i z czego zresztą całkiem zręcznie wybrnął. Demiurgia jest sprawą pierwszorzędną w przypadku fantastyki, dlatego budzi niesmak tak częsty, szczególnie w fantasy, grzech, jakim jest mnożenie bytów ponad potrzebę. Kres będący w tej kwestii schludnym minimalistą, z miejsca wpasował się w moją normę estetyczną. Kwestia Bezmiarów zmusza czytelnika do przyjęcia perspektywy własnego praszczura, któremu o antypodach się nie śniło. Jeśli dołożymy do tego istnienie takich potęg jak Szerń1) czy Aler, które określają rzeczywistość w granicach swoich wpływów, musimy porzucić kryteria myślenia o świecie/światach, do jakich przywykliśmy.
Książka jednak jest wyraźnie umiejscowiona w miejscu i czasie, stąd zasygnalizowana „globalna” problematyka przejawia się tylko w jednym ze swoich aspektów. Surowość świata wynika nie tylko z książkowej scenografii, na którą składają się stepy i lasy; przede wszystkim mam na myśli perspektywę oglądających ten świat, nie filozofów czy uczonych w piśmie, tylko twardych ludzi północy. Jeśli miałbym przyrównać klimat tej książki do czegoś szeroko rozpoznawalnego w popkulturze, byłby to film „Trzynasty wojownik”, na podstawie książki „Zjadacze umarłych” Michaela Crichtona. W „Północnej Granicy” mamy podobny klimat srogiej krainy z rzadka naznaczonej drewnianymi zabudowaniami, które stają się celem wojennych pielgrzymek nieludzkich stworów, dokonujących przy okazji spontanicznej prywatyzacji wieśniaczych dóbr. Byłoby im wspaniale, gdyby nie Legia Armektańska i jej dowódcy oraz nasi bohaterowie, którym takie rozpasanie obcych stworów spod alerskiego nieba wybitnie nie jest w smak.
Kwestia postaci – blurb sugeruje, że głównym bohaterem jest Rawat. W istocie Kres potraktował ten aspekt nieco sztafetowo – fabuła kolejno koncentruje się na innym bohaterze, w rezultacie dając nam trzech głównych bohaterów ex aequo. Wszyscy oni są przekonujący w swoim charakterze i motywacjach; wszyscy w swych przeciwieństwach dopełniają się, ukazując archetyp dowódcy. Jest to w istocie sedno książki – nie jest to literatura heroiczna, ale – zaryzykuję to określenie – trepowa za wszystkimi tego konsekwencjami: od marznięcia na patrolu, przez stosunek do cywilów, po kwestię awansu społecznego. Przykładowo z początku zaskoczył mnie nieco pomysł funkcjonowania kobiet w armii i narosły we mnie wątpliwości, które autor dużo później, gdy już o nich zapomniałem, nagle i bez ostrzeżenia rozwiał w rozmowie dwóch bohaterów. Zabieg literacki o tyle wyborny, że faktycznie z perspektywy jednego z bohaterów tego problemu nie było i gdy ja już również nawykłem do tej sytuacji, pisarz mnie zaskoczył. Wizja służby w armii nie jest tu pokazana ani po szwejkowemu, ani jako „wspaniała męska przygoda” – jest przedstawiona realistycznie, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Miejscami ten realizm nieco nuży, ale autor dysponuje świetnym wyczuciem literackim i zaraz po tym, gdy wydaje się, że napięcie zaczyna spadać, utwór nabiera dynamiki. W połączeniu z przeskokami czasowymi i zmieniającymi się (w określonym acz miękkim porządku) bohaterami, daje to podstawy do bardzo pozytywnego ocenienia całości kompozycji. Tego wrażenia nie zmienia zejście do skali mikro, to jest języka powieści – książkę czyta się bez zgrzytów, a opisy dostarczają wyobraźni wszystkiego co potrzebne do należytej plastyki treści. Jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to takim zagadnieniem będzie kwestia „ras” (jak ja nie lubię tego wyrażenia) innych niż ludzkie – chodzi zarówno o szererskie koty, jak i o alerskie antagonistyczne plemiona. Kres stara się akcentować ich odmienność z ludzkiej perspektywy, ale często zatrzymuje się na poziomie bardzo suchego opisu, nie wykorzystując sugestywnych środków artystycznych, które pasowałyby tu jak ulał. W rezultacie trudno mi było uchwycić kocią specyfikę – w moim odczuciu bardziej przypominały one, mimo wszystko, ludzi w kocich formach, niż przekonujące, inteligentne kocie istoty. Szerń i Aler obdarzając inteligencją podległe sobie stworzenia, nie zaszalały z różnorodnością, a szkoda.
Podsumowując, „Północna Granica” to profesjonalnie napisana książka fantasy, posiadająca treść nieopierającą się jedynie o schemat ganiania bohaterów za magicznym mieczem czy innym cudem na kiju. Jednocześnie brak łopatologicznej wykładni tej treści sprawia, że promieniuje ona z masy książkowych szczegółów (co zwykło się nazywać „klimatem”). Żołnierska dola nie jest tu tematem zrealizowanym odkrywczo czy olśniewająco – jest zrealizowana solidnie i na tyle interesująco, żeby zająć czytelnika nie-militarystę. Wszystko to ujęte w bardzo – nie mam się do czego przyczepić – zgrabną formę. Mój niedosyt wynika z tego, nad czym rozwodziłem się w pierwszym akapicie – jeśli ktoś chciałby poznać szerzej konstrukcje Szereru, to musi wyglądać następnych części „Księgi Całości”, bowiem „Północna Granica” tylko skromnie sygnalizuje pewien potencjał. Z pewnością książka spełnia większość wyjściowych wymagań, jakie stawiam fantastyce oraz, szerzej, literaturze – i nie jestem pewien, czy mogę jej wytykać fakt, że daleko poza zasięg spełnienia tych standardów nie wyszła. Innymi słowy „Północna Granica” to genialnie zrealizowane nic nadzwyczajnego.



1) Pisząc gdzie indziej o Łozińskim, wyszło już, że jestem entuzjastą niewykluczania z dyskursu fantasy słówek o genealogii słowiańskiej, jak robi to spora część polskiego fandomu, stąd swojska nazwa „Szerń” to dla mnie taka mała radość.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-06-10, 19:23   

V.A Richardson - Czarna Perła

Przełom XVI i XVII wieku w historii Holandii zapisał się jako czas rozwoju. Wprawdzie Republika Zjednoczonych Prowincji toczyła wojnę o niepodległość, ale jednocześnie budowała zręby swej późniejszej gospodarczej potęgi. Stocznie nie nadążały z budową statków, porty tętniły życiem, holenderskie kompanie handlowe prowadziły interesy z niemal całym światem. Gwałtownie wzrosła ilość transakcji handlowych, a szybko bogacące się rody kupieckie zaczęły bezwzględnie ze sobą rywalizować. Pieniądze krążyły coraz szybciej, fortunę można było zdobyć nie tylko dzięki międzykontynentalnym operacjom handlowym – kraj opanowała tulipomania. I choć początkowo spekulacyjny handel cebulkami tulipanów był uznawany przez przedstawicieli starych rodów za niegodny i wstydliwy proceder, to wkrótce wszyscy znaczący gracze aktywnie w nim uczestniczyli. Aż do 1637 roku, kiedy nastąpiło załamanie rynku.

Akcja „Czarnej Perły” rozpoczyna się rok przed nadejściem kryzysu. Adam Windjammer, piętnastoletni bohater opowieści V.A. Richardsona, jedyny syn ostatniego pokolenia bogatego i wpływowego holenderskiego rodu kupieckiego, w jednej chwili traci grunt pod nogami – na morzu przepada rodzinna fortuna, a on sam zostaje przedwcześnie obarczony obowiązkami głowy rodu. Adam musi stawić czoła wierzycielom, nielojalnym krewniakom, kaznodziei podburzającemu rodziny poległych marynarzy, ale przede wszystkim – walczyć o utrzymanie reputacji rodziny. Ogrom zadania wydaje się go przerastać – ojcowski sygnet jest dla niego zdecydowanie za duży. A jednak Adam się nie poddaje… przeżywa niebezpieczne przygody, odkrywa kolejne tajemnice, jest o włos od zdobycia skarbu… i przegrywa. Ale traci tylko pieniądze.

Warto podkreślić, że postać głównego bohatera została odmalowana wiarygodnie pod względem psychologicznym – Adam jest typowym nastolatkiem: z jednej strony buntuje się przeciwko odpowiedzialności, z drugiej – bardzo pragnie podołać nowym obowiązkom i stać się godnym następcą ojca. Kolejną zaletą opowieści jest stosunkowo wysoki stopień prawdopodobieństwa wydarzeń – autor „pozwala” bohaterowi pakować się w tarapaty i wcale nie próbuje za wszelką cenę go ratować. W zasadzie od samego początku czytelnik nie spodziewa się, że nieprzygotowany do prowadzenia interesów i pozbawiony środków finansowych Adam zwycięży w konfrontacji z bogatym bankierem – na to, być może, przyjdzie czas w kolejnych tomach trylogii. Ale od finansowej wygranej ważniejszy jest styl rozgrywki…

Autor umieścił akcję powieści w XVII-wiecznym Amsterdamie, jednak potraktował holenderskie tło nieco powierzchownie. Gdyby nie wzmianka o Rembrandcie i oparcie fabuły o tulipomanię, przygody Adama mogłoby rozgrywać się w dowolnym portowym mieście świata. Wprawdzie książka przeznaczona jest dla młodego czytelnika (wiek: 11+) i można spodziewać się pewnych uproszczeń, to jednak anturaż jest w niej zdecydowanie bledszy niż na przykład w relacjach z przygód Tomka Wilmowskiego czy Stasia i Nel. Choć z drugiej strony, skoro kulturowe tło Amsterdamu stanowi dla Adama codzienność, w której dorasta, zrozumiała staje się jego obojętność na szczegóły – wszak stałe elementy otoczenia są niemal niedostrzegalne.

A teraz czas na wyjaśnienie, dlaczego tak swobodnie opowiadam o tulipanach – czyli zdradzam sekrety fabuły. Cóż… zarzut taki byłby zasadny, gdyby sam wydawca ich nie ujawnił. Mianowicie polskie wydanie pierwszego tomu Sagi Rodu Windjammerów ma zmieniony tytuł i inną okładkę niż wydanie oryginalne . Gdyby jedynie o kwestię tłumaczenia tytułu chodziło, pewnie nie zgłaszałabym pretensji – niestety wydawca poszedł o krok dalej: do zmienionego tytułu dodał inną, nową okładkę. Rzecz nie w tym, czy nowa okładka jest ładna, czy nie – chodzi o to, że nowa okładka sama w sobie jest spoilerem, zdradza puentę, ujawnia rozwiązanie zagadki. A w połączeniu ze zmienionym tytułem jest prawdziwą niedźwiedzią przysługą wyrządzoną czytelnikowi – dominującym elementem graficznym okładki jest bowiem ów tytułowy tulipan, Czarna Perła, która jest stawką w powieściowej grze. Tym sposobem wyrobiony – nawet jeśli młody jedynie wiekiem – czytelnik, zanim rozpocznie lekturę, już zna rozwiązanie, wie, że nie o rzadki i bardzo cenny klejnot chodzi (choć autor w prowadzeniu akcji niemal do ostatniej chwili zwodzi, kierując bohatera na mylny trop). W efekcie polska wersja okładki nie dość, że niweczy autorski zamysł, to na dodatek może wywołać zniecierpliwienie sugerując, że główny bohater jest wyjątkowo niedomyślny.

Podsumowując, wprawdzie „Czarna Perła” nie jest pozycją wybitną, ale stanowi całkiem ciekawe otwarcie cyklu przygód Adama Windjammera, opowieść napisaną lekkim stylem, pozbawioną moralizatorstwa i dłużyzn, która ma szansę spodobać się młodemu czytelnikowi. Podoba mi się pomysł osadzenia akcji książki dla młodzieży w historycznych realiach europejskich, bo przecież aż nadto jest oferowanych opowieści o Indianach i kowbojach czy o amerykańskich koledżach dla panienek – opowieści, w których starsze pokolenia (łącznie ze mną) się zaczytywały, mimowolnie ucząc się Historii, wcale nam – Europejczykom, nie najbliższej.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-06-22, 06:55   

Trudi Canavan - Kapłanka w bieli

Pierwszy tom trylogii „Era Pięciorga” oferuje czytelnikowi historię spod znaku klasycznego fantasy, z całą plejadą ciekawych bohaterów, mnogością wątków (w tym jednym romansowym), wartką akcją umieszczoną w świecie na wskroś przesiąkniętym magią, a jednocześnie – z bardzo oszczędnie dawkowanymi informacjami o historii i ontologicznych korzeniach tego świata oraz z przewidywalną fabułą momentami opartą na irytująco uproszczonych schematach. Ale po kolei.

Główną bohaterką książki jest Auraya, najmłodsza z grona boskich wybrańców, poprzez których bogowie oznajmiają swoją wolę mieszkańcom Ithanii Północnej. Bowiem bogowie świata, w którym rozgrywa się akcja „Kapłanki w bieli” – choć nie mogą interweniować osobiście i działać bezpośrednio – stale sprawują nadzór nad swoimi podopiecznymi i wyznaczają im kolejne zadania. Biali – pięcioro ludzkich przedstawicieli, obdarzonych potężnymi magicznymi mocami i praktycznie nieśmiertelnych – poza obrzędami typowo kapłańskimi, mają mnóstwo innych obowiązków: sprawują sądy, negocjują umowy, zajmują się dyplomacją i wywiadem. Część tych zadań spada na Aurayę, a dzięki relacji z jej kolejnych misji autorka w naturalny sposób przedstawia społeczności i rasy zamieszkujące kontynent: Tkaczy Snów, Dzikich Czarodziejów, ludzi-ryby czy ludzi-ptaki.

Generalnie fabuła powieści nie zaskakuje – przynajmniej na poziomie głównego wątku, który oparty jest na schemacie: młoda dziewczyna z maleńkiej wioski robi niespodziewaną karierę. Również niektóre poboczne wątki skonstruowane są standardowo: premiowana jest prawość charakteru, chęć pomocy innym, poświęcenie dla dobra grupy czy rodziny. Nihil novi. Ale jest jeden wątek, na razie lekko tylko powiązany z główną narracją, poświęcony naprawdę nietuzinkowej postaci – Emerahl. Nie dość, że bohaterka została obdarzona przez autorkę zdecydowanie niejednoznacznym zespołem cech charakteru, to dodatkowo jej poczynania są nieprzewidywalne i z łatwością zapisują się w pamięci. Opowieść o Emerahl dodaje książce kolorytu, pozwala ukazać czytelnikowi mieszkańców Ithanii z poziomu ulicy, a nie z wysokości kapłańskiej wieży.

Wykreowany świat jest zdecydowanie dwubiegunowy: jeden kontynent zamieszkały przez pacyfistów, którymi opiekują się Biali, drugi – poddany rządom złych i agresywnych czarnych magów. Jednym słowem: Dobro przeciwko Złu, Biel przeciw Czerni. Na szczęście autorka nie przesadziła z idealizowaniem charakterów poszczególnych postaci – Auraya jest niezależnie myślącą osóbką, która nie waha się przed nieakceptowanymi ze względów religijnych kontaktami, a nawet – wdaje się w romans, inna wybranka prowadzi bogate, choć nieuporządkowane życie seksualne. Niektórzy z drugoplanowych bohaterów, również potrafią postąpić wbrew obyczajowym czy społecznym nakazom. Ale w kwestiach religijnych jest już trochę gorzej – niektórych czytelników może drażnić brak wątpliwości i absolutne posłuszeństwo, z jakim powieściowe postaci wypełniają polecenia bogów. Nikt nie kwestionuje celowości poszczególnych działań, ba – nawet nie zadaje pytań.

A jest o co pytać... z narracji wynika, że znaczący wpływ na aktualną sytuację ma dawny konflikt między bogami, w wyniku którego przy życiu pozostało ich tylko pięcioro. Czy w ogóle można zabić boga? I kto może tego dokonać? Jeśli inny bóg, to czy można uznać, że nadal jest reprezentantem Dobra? A może ów nieśmiertelny byt, rzekomo pozbawiony życia, nie jest martwy, a jedynie odebrano mu możliwość manifestowania się wyznawcom? I z drugiej strony, czy człowieka o nieograniczonych praktycznie magicznych atrybutach i obdarzonego nieśmiertelnością można uznać za boga? Przecież skutki jego działań nie różnią się niczym od boskich interwencji… Gdzie przebiega granica? Takie wątpliwości i pytania pojawiają się w sposób naturalny, tym bardziej, że autorka ledwie zarysowuje historię i tło boskiego konfliktu.

Trudi Canavan umieściła akcję trylogii w świecie stworzonym od postaw – zwierzęta, rośliny, przedstawiciele najróżniejszych ludów i społeczności, ich wiara, obyczaje, kodeksy etyczne i nakazy honorowe – to wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie nowe. Ale uwaga – pomiędzy pomysłami oryginalnymi błyskają perełki aluzji do klasyki gatunku – ot, choćby straszliwe i krwiożercze vorny, wykorzystywane przez złych czarowników jako wierzchowce, kojarzą się nieodparcie z vargami, znakomicie sportretowanymi przez Petera Jacksona w ekranizacji trylogii Tolkiena. Przyjemność odnalezienia pozostałych nawiązań pozostawiam czytelnikom.

„Kapłanka w bieli” to książka, w której dobre portrety psychologiczne niektórych postaci i kompleksowość kreacji powieściowego świata zmieszane są ze schematyczną fabułą i irytująco stereotypowym podziałem na Czerń i Biel. W sumie – książka, oceniana jako pojedynczy wolumin, jest średnia. Ale traktowana jako początek trylogii, swoisty wstęp do właściwej opowieści – pozostawia nadzieję, bo autorka udowodniła dotychczasową twórczością, że planuje z dużym wyprzedzeniem. Tym razem również pozostawiła w obrazie historii opisywanego świata pewne luki i niedopowiedzenia, które dają szansę na wprowadzenie odrobiny szarości (a może nawet na odwrócenie proporcji) w kolejnych tomach. Ponadto, efekt zaskoczenia czytelnika nagłym zwrotem fabularnym będzie tym większy, im dłużej uda się utrzymać pozory przewidywalności akcji. Oby tylko Trudi Canavan nie czekała z tym zbyt długo – cierpliwość czytelników nie jest niewyczerpana.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-06-27, 19:33   

Jacek Sobota Padlina

Łukasz Orbitowski napisał: „język Jacka Soboty odurza bardziej niż wszystkie używki Philipa K. Dicka, nastroje które tworzy, są tyleż posępne co potępieńczo cudowne”.
Trudno z tym stwierdzeniem polemizować choć z narkotykami amerykańskiego pisarza nie miałem do czynienia. Opublikowany przez Wydawnictwo Dolnośląskie zbiór opowiadań Padlina potwierdza jednak moje przypuszczenia, że Jackowi warto poświęcać swój wolny czas. Proza olsztynianina faktycznie oszałamia. Wpływ na narodziny wspomnianego stanu ducha i ciała ma nie tylko styl ale i tematyka tekstów. Autor nie zadowala się nic nie znaczącymi opowiastkami i opowiadania, tą jakże popularną dziś formę literacką, traktuje z najwyższą powagą. Jacek Sobota, warmińsko-mazurski filozof, porusza w nich całą gamę różnorakich zagadnień. Od najbardziej błahych po wybitnie eschatologiczne.



Inwestując w Padlinę miałem pewne obawy. Tyle pochlebnych głosów, krocie pozytywnych recenzji, słowa uznania od wielkich tego świata. Pochwały za postawienie na tematykę filozoficzną. Z drugiej strony, twórczość Jacka kojarzyłem z literaturą luźną, sensacyjną. W mojej głowie zrodziło się pytanie: czy problemy filozoficzne i sensacja to rzeczywiście dobre połączenie? Bałem się, iż będę miał styczność z kolejnym Owenem Yeatsem, odsmażanym Chandlerem (przy całym szacunku dla tego pana). Martwiłem się, że ostatecznie w starciu dwóch tendencji wartka akcja wygra z przesłaniem.
W tym miejscu proszę o zatrzymanie się i posłuchanie. Nie żebym nie cenił książek pisanych „dla rozrywki”. Niezaprzeczalnie pełnią one ważną funkcję w społeczeństwie. Odprężają, rozluźniają, pomagają zapomnieć. Niech będzie im chwała i cześć i uwielbienie. Są jednak „wartości”, w mniejszy lub większy sposób przewyższający „pisanie dla rozrywki”. Są pisarze, którzy dla tych „wartości” piszą. Na podstawie zasłyszanych uwag doszedłem do wniosku, że autor Padliny zalicza się do tego drugiego grona.
Zanim zasiadłem do lektury, postawiałem poprzeczkę bardzo wysoko.

Zbiory opowiadań bardzo rzadko prezentują jednolity poziom. Nie chciałbym jednak ograniczać się do stwierdzania, że teksty Padliny są gorsze i lepsze. Każdy może postrzegać je inaczej. Opowiadania Jacka Soboty są różne. Przepraszam za kolokwializm ale przy omawianiu pewnych kwestii jest on wręcz niezbędny. „Różne”, to chyba najwłaściwsze słowo gdyż pozwala na ustanowienie remisu w starciu filozofia-sensacja. Tym samym uznaję, iż Jacek Sobota dobrym pisarzem jest.

Zacznijmy od początku. A właściwie od końca.
Tytułowa Padlina (ostatnie opowiadanie ze zbioru) nie rozczarowuje. Klimat rodem ze Strefy Mroku przysparza dodatkowych plusów. Fabuła kręci się wokół historii policjanta (nic z Kojaka albo Monka) z miasta O., zmagającego się z jedną z tych spraw, które nie kończą się szczęśliwie. Filozofii w tekście jest jak na lekarstwo ale sensacja pierwsza klasa.
Z Czterema porami roku miałem przyjemność zapoznać się w 1993 roku. Fantastyka rules! Tekst z przesłaniem jasnym, klarownym: świat to borze igrzysko z kukiełkami, poruszanymi sprawnymi ruchami lalkarza. Dodatkowo pisarz znakomicie nakreślił bohatera. Każde uczucie, emocja zostało odmalowane a w iście mistrzowskim stylu. Na zakończenie powiem, że w opowiadaniu można doszukać się aluzji do sytuacji politycznej w naszym kraju. Jest to wątek bardzo krótki ale moim skromnym zdaniem doskonale obrazuje realia początku lat dziewięćdziesiątych.
Anioł tkwi w szczegółach. Oglądaliście film Ch. Nolana Memento? Polecam. Po raz kolejny Jacek serwuje nam nastrój ze Strefy Mroku, tyle że tym razem wzbogaca go o szczyptę grozy. Bohater, niczym marionetka voodoo, podąża ku z góry określonemu przeznaczeniu.
Tekstem zasługującym według mnie na największe uznanie jest Żona cenzora. Napisany stylem prostym, otwartym na czytelnika, niezbyt dziwacznym i filozoficznym choć aż się roi w opowiadaniu od przemyśleń. Obfitujący w odniesienia do współczesnej sytuacji literackiej co sprawiło, że z coraz większą uwagą śledzę walkę różnych szkół, frakcji, kuźni pisarskich w Polsce. Opowiadanie ze smaczkiem, pełne kpiny i rozpaczy.
W zbiorze znajdziemy jeszcze trzy teksty: Ósmy dzień, Rzekę, Dwie krople deszczu. O ile to ostatnie dość bogato charakteryzuje walkę dobra ze złem (brawa!) to dwa wcześniejsze można spokojnie nazwać zapychaczami. Albo są nudne albo tak rozgadane, że powstaje jeden, wielki miszmasz.

Pierwsze spotkanie z twórczością Jacka Soboty mogę uznać za udane. Padlina okazała się zbiorem ciekawie skonstruowanym, po prostu interesującym. Być może wpływ na ten stan rzeczy miało właśnie równomierne wymieszanie wartkiej akcji i ciekawych przemyśleń na temat funkcjonującego świata. Być może Jacek jest po prostu prawdziwym filozofem-pisarzem. Być może faktycznie należy do grupy autorów, którzy tekstami chcą nieść przesłanie.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-06-28, 11:35   

Eugeniusz Dębski - Ostatnia Przygoda

Mimo iż wielu próbowało, a jeszcze więcej miało ochotę usunąć Owena Yeatsa z ziemskiego padołu, to sam fakt powstania aż ośmiu książek z nim w roli głównej, świadczy o tym, że plany spaliły na panewce. Prywatnego detektywa rozbijającego spiski (a w międzyczasie publikującego na ich podstawie książki) w końcu jednak zaczął nadgryzać ząb czasu. O tym właśnie, wydawało mi się, traktuje „Ostatnia przygoda”. Przyznam szczerze, że mimo przeczytania na dobrą sprawę połowy cyklu, nie orientuje się w pełni w chronologii, co chyba zresztą nie jest wielkim problemem z uwagi na autonomiczność fabularną poszczególnych części. Do „Ostatniej przygody” zabierałem się z ciekawością – bo skoro ostatnia, to powinna być wyjątkowa. Na pewno nieco grubsza (464 strony). A czemu ostatnia? Może Yeats ginie?

Z pewnością główny bohater się zmienił – niewiele ma już ze zgorzkniałej figury a la Marlowe – i widać to już od samego początku, mającego niewiele wspólnego z cokolwiek mocnymi wstępami pierwszych książek o jego przygodach. Tutaj mamy do czynienia z lżejszym klimatem, miejscami atmosferą nieomal familijną. Yeats musi się uporać nie tylko z morderczymi sprawami, ale i z dorastaniem swojego syna. Zawodowo też nie jest ciekawie – w związku z tym, że nie tylko Owen starzeje się, jego plecy w instytucjach rządowych (tak ważne, jeśli chodzi o wsparcie i swobodę śledztwa) również marnieją. Nasz bohater dostaje w ramach nagrody pocieszenia propozycję prowadzenia własnej komórki, co wydaje mu się odstawieniem na półkę... zaintrygowało mnie jak główny bohater – „cholerny cwany twardziel” – sprawdzi się w takich warunkach.

Jednak ten ciekawy pomysł zostaje zaniechany. Mimo iż pierwsza część książki sugeruje taki rozwój historii, to już w następnej otrzymujemy standardową linię fabularną, czyli Yeats kontra spisek grubych ryb. Problem przedstawia się następująco: każdy element tego standardu, zarówno sam spisek, jak i grube ryby, jest ewidentnie drugiej jakości, zwłaszcza, jeśli porównamy to z „Tamtą stroną czasu” czy „Tamtą stroną świata”. Niby ten sam schemat, a jednak w każdym swoim aspekcie „Ostatnia przygoda” jest słabsza. Dębski nigdy nie starał się wykreować świata, który zawróciłby czytelnikowi w głowie swoją niewiarygodnością – jest on raczej sceptykiem i ostrożnie podchodzi do kwestii futurologii1). A jednak taka przykładowa „druga strona czasu” (instytut naukowy umieszczony w strefie szybszego płynięcia czasu) była pomysłem, który łechtał wyobraźnię. A tutaj? Wątek masowych samobójstw był już męczony w „Czarnych oceanach” Dukaja z dużo ciekawszą konkluzją. Wydaje mi się, że powieść jest słabsza nawet z geograficznego punktu widzenia – Yeats odwiedza mniej charakterystyczne, mniej atrakcyjne miejsca – brakuje czegoś równie ciekawego jak futurystyczna Szwecja czy chociażby miasto grubasów znane z poprzednich części. W dodatku w fabule przewija się dziwaczny paranormalny wątek, nieco – jak to mawiają najstarsi górale – „od czapy”. Właściwie się nie przewija – jest on strategiczny dla fabuły i działa na zasadzie deus ex machina. Nie pochwalam.

Kolejnym krokiem wstecz jest kwestia książkowego humoru – jedyne słowo, jakie oddaje charakter tego zarzutu to inflacja – żartów jest więcej, ale i są one zdecydowanie pośledniejszej jakości. Yeats nie przepuści też żadnej okazji, by wygłosić jakąś półstronnicową anegdotkę, często o wojskowym rodowodzie, zachowując się nieco jak podchmielony wujek u cioci na imieninach. Mimo wszystko – to właśnie gawędziarski humor Dębskiego jest walorem tej książki, zaletą, która sprawiała, że wznawiałem lekturę mimo przeświadczenia, że fabuła już niczym mnie nie zaskoczy.

W tej recenzji było bardzo dużo sarkania, że słabsze; jednak nie sugerujcie się tym za mocno – „Ostatnia przygoda” nie jest totalną klapą. Z drugiej strony faktycznie jest ona słabsza w niemal wszystkich aspektach od wcześniejszych tytułów, a novum, jakim jest starzenie się Yeatsa, uznaję za eksperyment odważny, ale jednak – nieudany. Dębski chciał się nieco zabawić z własną konwencją, ale wygląda na to, że w połowie porzucił plany i zdecydował się odsmażyć rozwiązania poprzednich części. Taki kompromis oceniam negatywnie, już zdecydowane samo odsmażenie bez eksperymentów byłoby zjadliwsze, a przede wszystkim czyniłoby całą książkę krótszą. Myślę, że kto nie polubił Owena na podstawie wcześniejszych pozycji, tym bardziej nie kupi go po „Ostatniej przygodzie”. Ci zaś, którzy go polubili, wybaczą mu wiele i przy „Ostatniej przygodzie” będą się dobrze bawić.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-07-04, 19:38   

Jose Saramago - Miasto ślepców

„Miasto ślepców” Jose Saramago to powieść, w której zastosowane środki literackiego wyrazu podporządkowane są jednemu celowi – uwypukleniu odautorskiego przesłania. Służy temu przede wszystkim forma utworu – w narracji nie ma wyodrębnionych dialogów, a kwestie wypowiedziane przez bohaterów są podane w tekście w taki sposób, w jaki zapisuje się myśli. W pierwszej chwili może to powodować dezorientację, ale już po lekturze krótkiego fragmentu okazuje się, że tak naprawdę problem autorstwa konkretnej wypowiedzi staje się drugorzędny, wręcz marginalny. Ważniejszy jest nastrój, myśli przebiegające przez głowę; jednostajny ciąg narracji ułatwia czytelnikowi utożsamienie się z sytuacją tych, którzy nagle utracili wzrok – nie wiadomo, czy na skutek zakaźnej choroby, czy jakiegoś urazu, nie wiadomo, czy ślepota kiedyś ustąpi – ta niepewność potęguje wymiar ich osobistej tragedii. Na dodatek chorzy zostali przewiezieni na czas kwarantanny do całkowicie obcego im miejsca i w ten sposób całkowicie wykorzenieni. Dla wielu z nich wokół nie ma nic znajomego, żadnej kotwicy dla zmysłów, której mogliby się uchwycić. Może dlatego autor nie podaje ich personaliów, ani nie lokalizuje akcji w konkretnym mieście.

I gdyby tylko Jose Saramago ograniczył się do zapisu przeżyć bohaterów... gdyby pozostawił wolne pole dla czytelniczej interpretacji... gdyby nie próbował za wszelką cenę narzucić czytelnikowi wyjaśnień... ta powieść mogłaby być Powieścią. Niestety, wszechwiedzący i momentami irytująco przemądrzały narrator, wygłaszając w najprzeróżniejszych momentach truizmy („Jak widać, nie każdemu można dać broń do ręki.”) lub też katując nieuprawnionymi wnioskami („Od razu widać, że to ludzie wykształceni, bo zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, nie tak jak inne małżeństwa, (…)”), odebrał mi połowę przyjemności płynącej z lektury. Szkoda.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-07-06, 07:00   

Terry Pratchett - Łups!

Sam Vimes, komendant Straży Miejskiej w Ankh-Morpok, nie ma łatwego życia i chyba wolałby cofnąć się do czasów, gdy wraz z Fredem Colonem, Nobbym Nobbsem i rekrutem Marchewą patrolowali ulice, do czasów, gdy przestrzeganie Prawa i Porządku w mieście mógł egzekwować osobiście. A teraz Vimes już tylko zarządza… zarządza i musi sobie radzić z rosnącymi w astronomicznym tempie stosami papierów, z napadami poprawnej politycznie multikulturowości lorda Vetinariego, z kontrolerem finansowym i jego pytaniami uszczegóławiającymi… a jakby tego było mało, wszyscy uparli się go tytułować „Jego Łaskawością”. Tymczasem zbliża się rocznica bitwy w dolinie Koom, starcia między krasnoludami i trollami stoczonego tak daleko od Ankh-Morpok i tak dawno temu, że nikt nie pamięta rzeczywistego przebiegu wypadków. Jednak bitwa w dolinie Koom jest stale obecna w pamięci potomków uczestników, a tegoroczne obchody rocznicy zapowiadają się szczególnie spektakularnie – trolle i krasnoludy zamierzają rozstrzygnąć wieloletnie animozje poprzez… kryterium uliczne.

Ale jest jedno zobowiązanie, które Sam Vimes podjął i które jest dla niego bardziej wiążące niż czyjekolwiek nakazy: codziennie o szóstej po południu, nie – pięć po szóstej, nie o szóstej dziesięć, zatem codziennie dokładnie o szóstej Sam czyta swojemu synkowi książeczkę. Codziennie o szóstej po południu z pokoju dziecinnego dobiega głos Vimesa, który kolejny raz odgrywa przed synem historię poszukiwań zaginionej krówki, uporczywie mylonej przez autora opowieści a to z owieczką, a to z konikiem, a to z hipopotamem… Determinacja Vimesa jest tak silna, że zdaje się zdolna unieruchomić cały Świat Dysku w oczekiwaniu na dopełnienie codziennego rytuału.

Cykl dyskowych opowieści Terry’ego Pratchetta ewoluuje – pierwsze proste prześmiewcze historyjki, będące w zasadzie tylko zbiorem dowcipów połączonych nieskomplikowaną fabułą, przekształciły się w pełne, rozbudowane historie, ukazujące – czasami jedynie lekko zniekształcone – odbicie znanej nam rzeczywistości. Powieściowe postaci również nie są wykreowane raz na zawsze – autor nie zaniedbuje pogłębiania ich portretów psychologicznych. Najbardziej jest to widoczne na przykładzie Vimesa – z przegranego i nadużywającego alkoholu gliny, jakby żywcem skopiowanego z chandlerowskiego Philipa Marlowe’a, komendant Straży Miejskiej przeistacza się w odpowiedzialnego ojca i świadomego istnienia niuansów gracza politycznego. Jedynie Nobby Nobbs pozostaje niezmiennie sobą – osobnikiem, który nie jest w stanie opanować chęci zaopiekowania się każdym przedmiotem, który nie jest solidnie przytwierdzony do podłoża.

I ta stałość charakterologiczna Nobby’ego zostaje bardzo zręcznie wykorzystana fabularnie przez autora, podobnie jak codzienny rytuał Vimesa. Wszystkie rekwizyty wprowadzone do utworu są niezbędne (jak choćby wielofunkcyjny De-Terminarz Mark Pięć, GooseberyTM) – nic się nie marnuje, bohaterowie w pełni wykorzystują atrybuty, którymi zostali obdarzeni. Przy tym akcja powieści ani na moment nie zwalnia, a poszczególne sceny skrzą się charakterystycznym dla Pratchetta ironicznym humorem, o gorzkiej niekiedy wymowie. Mimo, że tym razem autor porusza poważniejszą tematykę, okazji do śmiechu nie brakuje. Ale i do refleksji. Tym bardziej, że nie sposób doszukać się w książce nadętego moralizowania – jak zwykle autor z wprawą posługuje się alegorią.

Tak naprawdę "Łups!" to książka o manipulowaniu faktami i o tolerancji. I o tym, jak łatwo pomylić poszanowanie tradycji z zacofaniem, fanatyzmem i ksenofobią. I o znaczeniu słów: odpowiedzialność, poczucie obowiązku, lojalność. I o więziach, jakie wykształcają się pomiędzy towarzyszami broni… Ale zamiast podtykać czytelnikowi transparenty z szumnie brzmiącymi hasłami: „Szowinizm to Zło!” czy „Rodzina – Naszą Opoką!”, Terry Pratchett przemawia nie wprost – ironią, absurdem i satyrą maskuje poważne sedno, przemyca edukacyjne treści. Taka konwencja czyni lekturę opowieści strawnym daniem, ba – co tam daniem – smakowitą ucztą. A na deser autor serwuje aluzje i przeróżne „smaczki” kulturowe. Scena rozmowy Sama Vimesa z trollem Chryzoprazem jest tak napisana, że skojarzenie może być tylko jedno: Chryzopraz to don Vito Corleone Ankh-Morpok. Podczas lektury prawie słyszałam charakterystyczny, zachrypnięty głos Marlona Brando, narzekającego na dzisiejszą młodzież.

Zupełnie lokalnym smaczkiem, którym się wręcz rozkoszowałam, są kurczaki w roli prześladowców malarza Rascala. Nie jestem w stanie nic poradzić na to, że nieszczęsny twórca – mimo, że jego aparycja nie jest opisana w książce – dla mnie już zawsze będzie wyglądał jak lustrzane odbicie Grzegorza Halamy, przedstawiającego drobiowe perypetie pana Józka z Chociul. Nie umiem przeciwstawić się sile tego skojarzenia, choć w pełni zdaję sobie sprawę, że akurat w tym punkcie dokonuję nieuprawnionej nadinterpretacji – wszak nie sposób poważnie traktować twierdzenia, że Terry Pratchett zna i twórczo wykorzystuje repertuar polskich kabaretów. Ale czyż dobra opowieść nie rezonuje w umyśle czytelnika indywidualnymi skojarzeniami, nawet jeśli są one niezamierzone przez autora?
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-07-06, 20:42   

Bernard Cornwell - Wagabunda

Wszyscy szukają Graala - w zasadzie tak można podsumować główną linię fabularną „Wagabundy”, drugiego tomu „Trylogii świętego Graala”, Bernarda Cornwella. Główny bohater cyklu – Thomas z Hookton, wraca do Anglii, aby poznać rodzinne sekrety i ewentualnie odnaleźć wskazówki dotyczące miejsca ukrycia cennego kielicha. Ewentualnie – gdyż Thomas nie ma żadnej pewności, że jego nieżyjącemu ojcu powierzono kiedyś pieczę nad relikwią. Takich poszukiwań nie sposób prowadzić w tajemnicy – pogłoska zatacza coraz szersze kręgi i niebawem do starych wrogów Thomasa dołączają kolejni – a wśród nich przedstawiciel budzącej grozę Inkwizycji. Wprawdzie niektórzy rywale nie wiedzą nawet, czego szukają – jednak wizja zdobycia skarbu przyciąga jak magnes niemal wszystkich, którzy usłyszeli na ten temat choć słowo.

Legenda o świętym Graalu jest tak samo stara jak chrześcijaństwo, na jej podstawie osnuto wiele opowieści – że jedynie wspomnę relacje z poszukiwań prowadzonych przez Rycerzy Okrągłego Stołu, czy też filmową krucjatę Indiany Jonesa. Trudno zatem wymyślić na ten temat całkiem nową, zaskakującą historię. I, na szczęście, Bernard Cornwell nie próbuje tego robić – odniosłam wrażenie, że autor potrzebował jedynie dobrego pretekstu, aby Thomasa wyprawić w podróż po Europie wstrząsanej wojną stuletnią i umożliwić mu bezpośredni udział w kluczowych bitwach. Zresztą wśród wszystkich poszukiwaczy, Thomas jest najbardziej sceptyczny i wykazuje najmniej zapału. I nawet odnalezienie księgi z notatkami ojca (ha! po notesie Henry’ego Jonesa Seniora to już druga taka księga!) nie wpływa na intensywność jego działań.

Zatem – jeśli o główną linię fabularną chodzi – nie ma co liczyć na zaskoczenie, choć opowieść obfituje w nagłe zwroty akcji i dramatyczne, a nawet tragiczne wydarzenia. Niektóre poboczne wątki rozpoczęte w pierwszym tomie zostają zamknięte i choć nadal przygoda goni przygodę, to tempo akcji całości jest nieco wolniejsze, a nastrój opowieści – mroczniejszy. Nie jest niespodzianką również fakt, że autor nie przedstawił ostatecznego rozstrzygnięcia konfliktu między członkami rodu Vexille oraz że nie zakończył opowieści o Graalu – mam nadzieję, że ostatnia część trylogii wyjaśni przynajmniej losy głównego bohatera. Jednak prawdziwa wartość „Wagabundy” leży, moim zdaniem, w szalenie plastycznie opisanym tle historycznym i barwnie nakreślonym obrazie obyczajowym średniowiecznej Europy.

Na kartach książki autor prezentuje dokładny, bogaty w realistyczne szczegóły, opis dwóch – znaczących z punktu widzenia historii – starć, które dzieli niespełna rok. Pierwsze z nich to bitwa pod Neville Cross (nieopodal Durham), gdzie wielotysięczna najeźdźcza armia szkocka została powstrzymana przez naprędce zwołane, niewielkie oddziały angielskie. Drugie – to porażka Karola z Blois, pretendenta do tytułu księcia Bretanii, którego znacznie liczniejsza armia idąca na odsiecz oblężonemu Calais została pokonana przez angielskich obrońców La Roche-Derrien. Oba starcia miały poważne konsekwencje polityczne – król szkocki, David II Bruce został wzięty do niewoli, a wkrótce dołączył do niego w Tower niedoszły książę Bretanii. Przedstawione w książce relacje z przebiegu obu bitew są bardzo obszerne (opis starcia pod Durham zajmuje ponad 50 stron), ale tak napisane, że czytelnik w żadnym momencie nie odczuwa znużenia. Bernard Cornwell słusznie cieszy się sławą znakomitego militarysty – nawet niebędący pasjonatem czy ekspertem historii wojskowości czytelnik (jak niżej podpisana), ani na moment nie gubi się w narracji, z łatwością nadąża za bohaterami poszczególnych scen i nie ma kłopotów z ogarnięciem przebiegu całego starcia mimo, że autor sporo miejsca poświęca opisowi indywidualnych poczynań uczestników starć.

Bohaterowie „Wagabundy” nie poruszają się w próżni – autor, często w anegdotycznej formie, przedstawia ówczesne tradycje bożonarodzeniowe, opisuje procedury medyczne, techniki uszczelniania kadłubów statków, odmalowuje pełen kontrastów (według dzisiejszych standardów) obraz średniowiecznej wiary, która bezproblemowo łączyła ze sobą elementy chrześcijańskie i pogańskie, dogmaty kościelne i zabobony. I tak, obwiązanie się w pasie poświęconym skrawkiem zdobytej na wrogu chorągwi gwarantowało zwycięstwo w pojedynku, takie samo działanie miał włos świętego Andrzeja Apostoła wprawiony w rękojeść miecza, a wzmocnienie kobiecymi włosami cięciwy łuku zapewniało jej trwałość. Takie drobiazgi przybliżają czytelnikowi obraz życia w średniowiecznej Europie, skutecznie zapisują się w pamięci.

Coraz bardziej przekonuję się do książek Bernarda Cornwella – historyczna rzetelność autora, bogactwo szczegółów etnograficzno-obyczajowych oraz narracja pozbawiona dłużyzn i moralizowania w pełni wynagradzają mi pewną pretekstowość i przewidywalność fabuły. Dlaczego podręczniki nie są pisane takim stylem?
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-07-07, 20:51   

Martha Grimes - Pod Anodynowym Naszyjnikiem

W spokojnej podlondyńskiej miejscowości Littlebourne bezpański pies uszczęśliwia jedną z mieszkanek znalezionym przez siebie skarbem – odciętym ludzkim palcem. Makabryczne znalezisko stawia na nogi miejscową policję, a Scotland Yard deleguje do pomocy w śledztwie nadinspektora Jury’ego. Bardzo szybko okazuje się, że stoi przed nim trudne zadanie – aby znaleźć sprawcę morderstwa musi połączyć ze sobą pozornie odległe sprawy: od anonimowych listów napisanych dziecięcymi kredkami, poprzez mapę poszukiwaczy skarbów, aż po napad w londyńskim metrze. I musi się śpieszyć, bo morderca jest zdeterminowany i nie cofnie się przed niczym.

„Pod Anodynowym Naszyjnikiem” to klasyczny kryminał. Autorka przedstawia czytelnikowi pojedyncze kawałki układanki, prezentuje w oderwanych scenach wszystkie dramatis personae i w sam środek tego pozornego bałaganu wprowadza głównego bohatera, oczywiście wraz z przyjacielem – schemat żywcem zaczerpnięty od największych mistrzów gatunku. Niemniej postać Richarda Jury’ego została wykreowana pod względem charakterologicznym odmiennie – w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirot – Jury nie domaga się na każdym kroku pochwał i doceniania zalet swojego umysłu, nie traktuje swojego przyjaciela protekcjonalnie i z wyższością. Zresztą nie ma ku temu podstaw – Melrose Plant w pełni mu dorównuje pod względem intelektualnym i sam rozwiązuje część zagadki.

Książka jest całkowicie niezależna fabularnie, opisuje historię konkretnego śledztwa. I choć troszkę brakowało mi informacji na temat korzeni znajomości nadinspektora Jury’ego z Melrosem Plantem – bogatym i ekscentrycznym arystokratą, który postanowił zrzec się tytułu – to muszę przyznać, że nie przeszkadza to w lekturze. Przeciwnie, zaostrza tylko apetyt i prowokuje do zapoznania się z poprzednimi tomami cyklu. A na plus autorce należy poczytać, że nie powtarza się i nie przywołuje szczegółów, które (jak przypuszczam) umieściła w poprzednich książkach.

Akcja powieści toczy się w czasach przed upowszechnieniem telefonii komórkowej, co nadaje jej swego rodzaju historyczny charakter – wszak epoka, w której nikt nie miał przy sobie telefonu i nie mógł natychmiast zaalarmować policji, bezpowrotnie minęła. W książce jest również jeszcze jeden „historyczny” smaczek, który może być potraktowany z sentymentem przez wielbicieli gier komputerowych – stali goście lokalu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, poza standardową konsumpcją, z zapałem oddają się grze w „Magów i Wojowników” w wersji 0.0 – na papierze milimetrowym i z ołówkiem w ręku.

Mocną stroną powieści jest kreacja bohaterów – mieszkańcy Littlebourne i bywalcy pubu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” to cała plejada barwnych typów ludzkich, od małej, upartej dziewczynki, która zawsze potrafi postawić na swoim, poprzez pełną niegasnącego zapału prezeskę lokalnego koła obserwatorów ptaków, aż do rodziny Bodenheimów, wysoko dzierżących sztandar własnego szlachectwa – na tyle wysoko, by pozostawać nieustającymi ofiarami morderstwa we wprawkach literackich lokalnej autorki kryminałów. Uwypuklenie aż do granic przerysowania jednej cechy charakteru postaci pozwala autorce na satyryczne potraktowanie niektórych bohaterów. Nawiasem mówiąc, charakterystyki postaci dziecięcych wychodzą Marcie Grimes bardzo dobrze – powieściowe dzieci, choć czasem nieznośne, są opisywane z sympatią, pełne naturalnego wdzięku, a sceny z ich udziałem sprawiają wrażenie żywcem przeniesionych z rzeczywistości.

Czytając notę wydawniczą zastanawiałam się, co kryje się pod określeniem „angielska atmosfera”. Nie jestem ekspertem władnym ocenić stopień angielskości książki, mogę jedynie dokonywać porównań na podstawie własnych wyobrażeń i stereotypowych przekonań na temat czynników, które o angielskim nastroju miałyby świadczyć. I przy takim założeniu – książka faktycznie pełna jest elementów składających się na jej angielskość: ekscentryczne hobby jednej z mieszkanek Littlebourne, wyraźnie eastendowa atmosfera pubu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, arystokratyczny dystans lady Kennington, zamiłowanie do chwil spędzonych na delektowaniu się herbatą i muffinką, powszechność udziału w kiermaszu parafialnym. No i humor – w przeważającej części sarkazm i ironia, posunięta aż do „dowcipnych” uwag na poziomie Benny’ego Hilla, które czyni jeden z bywalców pubu.

Podsumowując, „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” jest kryminałem, który wytrzymuje porównanie z klasycznymi utworami gatunku – rozpoczyna się od znalezienia anonimowych zwłok, a zadaniem prowadzącego śledztwo jest wyłowienie spośród gąszczu pozornie nieistotnych szczegółów tych, które doprowadzą do wykrycia tożsamości ofiary, motywu zabójstwa i osoby mordercy. Przyznam, że próbowałam wspólnie z nadinspektorem Jury prowadzić własne dochodzenie – nic z tego, nie udało mi się połączyć wszystkich elementów w całość, rozwiązanie zagadki było dla mnie pełnym zaskoczeniem. Akcja utworu nigdzie nie utyka, a dzięki temu, że główny bohater nie dzieli się z przyjacielem cząstkowymi przemyśleniami i nie objaśnia mu oczywistości, czytelnik ma pełną swobodę w popełnianiu błędów „śledczych”. I w przeciwieństwie do Herkulesa Poirot, nadinspektora Jury z łatwością można polubić.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-07-22, 11:05   

Feliks W. Kres - Król Bezmiarów. (ponoć kontrowersyjna recenzja :-> )

Gdybym szukał słowa, które dobrze scharakteryzuje tę część "Księgi Całości" to znajduje jedno – rozmach. Przejawiający się właściwie we wszystkich aspektach książki. Recenzję oprę na przyrównywaniu "Króla Bezmiarów" z poprzednio recenzowaną przeze mnie "Północną granicą". Myślę, że będzie to zasadne – obie powieści łączy ściśle tylko uniwersum, w jakim rozgrywają się wydarzenia, jednakże zupełnie inni bohaterowie, miejsca i sposób prowadzenia fabuły sprawia wrażenie „innej bajki”. To nie jedyny kontekst – jako nagrodzona Zajdlem w roku 1992, książka stawia recenzentowi spore wymagania. A jednocześnie pojawia się pytanie – czy dzisiaj, po siedemnastu latach, „Król Bezmiarów” miałby szanse na podobne wyróżnienie?

Już forma gatunku jest tutaj zdecydowanie bardziej kwiecista. Surowość „Północnej granicy” przejawiała się nie tylko w charakterystyce miejsca akcji, ale przede wszystkim w tym, co z angielska określa się „low fantasy”. „Króla Bezmiarów” trudno byłoby tak sklasyfikować, skoro od pierwszej strony, a zarazem pierwszej części książki (zatytułowanej „Demon walki”), towarzyszą nam potężne artefakty i związane z nimi nadprzyrodzone zdolności. Bez fantastycznych monstrów też się nie obejdzie. Oceniam taki rozwój i bez entuzjazmu, i bez zgorszenia – te bardziej fantastyczne elementy nie są wtrącone na siłę, ale same z siebie również nie olśniewają. Bo historię o zaklętym przedmiocie rzucającym się na umysł jego posiadaczowi, trudno odebrać z wielkim zaskoczeniem.

Dużo lepiej wspomniany rozmach prezentuje się w innych aspektach. Jeśli równolegle z lekturą będziemy zerkali na mapkę Szereru umieszczoną na końcu książki, to zyskamy pojęcie jak dużą część świata książki odwiedzą bohaterowie. A więcej miejsc przekłada się na różnorodność, na większą ilość bohaterów i większą skalę intryg. Ta panorama daje duże pojęcie o ekonomii, kulturze i polityce świata książki – wszystkie przedstawione przez Kresa nad wyraz wiarygodnie, co cieszy kogokolwiek, kto wymaga od świata fantasy minimum realistycznej przyzwoitości. Duża część akcji toczy się na morzu, jednak osoby nie zainteresowane żywo marynistyką nie powinny mieć z terminologią żadnych problemów.

Jednym z najmocniejszych punktów książki jest jej dynamiczna natura – bohaterowie zarówno walczą, jak i współpracują ze sobą na zasadzie „kto kogo”. Poprzez wolty i roszady zaskakują siebie nawzajem i czytelnika, trudno w jakikolwiek sposób przewidzieć co stanie się na następnej stronie. W „Północnej...” zwróciłem uwagę na swego rodzaju narracyjną sztafetę – w „Królu Bezmiarów” widać to jeszcze lepiej. Wraz z upływem akcji pojawiają się nowi bohaterowie, początkowo tylko opisywani, następnie podejmujący narrację samodzielnie. I tak zapowiedziane w blurbie rywalizujące siostry poznajemy dopiero grubo po dwusetnej stronie – wtedy już, w drugiej części książki (pod tytułem właśnie „Siostry”) sytuacja się stabilizuje ze względnie stałym repertuarem postaci. Co bynajmniej nie oznacza straty na dynamice – wręcz przeciwnie.

Może nazbyt niecierpliwie, ale już w tym tomie wypatrywałem, tego, co sygnalizowałem jako brak (acz usprawiedliwiony) w „Północnej granicy” – przybliżenia fenomenu Szerni. Tam uczciwie stwierdzono, że wojakom nic do tajemnic tego świata. Tutaj już nieco się zawiodłem – rozumiem, że pisarz nie mógł wyłożyć wszystkich kart na stół, ale to, co wyłożył rozczarowało mnie swoim brakiem klarowności. A było omawiane z perspektywy Przyjętego, czyli człowieka zgłębiającego arkana funkcjonowania Szereru – wszystko nadal krąży na poziomie nad wyraz ogólnikowym. Być może nie odebrałbym tego aż tak negatywnie, gdyby nie to, że owe elementy wiedzy o konstrukcji świata skorelowane są bezpośrednio z posunięciami bohaterów – dla autora wygodnie stwierdzić, że już taka niezbadana natura rzeczy. Dla czytelnika, który chciałby zrozumieć pełniej motywacje postaci – już mniej. W ten sposób trudno zrozumieć postacie zmieniające się pod wpływem odkrycia własnej natury – co rzutuje na ocenę zakończenia.

„Północna granica”, mimo iż uboższa, była w swoim zamyśle bardziej spójna i kiedy się kończyła, było wyczuwalne, że historia ładnie się zamyka – tutaj tego nie uświadczyłem, zabrakło w mojej ocenie jakiegoś silnego związania. Cała zresztą trzecia część książki, „Rubin córki Błyskawic”, również mnie nie usatysfakcjonowała – mam wrażenie, że Kres stracił panowanie nad postaciami i zakończył książkę już nieco bez wizji. A jednak pisząc „Króla...” dał wyraz różnorodności swojego świata fantasy, przejawiającej się nie tylko w dosadnych różnicach typu – tu wielkie morze, a tam straszne góry, ale w czymś dalece mniej uchwytnym – mentalności jego mieszkańców. Stąd ocena końcowa nie jest łatwa – książkę przez większość czasu czytałem chyba z większym zawzięciem niż „Północną...”; dostarcza ona też więcej informacji o prezentowanym świecie, choć bez wnikania w istotę rzeczy. A jednak fabularnie jest gorsza – najlepiej widać to dopiero z większej perspektywy, po przewróceniu ostatniej strony. Dlatego, mimo iż powieść jest wciągająca, to formalną polecankę przyznam właśnie „Północnej...”. Myślę, że na początku lat 90. polskich czytelników uwiódł wspominany na początku rozmach i kwiecistość gatunku, jakim było fantasy – dzisiaj jednak trudno czynić z tego główne kryterium oceny.
 
 
MrSpellu 
Waltornista amator


Posty: 19049
Skąd: Milfgaard
Wysłany: 2009-07-23, 09:08   

Mitch Cullin, Kraina traw
 
Po śmierci znienawidzonej matki narkomanki jedenastoletnia Jeliza-Rose opuszcza Los Angeles i wraz z ojcem, światowego formatu podstarzałym ex rockmanem, wyrusza do What Rocks, rodzinnej farmy gdzieś w sercu Teksasu. Rose ma trudne dzieciństwo, ojciec nie puścił jej do szkoły i edukował w domu, gdyż szkoła według niego tylko ogłupia. Domowa edukacja zazwyczaj polegała na oglądaniu telewizji i przygotowywaniu działki heroiny dla rodziców. Na farmie dziecko odkrywa drugi świat, w którym jednymi przyjaciółmi są urwane główki lalek Barbie (dolar za pięć sztuk) oraz upośledzony umysłowo chłopak imieniem Dickens. W tym świecie samotna dziewczynka kreuje sobie swoją własną rzeczywistość, rzeczywistość samotnego dziecka, pełną magii i fantazji gdzie wiewiórki są groźnymi potworami, a człowiek z bagien budzi się o zmierzchu by kogoś porwać i zabić. Pozornie zwykłe wydarzenia zamieniają się w tym wyimaginowanym świecie w sytuacje pełne niebezpieczeństwa. Autor sugestywnie zderza opisy tej prawdziwej rzeczywistości skonfrontowanej z imaginowaną w sposób, który przyprawia o ciarki na plecach.

Czym jest ta książka? Do czego ją porównać? Bystry czytelnik od razu zauważy, że jest to wariacja „Alicji w Krainie Czarów” (jest sporo odniesień intertekstualnych do tej książki, jak sytuacje fabularne, motywy, cytaty, etc.) oraz książek takich jak „Zabić drozda” czy „Chłopak rzeźnika”. Jeżeli mowa jest o onirycznych motywach, to tutaj mamy je podane w gotyckiej oprawie w połączeniu z niezłą psychodelą. Świat przedstawiony, mimo że opisywany z punktu widzenia dziecka jest bardzo mroczny, jakby utopiony w lepkich narkotycznych wizjach, momentami nie szczędzący naturalistycznych opisów choć cała konwencja książki, opis zdarzeń fabularnych to czysty surrealizm. Rzeczywistość tej powieści to bardzo niebezpieczne miejsce, pełne przyczajonego zła ukrytego w ograniczonej zdolności percepcyjnej bohaterki. Założę się, że Gaiman pisząc Koralinę inspirował się tą książką. Czy warto przeczytać Krainę Traw? Zdecydowanie warto.

Z ciekawostek podam jeszcze, że zachwycony nią Terry Gilliam nakręcił film na podstawie tej książki, a David Firth inspirował się nią przy tworzeniu Salad Fingers.
_________________
Instagram
Twitter
  
 
 
MrSpellu 
Waltornista amator


Posty: 19049
Skąd: Milfgaard
Wysłany: 2009-07-26, 00:29   

Kurt Vonnegut, Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj czarny poniedziałku.

To będzie trochę dziwna recenzja, bo tą książkę czytam już trzeci raz. Akurat dziś w przypływie weny czytelniczej, kaca i kilku innych czynników przeczytałem ją od jednego posiedzenia (kac plus Tom Waits w tle świetnie się sprawdza przy czytaniu tego autora). Uwielbiam twórczość Vonneguta i mimo, że nie przeczytałem wszystkich jego dzieł to pochłonąłem ich dość sporo. A ta należy do moich ulubionych. Tak jak sam Vonnegut należy do moich ulubionych pisarzy.

O czym jest ta książka? Na jej stronicach przedstawione są losy trzech postaci, znanego z poprzednich dzieł, autora powieści sf i literackie alter ego Vonneguta - Kilgore’a Trouta, tracącego zmysły sprzedawcę pontiaków Dwayne’a Hoovera oraz w roli aktywnego kreatora świata przedstawionego, samego Kurta Vonneguta. Jednak tak naprawdę, jak w większości jego dzieł jest to satyra na amerykański styl życia oraz punktowanie przywar współczesnej cywilizacji. Czyli degradację środowiska naturalnego, proces zdehumanizowania jednostki i szeroko pojęte zdegenerowanie rodzaju ludzkiego. Twórczość Vonneguta jest mocno surrealistyczna. Powieści jego są i ta bez wyjątku także, pełne dziwacznych postaci oraz makabrycznych, wręcz groteskowych wydarzeń. Sam Vonnegut, jak zwykle wprowadza wątki autobiograficzne głównie na temat rodziców lub swoich losów wojennych, w sposób dość gawędziarski, bo jego powieści to jedna wielka gawęda przerywana ciekawymi, dygresyjnymi anegdotami, które wprowadzają chaos w porządek literacki. To nie jest powieść o ludziach, tylko o Człowieku, jego współczesnej kondycji czy raczej jej braku. Vonnegut poprzez satyrę i ironię momentami ocierającymi się o cynizm szmugluje pesymistyczny obraz obecnej rzeczywistości i co najgorsze, tej rzeczywistości, która ma dopiero nadejść. Powieść ta została napisana w 1973 roku i w zasadzie od tamtych czasów nie zmieniło się nic, wszystko jest dalej aktualne. Wietnam się skończył ale trwa Irak i Afganistan. Są dalej ludzie fantastycznie bogaci oraz Ci, którzy mają tylko guzik z pętelką. Groźba kryzysu stała się nagle faktem, a i tak najbardziej odczuli to ci z owym guzikiem. Gatunki zwierząt dalej wymierają. Rasizm i ksenofobia nadal mają się całkiem dobrze. Człowiek dalej niszczy środowisko, a proces dehumanizowania jednostki przybiera tylko na sile. Degenerujemy się, kisimy się w własnym sosie, toniemy w własnym gównie. I tak dalej.

Szkoda, że Vonnegut zmarł. Jego powieści, mimo że wydają się infantylne to doskonale bawią i stanowią ostrzeżenie. Na szczęście zostało mi kilka jego dzieł do zdobycia i do przyswojenia. Czy warto czytać Vonneguta? Warto. Może nawet trzeba. Wiem, że warto za ten wspaniały, czarny humor. No i zawsze można pooglądać obrazki bobrów lub dziur w zadku.
_________________
Instagram
Twitter
  
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-07-28, 21:21   

Jeff VanderMeer Podziemia Veniss

"Pozwólcie, że opowiem wam o mieście"* a dokładnie o jego, niezwykłościach. Do 20 lipca 2009 roku były dla mnie jedną, wielką tajemnicą. Nie czytałem Miasta szaleńców i świętych ani opowiadań i Podziemia Veniss stanowiły mój chrzest bojowy odnośnie twórczość pana VanderMeera. Nie zawiodłem się. Powieść, wchodząca w skład serii Uczta Wyobraźni, okazała się literackim rarytasem.

Jeff VanderMeer w podsumowaniu książki – Veniss zdemaskowanie. Prekursorzy i objawienia – zdradza, że wykreowany przez niego świat powstawał w bólach i zwątpieniu. Rozterki towarzyszące pisaniu książki dotyczyły głównie jej punktów przełomowych. Momentów mających uwypuklić, jak najsilniej podkreślić, podsumować istotę świata widzianego oczyma pisarza oraz bohaterów w nim funkcjonujących. Autor wspomina opowiadania, opowiastki stanowiące niejako zalążek uniwersum Podziemi... Początek czegoś, co być może nigdy nie powstałoby gdyby nie katedra w Yorku, impuls, którego skutki można podziwiać w niniejszej książce. "Poczułem, jak jeżą mi się włoski na rękach, przeszedł mnie dreszcz. Kolumny przypominające snopy powiązanych ze sobą rur wydały mi się czymś zupełnie obcym, czymś nie z tego świata. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem. Czułem przebiegające mi po skórze ciarki. Coś zaczęło we mnie rosnąć, dojrzewać".** Podobnych wrażeń można doznać pochłaniając Podziemia... kartka po kartce. VanderMeer już po kilku wersach udowodnia, że drzemie w nim niezauważalny do tej pory potencjał pisarki. To, co zaserwował w historii, o Veniss sprawiło, że z niecierpliwością będę wyczekiwał kolejnych jego dokonań.



Podziemia Veniss zszokowały mnie urzekającym klimatem. Niecodzienne mam przyjemność czytać książki wprowadzające oprócz nastroju mroku, koszmarności wydarzeń, elementy chociażby romantyczne. Ale o tym za chwilę. Zatrzymajmy się przy atmosferze powieści. Jeff VanderMeer przekonał mnie, że nauka operowaniem słowem nigdy nie ma końca. Że ostateczna granica literackiej doskonałości nie istnieje. Autor Podziemi... zaskoczył właśnie takim podejściem, uwidoczniającym niemalże w każdym zdaniu o Veniss. Nie spoczywa na laurach, nie poprzestaje na zaciekawieniu czytelnika kilkoma dziwnymi, frazeologicznymi zwrotami, ale brnie coraz głębiej. Stara się w iście malarskim stylu przybliżyć odbiorcy to, czego sam doświadcza. Zagłębiając się we wspomnianą historię, w opisy miasta nasunęło mi się porównanie twórczości pana VanderMeera z Philipem Dickiem. Zapoznając się z osiągnięciami tego wielkiego, amerykańskiego pisarza nie dało się nie zauważyć jego specyficznego języka, charakteryzującego się nie tylko filozoficznymi porównaniami i abstrakcyjnymi opisami świata bohaterów, ale także stylem zawierającym ciekawe przemyślenia odnośnie przyszłości rodzaju ludzkiego, jego wiary i przeznaczenia. Każdy, kto słyszał o narkotycznych wizjach Dicka z pewnością nie będzie dziwił się akurat taką a nie inną tematyką jego książek. Mają specyficzny klimat, choć niekoniecznie musi on odpowiadać wszystkim czytelnikom. Wracając do Podziemi... Jeff VanderMeer kreacją psychodelicznego miasta, przedstawieniem losów postaci na wzór koszmaru poszerzającego się stale o kolejne poziomy rzeczywistości, zaciekawił mnie. Przypominam: niecodziennie mam przyjemność czytać tak pięknie dopracowane książki pod względem panującej w nich atmosfery. Jeżeli dodamy do tego widoczne zafascynowanie pisarza dokonaniami Hieronima Boscha uzyskamy iście oryginalną mieszankę literacką.

Odnośnie romantyzmu. Historia uczucia Shadracha do Nicoli urzeka. Może jestem starym, sentymentalnym głupcem, ale według mnie miłość, będąca czynnikiem sprawczym wszystkich wydarzeń w powieści jest opisania perfekcyjnie. Tragizm losów dwojga młodych, przywiązanych do siebie ludzi zawsze zniewalał, ale VanderMeer stworzył prawdziwie emocjonalną powieść. Z drugiej strony motyw ratowania ukochanej z rąk Złego należy do zbioru tych z napisem „oklepane”. Pojawia się w większości książek fantasy i w wybranych pozycjach o charakterze science fiction. Jeff VanderMeer nie przejmuje się jednak oryginalnością fabuły. Mam wrażenie, że postawił na coś zupełnie innego. Trafnie nazwał to zjawisko Tymoteusz Wronka, „żonglerka gatunkowa”. Trudno się z nim nie zgodzić. Autor Podziemi... zawarł w nich całą, różnorodną fantastykę i nie tylko. Nie od dziś wiadomo, że łączenie stylów jest w modzie. Jeżeli wystarczająco silnie przejrzelibyśmy się konstrukcji niniejszej ksiązki doszukalibyśmy się nawet zapożyczeń z powieści gothic story. Podejrzewam, że Jeff VanderMeer sam nie spodziewał się stworzyć takiej literackiej hybrydy. Wszak działał pod wpływem impulsu. Chwała dla katedry w Yorku.

Podziemia Veniss choć nie są powieścią „długą” to jednak bardzo rozbudowaną. Nie odczujemy braku kolejnej, wielkiej epopei. Nie będziemy żałować, że Jeff VanderMeer ograniczył powieść do 175 stron.* Wystarczyły one na wykreowanie Veniss, zdegenerowanego miasta przyszłości, bohaterów obleczonych wielką gamą emocji. Co więcej, autor Podziemi... nie zapomniał zmusić odbiorcę do przemyśleń odnośnie granic ludzkich możliwości, świata zdeformowanego przez źle funkcjonujący aparat władzy i wiele, wiele innych tematów. Po raz kolejny potwierdza się, że nie zawsze ilość przekłada się na jakość.

Na zakończenie chciałbym zatrzymać się przy niedopowiedzeniach, które w moim mniemaniu źle wpłynęły na fabułę powieści. Choć nie jest to regułą to jednak wysoko cenię książki zawierające elementy tajemnicy, zagadki. Mówiąc kolokwialnie lubię, gdy pisarz nie mówi wszystkiego, wprost ale krąży wokół danego zagadnienia coraz bardziej odsłaniając kolejne, interesujące aspekty. Jeff VanderMeer, genialnie tworzący senne, koszmarne wizje świata przyszłości nie wprawia w nastrój tajemniczości. Otwarcie przyznaje, że rasa ludzka jest taka a nie inna. Można wyczytać to już z pierwszych akapitów Podziemi Veniss. Degeneracja jest wręcz sztandarowym hasłem niniejszej powieści. W książce niedopowiedzenia praktycznie nie występują i to jest ich największa wada. Poczynając od części poświęconej Nicoli, przyszłość bohaterów staje się do przewidzenia. Także to, że żywe dzieła Quina będą prawdopodobnie czymś w rodzaju zwierzaków z wyspy doktora Moreau. Jeżeli dodamy do tego wielką krucjatę Shadrach to powieść przestaje mieć praktycznie inne zalety niż te związane z klimatem i nieprzeciętnym stylem pisarskim. Oceniając Podziemia... wyłącznie przez pryzmat fabuły, rozwiązań w niej zawartych i wyobrażeń postaci, dochodzę do wniosku, że książka jest kolejną historią fantasy.

Na szczęście nie ocenia się książek wyłącznie pod jednym tylko kątem. Stanowi, bowiem ona organizm złożony, wielobarwny. Dobrego pisarza poznajemy między innymi po tym, że umie sprawić, aby jasne aspekty dzieła literackiego przesłoniły jego ciemną stronę.


* Jeff VanderMeer Podziemia Veniss; Wydawnictwo MAG, Warszawa 2009
** Jeff VanderMeer Veniss zdemaskowanie. Prekursorzy i objawienia, w: Podziemia Veniss, Warszawa 2009, s.189.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4474
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-07-30, 00:17   

Jelinek, Elfriede - "jesteśmy przynętą kochanie!"

pełen dysonansu siada za biurkiem ruszając recenzje całkiem nowej (nowej) & niezwykłej (niezwykłej) książki. nie wie jak zacząć john paul george ringo nie pomagają w tym wcale. może odłożyć to na jutro poczytać trochę fantastyki rosyjsko niemieckiej polskiej kosmicznej albo nawet TV. przecież się nie roz3roje. muzyka gra ptaki śpiewają ślicznie ok right now siadam pisze recenzje ptaki śpiewają. ucisz je za pomocą nowych cudownych dźwiękoszczelnych szyb. dopada mnie wielka ochota by je stłuc ptaki śpiewają. już.

Nie regulujcie odbiorników, powyżej to taka moja recenzencka wariacja na temat stylu Jelinek. Jeśli kogoś próbka takiej narracji odrzuca, to wyjaśnię – książka ma ponad trzysta stron takiej narracji. "jesteśmy przynętą kochanie!" odstaje mocno i wyraźnie od umownego przykładu standardowego fantastycznego wydawnictwa. W największym stopniu, jeśli chodzi o formę, ale również o treść – Jelinek uwzględnia fantastykę w takim stopniu, w jakim występuje ona w rzeczywistości – jako jeden z elementów kultury popularnej, nie więcej, nie mniej. Pierwszymi słowami, na jakie trafia czytający, jest instrukcja obsługi1), która jest zarazem prowokacją i ostrzeżeniem. Podobną funkcję spełnia okładka – w swojej pstrokatej, krzykliwej kiczowatości jest najlepszym anonsem tego, co znajdziecie w środku.

Czytanie „jesteśmy przynętą kochanie!” daje podobną panoramę świata, jaką zyskuje człowiek siedzący non stop przed telewizorem, skacząc sobie bezmyślnie po kanałach. Tu film obyczajowy, tam klip muzyczny, kiczowaty sitcom albo film wojenny, kreskówka, pornos, batman, pornos, batman, batman. Gorączka, sensacja, wojna, frustracje rodzinne i seksualne, ikony popkultury i wreszcie – telenowele. O tym wszystkim – i jeszcze wielu innych rzeczach – traktuje książka. Uwzględniono nawet coś, co wszyscy kochamy – reklamy (czasem przerywane przez te nudne filmy). Bywa że książka zaczyna niemal przypominać tradycyjną prozę, by znowu nagle popaść w epileptyczny kalejdoskop. Wydaje się, że gdzieś tam znajduje się jakaś całościowa historia, ale życzę powodzenia temu, który ją odnajdzie. To raczej zbiór galopujących obrazów, z których niektóre mają tendencję do powtarzania się, inne to jednorazówki. „jesteśmy przynętą kochanie!” można by czytać w zupełnej przypadkowości wyboru kolejnych rozdziałów i książka nie straciłaby nic ze swej wartości.

Proza Jelinek odznacza się bardzo dużą plastycznością języka, ocierając się o lingwistyczny anarchizm. W tym miejscu składam ukłony osobom odpowiedzialnym za przekład – nawet jeśli błędy w tłumaczeniu mogą się maskować pod pretekstem stylu Jelinek, to w żaden sposób nie zmniejsza to zasług dla sensownego oddania olbrzymiej ilości neologizmów, oksymoronów i gier słownych, którymi książka epatuje. Oprócz najbardziej rzucającego się w oczy braku przecinków i wielkich liter na początkach zdań, daje się wyłowić prawdziwe perełki słowne, a nawet zdania-tasiemce, które mogłyby aspirować do miana autonomicznych wierszy. Język powieści dominuje tutaj nad treścią i samo skoncentrowanie się na nim ekscytuje bardziej niż śledzenie linii fabularnej (której jako takiej nie ma).

Z pewnością Jelinek wywiązuje się z zapowiedzi wyrażonych tytułem wstępu – zmusza czytelnika, by ustosunkował się do elementów tej kalejdoskopowej wizji, wywołując odczucia, których codziennie unikamy. Zachodzi tu podobny mechanizm jak w horrorach – strach to przykre uczucie, a jednak gatunek ten swą nieprzemijająca popularność zawdzięcza temu, że ludzie czasem lubią się owym strachem brandzlować. „jesteśmy przynętą kochanie!” to książka, której „horroryczność” realizuje się nie na płaszczyźnie ontologicznej, ale estetycznej. Jej forma sugeruje, żeby nie przywiązywać się do poszczególnych postaci, treści czy wydarzeń, a skoncentrować na estetyce ich przedstawienia.

W podsumowaniu nie oświadczę, że książkę polecam. Po przeczytaniu kilkunastu stron zwątpiłem w sensowność patronatu Katedry nad tą pozycją. Nie dlatego, że ta książka nie jest warta polecenia – pytanie nie brzmi „czy” polecać, tylko „komu”. Na pewno nie wszem i wobec, a tylko i wyłącznie konkretnym osobom, których upodobania literackie i granice tolerancji dla książkowych eksperymentów się zna. Inaczej próba lektury może się skończyć jak dawanie sześciolatkowi żyletki, dodając: „masz, pobaw się”. Początkowo, po pierwszych stronach, miałem przeświadczenie, że książka okrutnie mnie wymęczy, tymczasem okazała się bardzo łatwo przyswajalna – wystarczyło nieco zmienić podejście i „popłynąć” wraz z nią. Gdy już jednak skończyłem – chyba nawet z przeświadczeniem, że jeszcze do niej kiedyś wrócę – zawahałem przed odłożeniem jej na półkę z fantastyką.


1) tę książkę należy samowolnie zmieniać. należy wymienić podtytuły. należy dać się ponieść & w ogóle porwać na ZMIANY wykraczające poza granice legalności. nie stworzę żadnych sztucznych ograniczeń których nie potrafisz przezwyciężyć. zbliżę się do ciebie & pokażę jeszcze niewidoczne próżnie w twoim ciele całkowicie gotowe do zupełnie nowego zaprogramowania. nie musisz tego wszystkiego czytać jeśli tylko jesteś zdania że nie nadajesz się do żadnej lepszej przeciwprzemocy. a jeśli akurat pracujesz nad tym by podkopać zniszczyć ową ścisłą oficjalną kontrolę & jej organy wówczas bezsensowne & bezcelowe jest tracenie czasu na lekturę tej książki.
 
 
MrSpellu 
Waltornista amator


Posty: 19049
Skąd: Milfgaard
Wysłany: 2009-07-30, 14:07   

Sergio Kokis, Mistrz gry

Dla Iwana Sierowa – młodego, zdolnego teologa, którego tematem badań naukowych była istota pojęcia zła – świat jednego dnia wywinął kozła i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Zanim to się jednak stało Iwan utracił wiarę, a co za tym idzie, postanowił rzucić w diabły teologię i zająć się czymś innym, chociażby pisaniem artykułów do gazet czy też podrywaniem chętnych kobiet. Nagle w jego życiu pojawiają się trzy osoby, które wraz z nim są podmiotem pewnej gry. Prócz Iwana bezwiednie w grze uczestniczy Tiago Cruz, pochodzący z ameryki łacińskiej, torturowany uchodźca polityczny; Sonia zakochana w Iwanie kelnerka oraz jegomość, który każe siebie nazywać Lucjanem. Owego feralnego wieczoru Lucjan przedstawia się Iwanowi jako Bóg, czyniąc cuda daje temu dowód i składa propozycję naszemu bohaterowi by ten podjął z nim pewną grę. Bóg bowiem zanim stworzył świat okropnie się nudził, trwał w swojej egzystencji i bawiąc się doskonałością odkrył w niej niedoskonałość. Z niedoskonałości wyłonił się świat, a na tym świecie pojawił się człowiek. Bóg wymyślił pewną grę, która od zarania nie zmieniła zasad i która nigdy mu się nie nudzi – igranie z ludzkim losem.

Koncepcja Boga u Kokisa jest dość interesująca. Jest to istota niezwykle próżna, neutralna i po prostu ludzka. Dobro i zło to pojęcia wymyślone przez człowieka. Bóg nie ingeruje w ludzkie życie, nawet nie nagina losu na potrzeby swojej gry, aczkolwiek czasem oszukuje. Bóg to duże dziecko, którego bawi ludzkie nieszczęście. Nieszczęście, którego nie jest autorem tylko jego obserwatorem – bo zło, jak wcześniej wspomniałem, zostało stworzone przez człowieka. *Gdzie byłeś gdy Hitler tworzył obozy zagłady? *A gdzie byliście wy?! Nie ma nieba i piekła, nie ma nagrody nie ma też kary. Nie ma reinkarnacji, nie ma nic. Ludzie muszą tak ułożyć sobie życie by umierali spełnieni. W boskich oczach wszystko nam wolno bo i tak ma nas gdzieś.

Ta książka jest w pewnym sensie pretekstem do wyłożenia teologicznej koncepcji opierającej się na istnieniu Boga – stwórcy, który nie interweniuje w stworzony przez siebie świat. Jest obserwatorem ludzi, którzy nie chcą uwierzyć, że są obdarzeni prawdziwą wolną wolą oraz przez to rezygnują z próby stworzenia lepszego świata. Bóg tak to skonstruował więc musi to być dobre, musi to mieć swój cel. Jak się okazuje, wybrani gracze nie potrafią uwierzyć w tak przyziemną inkarnację Boga, która czasem próbuje zbadać granice ludzkiej wytrzymałości na tortury psychiczne i wytyczyć momentu, od którego następuje rozkład osobowości. Czasem Bóg, tak jak w wypadku naszego głównego bohatera, chce tylko sprawdzić reakcję człowieka na objawioną prawdę. Co z nią zrobi, jak ją spożytkuje?

Czy z Bogiem można wygrać? Dostojewskiemu się ta sztuka udała, gdyż na złość Stwórcy zamiast dokończyć Żywot Wielkiego Grzesznika popełnił Braci Karamazow, gdzie ponoć w książce tej parodiuje Boga pod postacią starego Karamazowa. I to jest jeden z największych plusów Mistrza Gry, gdyż książka ta nakłoniła mnie do sięgnięcia po dzieło Dostojewskiego by móc mieć jakieś odniesienie do tego intertekstu.

Kokis pisze bardzo intertekstualnie, jego powieść to niespecjalnie ukryta powiastka filozoficzna raczej traktująca o samej filozofii i o religii. Na dodatek pełna rubasznego humoru. Można tu odnaleźć sporo odniesień do literatury pięknej oraz do traktatów, myśli filozoficznych, a także do motywów biograficznych wielkich myślicieli. Prócz dyskursu o wkładzie św. Augustyna i św. Tomasza do chrześcijańskiej filozofii można znaleźć ciekawe perełki, jak opis kluczowego momentu życia Nietschego, gdy ten pozorne wybierając zdrowie i witalność dziewczyny płatnego afektu zaraża się od niej syfilisem. W innym momencie autor pod płaszczykiem postaci Boga wyraźnie demonstruje pogardę dla zmyślonego kolegi po fachu, czyli sadystycznego Boga Żydów – Jahwe i jego masochistycznych wyznawców. Tym samym wyjaśnia dlaczego bóg starotestamentowy jest potworem – dużym, sadystycznym dzieckiem, który co chwila łamie dane przez siebie słowo – gdyż jest odzwierciedleniem natury ludzkiej, którzy go przecież wymyślili. Ponadto dowiadujemy się dlaczego Hiob wygrał grę ze swoim Bogiem, dlaczego Lot ofiarował tłumowi swe córki do zgwałcenia per rectum i dlaczego żona Lota się obróciła. Książka ta obfituje w tego typu anegdoty. Bo postać Boga u Kokisa to gawędziarz, na dodatek alkoholik. A raczej stworzenie, które odgrywa. Każda jego inkarnacja jest ludzka aż do bólu, wulgarna wręcz.

Co mi się w tej książce podoba? Podoba mi się pomysł i jego realizacja, bardzo lubię książki nadziewane ciekawymi gawędami oraz metatekstualnymi odniesieniami do litertatury i innych tekstów kultury. Takie zboczenie związane z moimi zainteresowaniami. Książka pod tym względem jest świetna i godna polecenia, mi tam przyjemnie się czyta wyłuskując tego typu odniesienia. Kokis opisując grę Boga z Iwanem w pewnym sensie opisuje grę autora z czytelnikiem. W końcu, jak się z powieści dowiadujemy, postacie książkowe żyją naprawdę.

Co mi się nie podoba? Nie podoba mi się momentami styl wypowiedzi głownie w wypadku postaci Lucjana. Rozumiem, że Bóg odgrywa inkarnację ale jego język momentami jest żałośnie wulgarny, bez głębszego polotu. Lucjan bywa wręcz obleśny. To nie jest do końca wada książki, powiem nawet, że zaleta. Postać wywołała u mnie jakąś reakcję, negatywną co prawda ale to świadczy o tym, że nie jest ona „papierowa”. Widać też momentami, że książka była pisana przez francuskojęzycznego Kanadyjczyka. Wiem, że to kwestia tłumaczenia ale pewnych manier językowych nie da się wytrzebić (na przykład denerwujące zdrobnienia nieadekwatne do sytuacji). Ponadto momentami widać, że książkę pisał psycholog. Bywa to irytujące gdy motywy zachowań biblijnych lub historycznych postaci na siłę się analizuje pod kątem psychologii właśnie. Większych grzechów nie zauważyłem. Może jeszcze finał od pewnego momentu książki był przewidywalny aczkolwiek nie do końca. W przypadku Soni dałem się nabrać, a Tiago jak się okazało wcale nie był takim niewinnym człowiekiem. Co do jednak roli Iwana, dało się to całkiem trafnie przewidzieć.

Co do mojej oceny tej powieści, nie jest ona doskonała, ma swoje wady ale naprawdę przyjemnie się czyta. Dlatego z czystym sercem mogę ją polecić każdemu kto lubi tego rodzaju „moralitety”. Ciekawa lektura.
_________________
Instagram
Twitter
  
 
 
MrSpellu 
Waltornista amator


Posty: 19049
Skąd: Milfgaard
Wysłany: 2009-08-01, 23:23   

Sebastian Uznański, Żałując za jutro

Z literaturą tego typu, czyli połączenia fantasy z zaawansowaną technologią nie miałem zbyt często do czynienia. Nie liczę steam punka ale to zupełnie inna bajka. Jednak w wypadku tej książki kontakt ten był dla mnie dość egzotycznym przeżyciem, takim trochę nietypowym. I całkiem przyjemnym. Uznański w swojej powieści w ciekawy sposób zderza dwa wszechświaty. Jeden ludzki. Pełen mrocznej, zaawansowanej technologii, trochę w stylu gotyckiego, Warhammera 40k. Surowego w formie, pełnego przepychu w treści. Trochę w nim też ducha Diuny. Drugi – no właśnie czyj? Jest to wszechświat odmiennych praw fizyki, prawdziwej krainy dziwów, gdzie wojska piekieł walczą z zastępami niebieskimi, elfy – z braku lepszej nazwy – budują swe wspaniałe miasta, a orki służą swym demonicznym władcom. Największym plusem tej książki jest wyobraźnia jej autora. Upchane w niej motywy momentami aż zachwycają swoim pomysłem. Nawet nie fabuła, choć ta jest całkiem niezła, ale samo nagromadzenie całkiem przednich konceptów. Opis Otchłani należy do moich ulubionych, a tylko ta część książki, która dzieje się w kolizyjnym wszechświecie zdecydowanie jest najlepsza.

Prócz wspomnianych pomysłów, podobał mi się motyw rozwoju głównego bohatera. Dość klasyczny, od smarkacza w zasmrodzonej beczce do potężnego czarnoksiężnika. Rozwój ten przypominał mi trochę dzieje Paula Atrydy z Diuny (nie sam motyw ale sposób rozwoju). To bardzo dobrze, bo Diuna jest jedną z moich ulubionych powieści i może mi się wydaje ale chyba dostrzegłem kilka innych zaczerpniętych z niej inspiracji. Jak chociażby motyw „zwierzęcego” strachu w komnacie z lustrem i próbie stawienia mu czoła. Aczkolwiek równie dobrze to mogły być Gwiezdne Wojny i Skywalker próbujący się zmierzyć z Darth Vaderem. Zauważyłem chyba jeszcze kilka inspiracji zaczerpniętych z gier komputerowych i innych tekstów kultury. Na przykład pancerz Kahisa wydaje się skonstruowany na kanwie pancerza z zapomnianej dziś gry MDK, zaś sama walka o Ars Whole Demoniac przypominała trochę potyczki z Heroes of Might & Magic. Bardzo lubię tego typu świadome nawiązania (nawet jeżeli to nadinterpretacja z mojej strony). Dowodzi szacunku autora dla czytelnika, z którym podejmuje intertekstualną grę. Cóż, takie małe zboczenie związane z moimi zainteresowaniami.

Silną stroną książki są także konstruowane opisy prób poruszania się głównego bohatera, początkowo nieporadnego, w świecie polityki. Próby budowania sojuszy, knucie intryg. Niepewność jutra. W pewnym momencie wydawało mi się, że autor wplata w przemyślenia bohatera słowa samego Machaviellego, jego wykładnię amoralnej władzy zawartą w Księciu. I tak z zupełnie innej beczki - zdecydowanie nie przeszkadzały mi szczegółowe opisy aktów płciowych ale o tym za chwilę.

Co mi się nie podobało? Częściowo nie podobały mi się opisy walk. Głównie pojedynków, jednak rozumiem, że autor wybrał (przynajmniej w moim odczuciu), mangową konwencję i jej się wiernie trzymał. Dialogi w walce były wręcz zbędne, momentami nużące. Zaraz Cię zabiję moim superhiperduperczymśtam. Giń. Nie, Ty giń. Pożałujesz księżniczko! I tak dalej. O ile sam dobór słownictwa mnie nie raził, o czym za chwilę, to ta konwencja po prostu nie jest w moim stylu. Taka mocno przebajerowana. Inną rzeczą, która początkowo wywoływała u mnie ataki śmiechu to stylistyka. Autor ma ten sam problem co autor tej recenzji. Daje w zdaniach dużo za dużo przymiotników i często używa nieadekwatnych słów należących raczej do słownika akademickiego. Niektórych denerwuje taka maniera. Jakby napisał Roman Jakobson co do wcześniejszego zarzutu: autor zostawia mało dla wyobraźni czytelnika. No i czuć, że książkę pisał psycholog. Co niekoniecznie jest wadą. Innym grzechem są momentami ocierające się o naturalizm opisy niektórych wydarzeń fabularnych. I nie mówię tu o wszechobecnym seksie, gwałtach, rżnięciach tudzież innych aluzji do wymyślnych perwersji. To mi jakoś nigdy nie przeszkadzało. Tylko jak autor raz błyska wspaniałym humorem w sytuacji gdy na przykład kobieta głównego bohatera przerywa mu patetyczny monolog wewnętrzny twierdząc, że pewnie prowadzi jakiś wewnętrzny patetyczny monolog - to zaraz mi się przypomina beczka z rzygowinami i innymi ingrediencjami. Nie no, już chyba Uniłowski jako pierwszy w polskiej literaturze twierdził, że kackupa to podstawa. Jednak w wypadku Żałując za jutro tego typu teksty to małe nieporozumienie. Więcej grzechów nie pamiętam. A jak były to i o nich zapomniałem, czyli niegodne były wzmianki.

By nie kończyć akcentem, że coś mi się nie podobało napiszę na koniec co mi się podobało tak bardzo bardzo. Neologizmy. Autor momentami tak wspaniale bawi się słowem, że aż serce roście. Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem plastyczności języka autora. To nie jest ironia tylko szczery zachwyt. Niektóre konstrukcje zdaniowe też wymagają wzmianki, zwłaszcza ta o superpancernym okręcie gwiezdnym w kształcie fallusa, który defloruje dziewiczy kosmos. Zdanie to prawie pobiło moje ulubione „miodowonne melony jej zadu” u Joyce’a. Coś pięknego. Inną rzeczą godną uwagi jest zakończenie. Podobało mi się bo mnie zaskoczyło, zwłaszcza ten całkiem ostatni motyw. O ile od pewnego momentu było wiadomo kim jest Szekra, o tyle... no, dobra robota.

Podsumowując. Jak na początku lektury miałem mieszane uczucia, tak nie zauważyłem jak książka mnie wciągnęła i czterysta szesnaście stron łyknąłem jednego tylko dnia. Z przerwą na posiłek. Mimo kilku niedociągnięć i stylistycznych manier, które z czasem autorowi mam nadzieję przejdą, książka ta jest bardzo solidnym czytadłem. Jeżeli jest prawdą stwierdzenie, że autor im jest starszy, tym lepszy – to ta książka zdecydowanie mogła powstać dopiero za jakieś dziesięć lat. Jednak tak jak jest, też jest dobrze. Nie czuję bym przy lekturze tej powieści tracił czas. A to już naprawdę spory plus
_________________
Instagram
Twitter
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-08-10, 20:26   

Sean McMullen - trylogia Lunaświatów (Podróż Mrocznego Księżyca, Szklane smoki, Próżniowędrowiec)

Akcja trylogii Lunaświatów osadzona jest w świecie pełnym magii, na którego niebie świeci pięć księżyców, a mieszkańcy mają po dwa serca. Wprawdzie z faktu ich posiadania żadne konsekwencje dla fabuły nie wynikają, ale pomysł jest urokliwy. I podobnie jest z paroma innymi pomysłami autora – pojawiają się, robią czytelnikowi apetyt na dobrą zabawę, po czym – nie w pełni wykorzystane – znikają gdzieś w odmętach narracji. Ot, jak choćby sugestia istnienia eterycznego połączenia między powieściowym światem, a naszą rzeczywistością. Autor wykorzystał ją tylko do zasugerowania, skąd pochodzi rycerskość Larona oraz do przedstawienia jednej rozmowy, w której mała dziewczynka objaśnia tajniki lotów kosmicznych powieściowym magom. Przewrotne, lekko traktujące temat, obiecujące, ale… tylko obiecujące. Szkoda.

Otwierająca trylogię „Podróż Mrocznego Księżyca” opowiada o perypetiach agentów wywiadu najróżniejszych władców i tajemniczych bractw, starających się przejąć kontrolę nad potężną magiczną bronią, odnalezioną i użytą przez cesarza skalanego wielkomocarstwowymi ambicjami. Ponieważ skutki użycia broni są straszliwe (całkowitemu zniszczeniu uległ już jeden kontynent), a cesarskie ambicje nie maleją, sytuacja staje się nagląca. Oczywiście, poszczególni agenci nie planują współpracy ze swoimi kolegami po fachu (choć niekiedy są na nią skazani), zatem w powieści mnóstwo podstępów, intryg, zdrad, chwilowych sojuszy. I podróży, bowiem nadążenie za wyjątkowo sprawnie przemieszczającym się cesarzem nie jest łatwe. Tu właśnie przydatny okazuje się być tytułowy „Mroczny Księżyc”, niewielki szpiegowski szkuner, skonstruowany tak, aby przetrwać wraz z załogą wielokrotne zatapianie i podnoszenie z dna morskiego. Bo jakże inaczej ukryć statek na morzu?

Choć główny wątek opowieści zaskakujący nie jest (niemal od początku wiadomo, że cesarz zostanie pokonany), to autorowi nie sposób odmówić wyobraźni przy tworzeniu wątków pobocznych i lekkiego mrużenia oka, a nawet przewrotności w proponowaniu pomniejszych rozwiązań fabularnych. Cała akcja jest bardzo skomplikowana i szybko przenosi się z miejsca na miejsce. I tu pojawia się podstawowy kłopot – przekleństwo obfitości. Mnogość bohaterów, ich motywacji, znana jedynie autorowi geografia świata, a przy tym wręcz nadmiar całkowicie obco brzmiących, a czasem łudząco podobnych nazw własnych może powodować u czytelnika lekką dezorientację. Tym bardziej, że kreacja postaci pozostawia wiele do życzenia – poszczególni bohaterowie pojawiają się na kartach powieści praktycznie znikąd, są dla czytelnika absolutnie anonimowi. Jedynym wyjątkiem w tej materii jest bardzo charakterystyczna (700-letni wampir w ciele pryszczatego 14-latka) postać głównego (chyba) bohatera, Larona, choć i jego obraz jest niepełny.

Wysoko należy ocenić założenie poczynione przez autora, w myśl którego magia nie jest w powieści lekarstwem na całe zło, nie załatwia wszystkiego. Po pierwsze: magii trzeba się uczyć, mozolnie zdobywać kolejne stopnie wtajemniczenia, a umiejętności potwierdzać stosownymi egzaminami. Po drugie: nauka w Lunaświecie jest obecna i to nie tylko dzięki zakonowi metrologan, gromadzącemu wszelką wiedzę. Kwitnie rzemiosło i wynalazczość. Właśnie dzięki praktycznemu wykorzystaniu matematyki powieściowi bohaterowie są w stanie przewidzieć zasięg zniszczeń powodowanych przez uruchomioną broń, a dzięki prostym acz funkcjonalnym urządzeniom inżynierskim rozwiązują bieżące problemy.

Fabuła drugiego tomu, „Szklanych smoków”, jest równie prosta i przewidywalna, jak pierwszej części cyklu. Grupa magów postanawia reaktywować eteryczną machinę. Niestety – żądza władzy i wizja zyskania niemal boskiej potęgi zaślepia ich tak bardzo, że nie próbują nawet oszacować skutków jej użycia. A tymczasem stawką są nie tylko losy jednego kontynentu, ale istnienie całego świata. Na ratunek – nie zawsze z własnej woli – ruszają wyjątkowo nie nadający się do tej misji bohaterowie. Czy nie brzmi to znajomo?

Tym razem kreacja postaci jest mocną stroną powieści – nieustanne spory pomiędzy Wallasem, nie bardzo utalentowanym cesarskim mistrzem muzyki wrobionym w zbrodnię stanu, a Andrym – prostym człowiekiem z zasadami, wspaniale ubarwiają akcję. Ich dialogi skrzą się humorem iście pratchettowskiego rodzaju. Dodatkowo autor wprowadza do utworu Riellen – niezmordowaną bojowniczkę o prawa proletariatu, która w feudalnym świecie szerzy idee równouprawnienia. Fakt braku proletariatu w niczym nie zmniejsza jej rewolucyjnego zapału. Całości obrazu dopełniają bohaterowie znani z poprzedniego tomu – dzięki nowym relacjom między postaciami ich ledwie konturowe wizerunki nabierają barw.

Prostą fabułę ratują wątki poboczne, nadal szalenie skomplikowane. Na szczęście autor zarzucił manierę wplatania w narrację niekończonych czy nierozwijanych pomysłów. Przeciwnie, tym razem wszystkie wątki znajdują rozwiązanie, mało tego – niektóre znane z pierwszego tomu wydarzenia zostają skomentowane i naświetlone z innego punktu widzenia. Dzięki temu znika dezorientacja, a czytelnik może delektować się lekturą powieści pełnej intryg i pościgów, gdzie asceza sąsiaduje z seksem, poświęcenie z hedonizmem, melodramat z farsą, a nieznośna powaga i patos łagodzone są ironią i dowcipem. Sean McMullen czyni to jakby mimochodem, od niechcenia, a końcowy efekt prezentuje się nad wyraz dobrze – w żadnym momencie nie odnosi się wrażenia, że połączenie jest wymuszone. I naprawdę jest się z czego pośmiać.

Główna oś fabularna „Próżniowędrowca” oparta jest na „Wojnie światów” H.G. Wellsa, a czytelnik wcale nie musi się wysilać, aby to odkryć – w podziękowaniach umieszczonych zaraz po stronie tytułowej cała tajemnica zostaje ujawniona. Zatem znów mamy do czynienia z przewidywalnością fabuły. Dobrze, że główny wątek ponownie zostaje obudowany pobocznymi tak ściśle, że lektura książki nie nuży – znaczną rolę w powieści odgrywają perypetie romansowe bohaterów, na szczęście przedstawione w daleki od ckliwości sposób, śledztwo w zupełnie niezależnej od inwazji sprawie, podróże w czasie oraz nieustająca rewolucyjna krucjata Riellen na rzecz zmiany systemu społecznego. Za to narracja jest odmienna w stosunku do poprzednich tomów – prowadzona w pierwszej osobie. Zabieg raczej niespodziewany, choć w sumie nie mający specjalnego znaczenia dla obrazu całości. Szybkie tempo akcji, humor, odniesienia do znanego nam świetnie systemu prezydenckiego oraz gnomy, mostowe trolle i rusałki zgodnie współpracujące z ludźmi w obliczu inwazji powodują, że można się przy lekturze „Próżniowędrowca” dobrze bawić. Chociaż – moim zdaniem – wątek miłosny jest nadmiernie rozbudowany.

W sumie trylogia Lunaświatów Seana McMullena jest cyklem nierównym: z chaotycznym pierwszym tomem, dobrym – drugim i niewiele słabszym – trzecim. Mimo że poszczególne części są autonomiczne pod względem fabularnym, niektóre wątki płynnie przechodzą z tomu na tom, tak że trylogia, jako całość, nie sprawia wrażenia sztucznie rozwlekanej historii. Jednak jej widoczny mankament stanowi przewidywalność zakończeń poszczególnych części. Na szczęście rekompensowane jest to przez mnogość wątków pobocznych i humor. Epicki rozmach, tak podkreślany w notach wydawniczych, daje się dostrzec dopiero z perspektywy drugiego i trzeciego tomu, gdy podstawowe informacje o świecie są już znane, a nowe szczegóły dodają wydarzeniom głębi. Zatem, jeśli czytelnik znajdzie w sobie dość wytrwałości, by przebrnąć przez pierwszą część, to dalej jest już tylko lepiej. Ale całość nie wykracza poza przeciętność.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-08-12, 13:28   

Clifford D. Simak Sąsiad

Eliza Orzeszkowa, wielka postać epoki pozytywistycznej, w powieści Nad Niemnem nawoływała do poszanowania tradycji oraz życia zgodnego z odwiecznymi prawami natury. Historią Justyny Orzelskiej chciała pokazać, że choć społeczeństwa wraz z mijającymi wiekami rozwarstwiają się to jednak są pewne czynniki spajające je na nowo. Są to wartości uniwersalne, będące ogniwem łączącym odrębne jednostki w jeden organizm.

Gdybym chciał wskazać wartość – to chyba najodpowiedniejsze określenie - mającą dla mnie największe znaczenie to powiedziałbym, że jest nią zamiłowanie do ciszy, spokoju, unormowanego trybu życia. Nic tak nie działa na mnie kojąco jak świadomość posiadania własnego kąta, małego królestwa wyposażonego w dobrą książkę i kufel zimnego piwa. Niczym tolkienowski hobbit „kochałbym (...) pokój i ciszę, i żyzną, uprawną ziemię”.* Byłbym szczęśliwy. Oczywiście taki sposób życia nie przeszkadzałby mi w byciu pracowitym obywatelem czy kochającym mężem. Czy dla Randa al’Thora, postaci z książek Roberta Jordana, bycie pasterzem przeszkadzało w zostaniu człowiekiem mającym zbawić świat?

Dlaczego piszę o tym wszystkim w tekście mającym dotyczyć twórczości Clifforda D. Simaka? Wszystko za sprawą opowiadania Sąsiad (ang. Neighbour, 1954), będącego z jednej strony pochwałą właśnie spokojnego życia a z drugiej prezentacją zgodnego współdziałania przedstawicieli dwóch, różnych społeczeństw.
Sąsiad w Polsce ukazał się dzięki wydawnictwu Amber w 1994 roku w zbiorze Wielkie frontowe podwórze. Tak jak już wspomniałem odnajdujemy w nim przede wszystkim hymn sławiący przewagę cichej egzystencji nad roziskrzonymi światłami wielkiego świata. Bohaterem opowiadania jest typowy, amerykański farmer – jest on także narratorem -, będący świadkiem osiedlenia się w jego rodzinnym miasteczku, Reginalda Heatha. Szybko okazuje się, że tajemniczy, obcy mężczyzna jest... No właśnie. Simak nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Pewne jest jedynie to, że od tego momentu życie mieszkańców doliny Coon Valley zaczyna przypominać scenariusz rodem ze Strefy Mroku.

Jeżeli miałbym porównywać Sąsiada do jakiegoś innego tekstu to wskazałbym na Zieloną Milę Stephena Kinga. Oba teksty prezentują niezwykłe historie, które choć nie tryskają fantastyką na prawo i lewo to mimo wszystko urzekają pewną baśniowością. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatrywałbym w prostej, nieskomplikowanej naukowo stylistyce. Simak nie bawi się w filozoficzne rozważania na tematy otaczającego nas świata, nie ucieka w wir zagadnień związanych z kontaktami z pozaziemskimi cywilizacjami. Dziwne, niewyjaśnione zdarzenia opisuje z perspektywy zwykłego człowieka. I tak samo jak główny bohater nie stara się znaleźć rozwiązania kłębiących się zagadek, ale traktuje je jako coś normalnego tyle, że wychodzącego ze sfery ludzkiej percepcji.

„Coon Valley to bardzo malownicza dolina. (...) ta dolina znajduje się tylko na mapach. Według danych statystycznych nie są tam znane żadne choroby, klimat jest idealny dla rolnictwa i nigdy nie notuje się nieurodzaju; to kraina mlekiem i miodem płynąca”.**



* J.R.R. Tolkien Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia; MUZA Warszawa 2005; s. 16.
** C. D. Simak Sąsiad; w: Wielkie frontowe podwórze; AMBER Warszawa 1994; s. 5, 35.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Wydawnictwo MAG


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,63 sekundy. Zapytań do SQL: 12