FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2009-01-27, 23:05   

Zadra, Krzysztof Piskorski

Zadra Krzysztofa Piskorskiego, w związku z informacjami zawartymi w opisie, wydawała się pozycją, na którą warto zwrócić uwagę. Opis wywołał skojarzenia z Wiekami światła Iana R. MacLeoda. Przez głowę przemknęła nieśmiało myśl, że może oto przede mną polska odpowiedź na książkę brytyjskiego pisarza. W końcu ether od eteru różni się tylko jedną literą, a epoki, w których osadzono fabuły obu książek, nie są zbyt odległe. Dlatego w początkowej fazie lektury wciąż powracały porównania z Wiekami światła. A to, na przykład, podobny sposób wprowadzenia czytelnika w historię opowiedzianą w książce, a to – wspomniany ether, który odmienił bieg historii.

Piskorski przenosi nas do XIX wiecznej Francji, gdzie Napoleon dzięki etherowi i swoim zdolnościom utrzymał się przy władzy i panuje nad częścią Europy. Ether odkrył przed cywilizacją Nową Europę, kopię świata, który znają mieszkańcy tamtej epoki, z tym że kopię dziką i prawie opuszczoną. Świat ten poznawać będziemy głównie dzięki pułkownikowi Stanisławowi Tycowi, polskiemu oficerowi francuskiej armii. Napoleon zaniepokojony pogłoskami o próbach zawładnięcia przez wrogie państwa możliwościami, jakie daje ether, postanawia wysłać armię do Nowej Europy. Przez tę decyzję Tyc wyrwany zostaje ze swego sielskiego codziennego życia. W tym samym czasie Dalmont, młody naukowiec, daje się wplątać w pozornie niewinną sprawę, która jednak po jakimś czasie z uwagi na pewne wydarzenie, zmienia jego spokojne życie.

Mocną stroną Zadry okazała się fabuła. Mamy dwa główne wątki, a gdyby się zastanowić, to może nawet dwa i pół. Najważniejsze dla powieści są historie Stanisława Tyca i Maurice’a Dalmonta. To perypetie tej dwójki najczęściej śledzimy. Do tego dochodzi historia Natalie, jednak w tym przypadku można postawić zarzut, że niewiele wnosi do fabuły. Choć w ramach usprawiedliwienia wypada zauważyć, że prolog daje nadzieję na zmianę tej sytuacji w drugim tomie powieści. Jest jeszcze sporo wątków pobocznych, dzięki którym zyskujemy więcej informacji o intrydze. Wiąże się z tym też pewna obawa, czy autor poradzi sobie w drugiej części z ich sensownym pozamykaniem. Fabule powieści nie mam praktycznie nic do zarzucenia, ponadto czyta się książkę z przyjemnością, nic podczas lektury nie zgrzyta. Wprawdzie zwroty akcji nie zaskakują tak, jak pewnie chciałby tego autor, ale to jeszcze nie powód, by narzekać.

Sprawy mają się jednak inaczej z tym, co mogło okazać się najmocniejszą stroną powieści Piskorskiego, a okazało się tylko dobrze opisanym tłem wydarzeń. Zbyt mało miejsca autor poświęcił etherowi; otrzymaliśmy tylko skrawki informacji, jak wpłynął on na życie ludzi. Nie dowiadujemy się, czy więcej było z niego pożytku, czy wręcz przeciwnie. Nie wiemy, czy wpłynął on w jakikolwiek sposób na system społeczny. Brakło mi też bardziej szczegółowego odmalowania świata przedstawionego. Zwłaszcza Nowej Europy, która otwierała przed autorem możliwości wykreowania żywego, fascynującego świata. Listy Tyca do Natalie, jego narzeczonej i siostry Maurice’a Dalmonta oraz opisy oficera Legii Nadwiślańskiej to trochę za mało. Pochwalić zaś trzeba umiejętną, lekką stylizację na język z epoki i postacie pierwszoplanowe, które autor nakreślił w przekonujący sposób. Nie zlewają się one w jeden typ bohatera, pozostają rozróżnialne. Ponadto można się z nimi solidaryzować, można też czasem przeklinać ich naiwność czy nierozsądne posunięcie. Trochę gorzej jest z bohaterami drugoplanowymi, choć i tutaj uda się wyróżnić ciekawe kreacje – choćby Elenę Rostov, rosyjską arystokratkę mieszkającą w Paryżu, doskonałą dyskutantkę o bystrym umyśle.

W chwili, gdy porzuciłem próby porównania Zadry do Wieków światła, zacząłem dostrzegać więcej pozytywów. Nie pierwszy raz przekonuję się, że oczekiwania, jakie żywi się wobec tekstu przed lekturą, potrafią zaważyć na końcowej ocenie. Pierwsza część Zadry to dobra przygodowa książka, urozmaicona steampunkową konwencją. Bez fajerwerków, ale czas jej poświęcony nie będzie zmarnowany.
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-31, 13:07   

Graham Masterton „Bazyliszek”

Graham Masterton jest zafascynowany Polską, jej kulturą, historią. Źródeł tego oczarowania upatrywałbym się w dwóch sprawach: polskich korzeniach jego żony oraz wielkiej popularności jaką pisarz cieszy się w naszym kraju. O ile gdzie indziej Masterton to jeden z wielu autorów horrorów, u nas bezapelacyjny nr 1. o czym świadczą kolejne wznowienia jego wcześniejszych utworów, jak i światowe prapremiery najnowszych. Nic dziwnego, że od czasu do czasu pisarz chcąc się odwdzięczyć wiernym czytelnikom, pisze książki, których akcja jest bezpośrednio osadzona w Polsce („Dziecko ciemności”) lub nawiązujące do epizodów z historii naszej ojczyzny („Anioły chaosu”) Tak jest również z „Bazyliszkiem”. Szkoda tylko, że w tym wypadku można odnieść wrażenie, iż Masterton wyświadczył nam iście „niedźwiedzią przysługę”.
Na początek słów parę o wydaniu. Na obwolucie widnieje klimatyczna ilustracja pyska bazyliszka będąca jedną z nielicznych zalet książki. Nie wiele złego można powiedzieć o tłumaczeniu – Masterton pisze prostym językiem i tłumacz nie ma tu wielu możliwości, by wzbudzić kontrowersje. Tym bardziej, że znaków firmowych angielskiego pisarza tj scen łóżkowych, tudzież realistycznych opisów wypruwania flaków w „Bazyliszku” nie znajdziemy.
O wiele gorzej przedstawia się już sprawa z okładkowym blurbem. Wydawcy tak bardzo zależało na podkreśleniu faktu, iż część akcji powieści rozgrywa się w Krakowie, że ujawnia on treść dwóch trzecich utworu. Jeśli zatem ktoś chce dowiedzieć się, jakie książka ma zakończenie, a nie ma za wiele czasu, to proponuję po przeczytaniu blurba otworzyć książkę na stronie 206 i kontynuować lekturę.
Kraków uważany jest przez wiele osób za miasto magiczne, niezwykłe. Szkoda tylko, że nie w „Bazyliszku”. Czytelnik dowiaduje się, że jest tam Wawel, rynek (z przepięknymi Sukiennicami i kościołem Mariackim), kiedyś żył tu smok, u „Wierzynka” serwują raki (i sarni comber), a najlepszym miejscem do zabawy jest nocny klub „Frantic”. Podobnych informacji dostarcza każdy przewodnik po Krakowie i odniosłem nieodparte wrażenie, że właśnie stamtąd Masterton czerpał informacje do książki. Na dobrą sprawę, gdyby akcja „Bazyliszka” rozgrywała się w każdym innym mieście powieść nic by na tym nie straciła, a może i zyskał.
Analizując polskie wątki „Bazyliszka”, zauważyłem jednak pewną zaletę, zmianę na lepsze. We fragmentach rozgrywanych w Krakowie znalazłem tylko jedną wzmiankę o wszechobecnym zapachu gotowanej kapusty, co w poprzedniej „polskiej” książce („Dziecku ciemności”) autor czynił nagminnie.
Polacy zostali ukazani mało interesująco – w książce występuje dwóch przedstawicieli naszego narodu. Jednym z nich jest Rafał Jaślewicz, właściciel pożółkłych od tytoniu zębów, starego (przedwojennego?) prochowca, który z pensji pracownika muzeum urządza mini bankiet u Wierzynka. Jest też znachorka Zofia, ale ona pojawia się w książce tylko na moment, na dodatek nie różni się od innych kobiet obdarzonych zdolnościami parapsychicznymi, które bardzo często występują w książkach Mastertona.
Co do fabuły – historia naukowców pragnących odtworzyć mityczne stworzenia dla ratowania ludzkiego życia (komórki macierzyste itp.) jest strasznie naiwna i mało logiczna. Chociażby kwestia znalezienia odpowiednich funduszy czy miejsca na prowadzenie badań. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że część opisanych w książce eksperymentów jest mocno nieetyczna, ale zawsze znajdą się osoby, które dla pieniędzy zrobią wszystko. Tymczasem autor próbuje przekonać czytelnika, że lepiej „produkować” bazyliszki domowymi metodami w ciągłej obawie przed policją.
Często fabułę książek Mastertona ratowała rozbudowana warstwa legendarna np.: wierzenia Indian Ameryki Północnej (cykl „Manitou”) czy folklor Europy Środkowej („Ciało i krew”).Niestety, autor nie rozbudował wątku genezy bazyliszka i jedynie raz czy dwa wspomniał o fikcyjnej „Czarnej księdze” Wincentego Kadłubka i związanej z nią historią . Można również autorowi zarzucić, że autor nie odrobił dokładnie pracy domowej – w Polsce bazyliszek jest związany raczej z Warszawą, a nie z Krakowem.
Sytuacji nie poprawiają bohaterzy. Naukowiec niewidzący niczego poza własną pracą, dociekliwa dziennikarka, zbuntowany nastolatek – wszyscy są stereotypowi i nie posiadają rozbudowanej osobowości. Jeśli dodamy do tego nudną, rozwlekłą fabułę i wspomnimy, że w trakcie lektury horroru Mastertona odczuwanie lęku jest praktycznie nie możliwe, to dostaniemy pełen obraz nieudanej powieści.

„Bazyliszek” należy do najsłabszych książek w dorobku Mastertona. Szwankuje w nim wszystko, zalet trudno się dopatrzeć. Jeśli angielski pisarz chciał w ten sposób uhonorować Polskę, to nazwałbym jego działania sabotażem. I tylko bazyliszka żal.

Ocena 2/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-02-02, 01:02   

Jeffery Deaver "Spirale grozy"


„Spirale grozy” to już drugi na naszym rynku zbiór opowiadań amerykańskiego mistrza thrillerów Jeffery’a Deavera. Podobnie, jak w przypadku „Spirali strachu”, i tym razem otrzymujemy szesnaście utworów łączących w sobie cechy kryminału i thrillera.
Cechą charakterystyczna dla twórczości Deavera jest umiejętność zaskakiwania czytelników. Każde z prezentowanych opowiadań pisarz zaczyna dość standardowo , najczęściej mamy do czynienia z policyjnym śledztwem, by pod koniec zrobić woltę o sto osiemdziesiąt stopni i przedstawić dotychczas poznane wydarzenia w zupełnie innym świetle. Zabieg ten powoduje, że pomiędzy autorem a czytelnikiem toczy się swoista gra o to kto będzie górą – zwodzący na manowce pisarz czy starzy „wyjadacze” kryminałów. Wie o tym sam Deaver i świetnie się bawi. W „Dziewczynie z Tunelu” sami bohaterowie opowiadania wymyślają, a następnie obalają kolejne rozwiązania zagadki. Odniosłem wręcz wrażenie, że pisarz chce w pewnym miejscu powiedzieć: „Wiem, czego się spodziewacie, wiem jak myślicie – i dlatego znów was oszukam”. Do najbardziej udanych pod tym względem opowiadań zaliczyłbym „Zepsutą do szpiku kości” (historia matki czekającej na powrót marnotrawnej córki) oraz „Podwójne zaskoczenie” (o procesie w sprawie zabójstwa)
Z drugiej strony te wieczne próby zaskakiwania czytelników w pewnym momencie wydaje się być sztuką dla sztuki. Nie ważne czy fabuła jest logiczna – ważny staje się efekt suspensu. W dodatku pisarz lubi powtarzać swoje tricki i tak finałowa scena ujęcia przestępcy w „Zasadzie Locarda” jest żywcem wyjęta z wcześniejszych powieści „Mag” i „Dwunasta karta”. Oczywiście dla osób, które nie miały jeszcze okazji przeczytać tych książek nie stanowi to większego problemu, ale …
Natomiast mocną stroną „Spirali grozy” są wiarygodne portrety psychologiczne bohaterów. Wystarczy kilka zdań, aby postać znudzonego biznesmena czy nadgorliwego policjanta zyskała własną, niepowtarzalną osobowość. Tak jest chociażby w opowiadaniu „Podglądacz”, gdzie Deaver po mistrzowsku tworzy obraz życiowego nieudacznika, dla którego jedynym sensem życia staje się podglądanie atrakcyjnej sąsiadki. Spodobać może się również otwarte zakończenie kilku utworów, Deaver nie stawia kropki nad „i” dając czytelnikom możliwość dopisania własnego zakończenia.
Na minus zapisałbym z kolei małe zróżnicowanie tematyczne prezentowanych opowiadań. O ile w poprzednim zbiorze najczęściej powtarzającym się motywem była zdrada małżeńska, tym razem autor postawił na przebiegłych przestępców, którzy na różne sposoby unikają kary. O ich sprycie niech świadczy fakt, że nawet legendarny Sherlock Holmes, który pojawia się w jednym z opowiadań, nie jest w stanie wskazać winnego. Ta sztuka udaje się jedynie Lincolnowi Rhym’owi – no, ale wiadomo, to jest po prostu geniusz.
Całemu zbiorowi natomiast do geniuszu dużo brakuje. Owszem, poszczególne utwory czyta się bardzo przyjemnie, ale lektura jednego po drugim prowadzi do lekkiego znudzenia. Niespodzianki przestają zaskakiwać, a intryga wydaje się niekiedy mało logiczna. Czytać? Jak najbardziej, ale w małych dawkach. Nie dość, ze wystarczy na dłużej, to i przyjemność płynąca z lektury będzie większa.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23110
Wysłany: 2009-02-03, 09:47   

Roberto Saviano – Gomorra.
Książka ta jest poruszającym zapisem podróży autora (tej dosłownej i tej mentalnej) przez imperium neapolitańskiej mafii – kamorry. Roberto Saviano stworzył niesamowity fresk współczesnej włoskiej zorganizowanej przestępczości, który nie może pozostawić nikogo obojętnym, choć wielokrotnie – jeśli nie przez cały czas trwania tej podróży – pokazuje właśnie obojętność na mafię. Nie chodzi wcale o obojętność organów ścigania wobec tych zbrodniarzy. Pokazuje on obojętność – nazwijmy to – systemową, wpisaną w mentalność Włochów, która pozwala mafii na funkcjonowanie.

Czytając tą książkę nie można zapominać o perspektywie, z której autor opisuje mafię neapolitańską. Jest to ważne, ponieważ czytając różne opinie, omówienia i recenzje tej książki natknąłem się na jednorodny ton piszących, który wskazywał na przejęcie przez nich perspektywy pisarza. Jest oczywistym, iż będąc neapolitańczykiem, żyjąc a nawet współpracując z ludźmi kamorry, aby poznać ten świat „na dole” mafijnej drabiny – autor pisze ze swej własnej, „miejscowej” perspektywy, która każe mu właśnie kamorrę określać jako najgroźniejszą mafię i Włoch i świata. Ta perspektywa każe mu też bagatelizować znaczenie mafii sycylijskiej. Skrótowo zaznaczę w tym miejscu tylko, że mafia sycylijska przynajmniej do końca lat 80 – tych XX wieku była najgroźniejsza strukturą przestępczą świata. Mało kto wie, że włoska mafia w Ameryce przez wiele lat była po prostu lokalnym „oddziałem” mafii sycylijskiej. Nowojorscy bossowie przyjmowali polecenia z Sycylii, a ci którzy chcieli się usamodzielnić kończyli rychło martwi. Kręgosłup mafii przetrąciły dopiero zorganizowane akcje FBI i Departamentu Sprawiedliwości – to w USA (np. akcja pod kryptonimem „Pizza Connection”), a we Włoszech głośne akcje, które skończyły się pokazowymi procesami w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. To dzięki rozbiciu mafii sycylijskiej, a raczej przetrąceniu jej, mafia neapolitańska rozwinęła skrzydła. Z tej perspektywy „Gomorra” tego zjawiska nie ujmuje, ale – jak zorientował się każdy czytający – nie jest to jej żadną wadą. Roberto Saviano nie mianował się bowiem badaczem naukowym, czy kryminologicznym tego zjawiska.

Truizmem jest twierdzenie, że prawdziwa mafia różni się od tej pokazywanej w przeróżnych wielkich filmach. Ojciec Chrzestny, czy Chłopcy Z Ferajny to wielkie dzieła, przedstawiające mafię, jaka nigdy nie istniała (w mniejszym stopniu film M. Scorsese). Jednak, zwrócić należy uwagę, na co wskazuje także i Roberto Saviano, że dzieła te miały wpływ na kształtowanie się różnych postaw mafijnych. A czasami niemal filmy te nieświadomie dotykały rzeczywistości. Od siebie dorzucę tu jeszcze kilka faktów z historii mafii sycylijskiej. Najpotężniejszy jej klan pochodził z Corleone na Sycylii (tego samego uroczego, ale typowego miasteczka, od którego nazwy przyjął swe nazwisko filmowy i książkowy Vito Andolini). To stamtąd pochodził Luciano Liggio – legendarny boss sycylijskiej mafii. To z Corleone pochodzili także jego dwaj zausznicy zwani „wściekłymi psami”, z których jeden Salvatore „Toto” Riina, został ujęty dopiero kilka lat temu, jako ostatni „corleonesi”. Roberto Saviano, w odniesieniu do kamorry dorzuca jeszcze filmy bardziej współczesne: Matrix, Kruk, Pulp Fiction. Mafiosi przejęli nawet nomenklaturę filmową kazali do siebie mówić „padrone”, ubierali się jak Neo, czy – jak Sandokan Schiavone – inscenizowali niemal swoje aresztowanie, kreując się wizerunkowo na postaci z filmów, aby oddziaływać na tych, którzy będą relację z zatrzymania oglądać. Do końca musieli pokazać siłę, niezłomność, dać znak podwładnym, członkom klanu i wrogom.

Roberto Saviano zabiera czytelnika w swoją podróż po każdym istotnym, dającym się zidentyfikować, fragmencie mafijnej rzeczywistości. Pisze wściekły, ale nie traci z oczu rzeczywistości. Tam, gdzie nie sięga jego własna wiedza, jego doświadczenie – posiłkuje się bogatą dokumentacją sądową. Styl tej książki przypomina reportaż, fabularyzowany dokument czasami mieszany z esejem. W zasadzie trudno przypisać ta książkę do jakiegoś konkretnego gatunku. Przy tym w trakcie tej podróży Saviano nie gubi czytelnika, który za nim podąża. We właściwych miejscach zatrzymuje się, aby szczegółowo opisać jakieś zjawisko: dzieci w strukturach kamorry, kobiety u steru władzy w mafii, krwawa wojna klanu DiLauro z „Hiszpanami”, która zakończyła się realizacją jednej z największych operacji anty-mafijnych przeciwko neapolitańskiej kamorze. I znowu wraca motyw obojętności: krwawe porachunki mafijne, w których giną niewinni zabijani dla postrachu przyciągają uwagę mediów. Ale ta skupiona jest na sensacji, powierzchowna i nie niosąca żadnych wymiernych skutków. Czego przykładem było relacjonowanie procesu bossów kamorry, w którym uczestniczyli już tylko lokalni dziennikarze. I Roberto Saviano, który potem go opisał, nadając rozgłos, który zwiększył zainteresowanie mediów kolejnymi rozprawami.

Obojętność mediów, to jedno – gorszym zjawiskiem wydaje się być obojętność władzy. Z jednej strony wprawdzie walczy ona z kamorrą, ale poza konfiskatą ich majątków nie odcina mafii od źródeł dochodów. Dziś skonfiskowana willa nie zmieni tego, że System działa dalej, a – jak pisze Saviano – organizowana co jakiś czas „redukcja” na szczytach mafijnej hierarchii dokonywana przez władze, stała się wliczonym w tą działalność, pożądanym ryzykiem. Droga na szczyt mafijnej hierarchii jest usłana trupami i ktoś kto osiąga szczyt nie może czuć się na nim pewnie, bo to psuje biznes, sprzyja monopolowi a ten z kolei eliminuje mafijny „wolny rynek”, hamuje „konkurencję”, tworzy zastój a ten obniża zysk. A mafia jest jak wolny rynek pozbawiony jakichkolwiek hamulców. Rynek musi się kręcić, interes musi się kręcić, zysk jest wszystkim, człowiek nikim.

I tu właśnie jest clou problemu. Bo ludzie na Południu skazani są na mafię – to ona daje im głodowe, ale pewne pensje wyzyskując ludzi na budowach, w handlu narkotykami, na plantacjach. Panująca bieda nie pozostawia im wyboru. Toteż społeczeństwo nie wystąpi tam przeciwko mafii. Nie tylko ze strachu, ale i dlatego, że straci szansę na 500 euro co miesięcznej pensji. Nawet biznes legalny nie chce rezygnować z mafii. Sprawa Parmalatu (firmy mleczarskiej, znanej także w Polsce) pokazuje to jaskrawo: lepiej było się opłacać mafii, sprzedać jej trochę udziałów, a w zamian otrzymać monopol na lokalnym rynku. Także włoskie firmy odzieżowe, również szyjące pod znanymi, ekskluzywnymi i sławnymi markami wolą wykorzystywać mafijne „firmy” krawieckie organizując dla nich bardzo proste przetargi na szycie odzieży. Krótko mówiąc: działanie mafii to spełnienie snu o liberalnym kapitalizmie bez żadnych ograniczeń. Przy tym Saviano pokazuje działanie i skutki tego systemu także poprzez pryzmat spotykanych ludzi, jak np. bardzo uzdolnionego krawca, który za 500 euro co miesięcznej pensji szyje suknie dla bogatych, nie tylko Włoszek, ale i Angeliny Jolie. I nikt go nigdy za to nie doceni, bo jest nikim, bez przyszłości. Tak jak pozostali „niewolnicy” mafii, uzależnieni od niej ekonomicznie. Żyjący w psychozie strachu. Jest tego rewelacyjnym odbiciem opisywana scena aresztowania jednego z bossów. Kiedy był wyprowadzany z domu przez karabinierów, ci zostali zaatakowani przez mieszkańców miasteczka, wyzwiskami i kamieniami. Ale nie była to obrona bossa, tylko pokaz lojalności wobec niego w strachu, że za aresztowanie bossa na miasteczko spadnie zemsta mafii. A ta jest ślepa i bezwzględna.

Przy tym problem mafii neapolitańskiej nie jest tylko lokalnym problemem Włochów. Kamorra to sieć obecnie najpotężniejsza na świecie, sięgająca swymi mackami każdej sfery życia, czy działalności człowieka począwszy od ulic Neapolu po ulice Moskwy, Los Angeles, Kairu, Sao Paulo. Niszczone macki kamorry w poszczególnych miejscach to tylko chwilowe rozwiązanie problemu, bo nikt nie uderzył i nie wie, jak uderzyć w jądro Systemu. Można najwyżej ogłuszyć mafię na jakiś czas, ale ona się szybko odbudowuje. I ma długą, bezwzględną pamięć. Ofiarą tej pamięci może stać się R. Saviano. Paradoksalnie, póki wokół jego książki panuje rozgłos – może czuć się bezpiecznie, bo kamorra nie będzie chciała robić z niego męczennika. Jednocześnie tenże rozgłos, jaki zyskała „Gomorra”, stał się przyczyną kłopotów autora. Bo interesy mafijne, tak jak interesy legalne, tak jak wielkie pieniądze – lubią ciszę. Zgodzić się trzeba z twierdzeniem, że siła tej książki nie tkwi w wyciągnięciu nazwisk bossów – te wszyscy znali, choćby z procesów. Dopiero ukazanie mechanizmów działania mafii i nagłośnienie tego opisu stało się groźne i dla mafii i dla R. Saviano.

Osobiście czasami nie mogłem uwierzyć w to, co czytałem. Tym bardziej to było przerażające, bo było prawdziwe. Każdy kto miał okazję odwiedzić południowe Włochy i Sycylię wraca oszołomiony pięknem tych biednych regionów. I trudno tym bardziej uwierzyć w opisy rzeczywistości R. Saviano ukazujące degradację tych regionów, pod każdym względem. Po przeczytaniu „Gomorry” nie można także się łudzić, że mafia neapolitańska jest lokalnym problemem Włoch. Ale nie wiem, jak mam nie być wobec niej obojętny.

10/10
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-02-04, 18:33   

Jacek Piekara - "Charakternik"

Sukces „easternów” Jacka Komudy spowodował, że wytyczoną przez niego ścieżką zaczęli podążyć inni autorzy. Jednym z nich jest Jacek Piekara autor osadzonego w realiach XVII-wiecznej Polski „Charakternika”. Pisarz z niego bardzo sprawny, więc zapowiadał się ciekawy pojedynek na słowa.

Początek powieści jest zachęcający. Zwykła szlachecka zwada w przydrożnej karczmie staje się początkiem dziwnej znajomości pana Żytowickiego z dwójką charakterników – Szczurowickim i Myszkowskim. Znajomości, która stanie się okazją do podróży przez szlachecką Polskę – miejsce tyleż urokliwe co niebezpieczne.

Niby mamy do czynienia z tym samym co u Komudy – swarliwa szlachta, zajazdy, pojedynki, jednakże pomiędzy słowami zabrakło czegoś – wyczucia, oddania ducha tamtych czasów. Czytając „Bohuna” czy „Czarną szablę”, czułem, że ich autor żyje opisywaną epoką; tymczasem w wypadku Piekary odniosłem wrażenie, że dla niego świat Rzeczypospolitej Obojga Narodów to jedynie dekoracja. Owszem widać przygotowanie do tematu, wystarczy przeczytać sążniste przypisy na końcu książki, ale dla czytelnika to jednak tylko puste słowa. Opisy starć, zresztą bardzo nieliczne, nie porywają, nie pobudzają wyobraźni i bardziej przywodzą na myśl potyczki Mordimera Madderdina niż Jacka Dydyńskiego. Twórca „Charakternika” stara się oddać klimat ówczesnej polszczyzny wstawiając często słowa lub całe zwroty łacińskie, jednocześnie jednak dialogom brakuje kwiecistości, polotu.

Znakiem rozpoznawczym twórczości Jacka Piekary są interesujące postaci, które szybko zyskują sympatię czytelnika. Niestety tym razem autorowi stworzyć takiego bohatera się nie udało. Na pierwszy plan wysuwają się wspomniane już wyżej postaci: panowie Żytowicki, Szczurowicki i Myszkowski. Pierwszy z nich łączy w sobie najlepsze/najgorsze cechy ówczesnej szlachty – obżarstwo, słomiany zapał, ksenofobię, łatwowierność połączoną ze specyficznym sprytem. Innymi słowy prezentuje „klasyczny” wizerunek rodem z sienkiewiczowskiej „Trylogii” i nic ponadto. O pozostałych bohaterach trudno powiedzieć coś konkretnego. Myszkowski to milczek, a Szczurowicki dla odmiany – gaduła, ale ciężko stwierdzić, na ile wypowiadane kwestie to jego prawdziwe poglądy. Obaj są odważni, skorzy do użycia przemocy, ale i do szlachetnych uczynków. Patrząc z perspektywy całej powieści, wydali mi się jednak niedopracowani, tak jakby przeszli obok powieści, której są głównymi bohaterami. Trudno jest mi nawet powiedzieć, czy ich polubiłem, czy nie – zostawili mnie dziwnie obojętnym *.

Spore zastrzeżenia wzbudziły we mnie również opinie wygłaszane przez poszczególnych bohaterów. Peanów na temat bliźniaków, którzy zrobią porządek w państwie, czy ostrej krytyki kościoła katolickiego, w którym upatruje się jednej z głównych przyczyn upadku Polski szlacheckiej, nie mogę zaliczyć w poczet książkowych zalet.

W jednej rzeczy wszelako Jacek Piekara Komudzie nie ustępuje, a wręcz go przewyższa. Jest to zawartość elementu magicznego. O ile u twórcy „Bohuna” magii z książki na książkę ubywa, tutaj mamy pod dostatkiem istot czystych (anioły) i nieczystych (demony, wodnik), a i podróże na „druga stronę” życia się zdarzają. Inna sprawa, że wmieszanie istot nadprzyrodzonych do dziejów naszego państwa nie jest czymś nowym.

Nie ma dla mnie wątpliwości, że z pojedynku Jacek Piekara – Jacek Komuda zwycięsko wychodzi ten drugi. „Charakternik”, chociaż jest nieźle napisaną powieścią, nie spełnia pokładanych w nim nadziei i pokazuje, jak trudno będzie literacko przeskoczyć „Diabła Stadnickiego”. Zobaczymy, może następnym razem ktoś dotrzyma pola.

* Przy okazji postaci warto zwrócić uwagę na pewną manierę Piekary. Autor z uporem godnym lepszej sprawy przy każdym nazwisku szlacheckim używa słówka „pan”.


Ocena: 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-02-05, 21:31   

Tom Harper - "Mozaika Cieni"

Schyłek XI wieku. W Bizancjum od piętnastu lat władzę dzierży Aleksy I Komnen. Od piętnastu lat próbuje przywrócić dawną świetność Cesarstwu, zręcznie lawirując pomiędzy zewnętrznymi i wewnętrznymi wrogami, skutecznie posługując się zarówno dyplomacją, jak i prowadząc – tu już ze zmiennym szczęściem – kampanie wojskowe. Jednak zasoby osłabionego państwa nie są nieograniczone – w 1095 roku Aleksy nie ma wyjścia i musi prosić papieża Urbana II o pomoc. I, jak to czasami bywa, otrzymuje znacznie więcej, niż oczekiwał. Pod murami Konstantynopola stają uczestnicy I Krucjaty. W tym samym czasie dochodzi do zamachu na życie cesarza. Zamachu, w którym użyto nietypowej, dawno zapomnianej w Bizancjum broni.

W tym momencie rozpoczyna się akcja „Mozaiki cieni”. Demetrios Askiates – były najemnik, obecnie: tropiciel zagadek – zostaje wezwany do pałacu, gdzie otrzymuje zlecenie odnalezienia niedoszłego zabójcy i wykrycia zleceniodawców zamachu. Zadanie jest wyjątkowo delikatne – w spisek na życie cesarza mogą być zamieszani członkowie jego rodziny. Tymczasem Demetrios nie prowadził jeszcze żadnej sprawy w środowisku wysokich rodów, dworskie życie i pałacowe intrygi są mu obce. Ale czyż można odmówić takiej „prośbie”? I prawdziwie cesarskiemu wynagrodzeniu?

Tom Harper studiował historię średniowieczną i to podczas lektury wyraźnie się czuje – autor odmalowuje bardzo plastyczną i bogatą w szczegóły panoramę XI-wiecznego Bizancjum. Nie ogranicza się jedynie do wątku kryminalnego – z równą swadą opisuje pałacowe mozaiki, klasztory, wyścigi na hipodromie, ówczesne procedury medyczne. Zabiera czytelnika z wizytą do dzielnic nędzy, na targ, przedstawia nie tylko ceremoniał dworski, ale również zwyczaje domowe mieszkańców Konstantynopola. I świetnie kontrastuje obyczajowość i mentalność przedstawicieli różnych kultur. Na podkreślenie zasługuje fakt, że Tom Harper traktuje historię kompleksowo, nie trzyma się kurczowo Bizancjum – nawiązuje do wydarzeń, które miały miejsce w odległym państwie i tam odnajduje ukrytą motywację bohaterów – dla autora dzieje średniowiecznej Europy są całością, a nie sztucznie rozdzielonymi historiami poszczególnych krain czy władców.

Chociaż wątek kryminalny nie jest specjalnie wyszukany i nie dorównuje stopniem komplikacji opowieściom o Sherlocku Holmesie, które są dla mnie wciąż niedoścignionym literackim wzorcem powieści detektywistycznej, to opowieść o perypetiach Demetriosa obfituje w niespodziewane zwroty akcji, mylne tropy i pomniejsze zagadki. Bohaterowie książki (nawet ci drugoplanowi) nie pojawiają się znikąd i nie demonstrują cudem nabytej wiedzy – mają przeszłość, postępują zgodnie z posiadanym doświadczeniem i cechami charakteru. A najważniejsze jest, że rozwiązanie nie pojawia się znienacka, żaden deus ex machina nie uszczęśliwia bohatera prezentując wyjaśnienie.

W bizantyjskiej scenerii rozgrywa się także akcja „Błazna wkraczającego na scenę” Alana Gordona. Książki łączy nie tylko miasto – czas opisywanych wydarzeń dzieli raptem sto lat, okres niedługi w skali trwania imperium. W obu opowieściach tematem przewodnim jest spisek przeciwko cesarstwu. A jednak oba utwory różnią się zasadniczo: punktem widzenia głównego bohatera – błazen Feste jest zewnętrznym obserwatorem, Demetrios – obywatelem Bizancjum. Feste puentuje dostrzeżone różnice obyczajowe zgryźliwymi i nieco powierzchownymi uwagami, dla Demetriosa są one codziennością, której nie poświęca błyskotliwych bon motów – jego komentarze cechuje raczej pobłażliwa rezygnacja, akceptacja dla miasta i kultury, w których żyje. I – mimo że w „Mozaice cieni” mniej jest żartów i dowcipów – to oceniam książkę wyżej, ze względu na szerzej przedstawione i pogłębione tło obyczajowe.

Podsumowując, choć wydaje się, że „Mozaika cieni” Toma Harpera przeznaczona jest głównie dla młodszego czytelnika, to książka zdecydowanie jest warta lektury – jeśli nawet śledztwo tropiciela zagadek nie zadowoli wymagającego odbiorcy, to ewentualne rozczarowanie z pewnością wynagrodzi świetnie odmalowane tło historyczne i obyczajowe. Z czystym sumieniem – 7/10.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4482
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-02-13, 14:22   

Wadim Panow - Wojny prowokują nieudaniczy" "

„Wojny prowokują nieudacznicy” to mała 500-stronnicowa cegiełka, z okładką kojarzącą się raczej z artworkiem robionym na potrzeby gry komputerowej niż typowo książkową okładką. Wadim Panow był przed lekturą autorem zupełnie mi nieznanym, dlatego nie odpuściłem sobie małej lustracji przez sieć. Na wschodzie podobno odniósł sukces wydawniczy przez cykl o Tajnym Mieście, jaki recenzowana książka rozpoczyna. Jest to kolejny autor w Fabrycznej serii „Obca Krew” – gdzie rosyjscy autorzy raczej nie stanowią mniejszości. Blurb zarysowuje nam realia książki, które od samego początku...
...niezbyt odkrywcze są zresztą. Z pomysłem tajemnego nadnaturalnego półświatka (tutaj zwanego „Tajnym Miastem”), żyjącego obok nas, prowadzącego własną grę, mamy do czynienia w popkulturze od dawna. Najbardziej zinstytucjonalizowane zostało to w grach fabularnych White Wolfa, a w Rosji ze swoimi „Patrolami...” zabłysnął też Łukjanienko. Panow w przeciwieństwie do powyższych przykładów oferuje niewiele poza pomysłem wyjściowym. Należy docenić próbę kreacji własnych realiów, ale co po dobrych chęciach, skoro świat powieści jest mdły w swoich rozwiązaniach. Brak tu jakiegoś definitywnego wyróżnika, pełno za to konstruktów tworzonych na zasadzie „dodajmy im dodatkową parę rąk”, albo „zróbmy trzy wielkie nacje, a każdą przypiszmy do żywiołu” itp. Taka scenografia byłaby całkiem dobrym materiałem na grę komputerową, trzymając się skojarzenia z początku recenzji. Panow dość dobrze akcentuje element rywalizacji, szukania równowagi w układzie sił; ale nie jest to rozwiązanie na 500-stronnicową książkę. Fabuła sprowadza się do gigantycznej zabawy w chowanego czy też berka na terenie Moskwy – cały czas ktoś kogoś szuka, bo ten ktoś uciekł, ale już go ktoś inny przechwycił, ale tak naprawdę to nie jego szukamy, bo to ktoś inny itd., itp. Czasem naturalnym biegiem rzeczy dochodzi do jakiegoś starcia – pyskówki czy walki o średnim poziomie widowiskowości. A że samo genesis świata, – czyli motyw kolejnych ras, których czas przeminął, zajmujących miejsce w Tajnym Mieście, otaczających się czarami, na które moc pochodzi z ekskluzywnych magicznych źródeł skorelowanych z genami danych istot, brzmi nieco... Ok, nie brzmi. Autor na szczęście, nie miesza później i trzyma się wstępnych założeń, a także stara się przekładać je spójnie na chociażby ekonomię czy genealogie świata.
W to wszystko wpleciony jest tak rzadki w fantastyce wątek wybrańca, rozegrany bez zbędnego mieszania – wybraniec owszem, ale zdradzono go, więc postanowił wziąć odwet na wszystkich. W dodatku wybraniec ma wielką traumę i adekwatne kompleksy, które musi rekompensować sobie w podły sposób (a to i tak chyba najbardziej skomplikowany charakter tej powieści...). Główna postać to tymczasem bohater z przypadku – ot, znalazł się w (nie)właściwym miejscu o (nie)właściwym czasie i wciągnięto go w berka toczonego wg zasad, których nie zna. Cały czas się mota, próbując zrozumieć, co się dzieje – pomysł może i niezły, ale z perspektywy czytelnika, który wie, o co chodzi, bohater stwarza wrażenie biednego ciołka. Zresztą nie dałbym sobie ręki uciąć, że to właśnie jest główny bohater – może to major Korniłow wspomniany bezpośrednio w blurbie? Autor serwuje nam wielką masę ludzkich i nieludzkich charakterów, a każdy z nich ma swoje pięć minut współuczestniczenia w narracji. Łatwo się pogubić. Nie jestem przekonany czy to dobry zabieg – spora cześć postaci nawet nie musząc wysilać się dłużej niż pięć minut nie potrafiła interesująco się zaprezentować. Niektóre opisy faktycznie funkcjonują bardziej na zasadzie zapychaczy niż czegoś, co posuwałoby fabułę do przodu lub dawało czytelnikowi cokolwiek w zamian.
Książka, mimo że jest częścią cyklu, stanowi raczej autonomiczną całość, bez syndromu „ciąg dalszy nastąpi”. Wszystkie nitki zbiegają się w jednym miejscu, następuje rozwiązanie akcji a bohaterowie odjeżdżają samochodem w dal. Nie jestem szczególnie chętny zobaczyć, gdzie dojadą. W zasadzie trudno mi sobie wyobrazić kontynuację tego cyklu, jeśli miałaby wyglądać podobnie do tom pierwszy. Choć wiem, że niektórym – zarówno autorom, jak i czytelnikom – takich zabaw w berka na większą skalę, nigdy dość.
Podsumowując, „Wojny prowokują nieudacznicy” to dobra książka-czasowypełniacz. Można ją przerwać w dowolnym momencie, a później wrócić i będziemy mieli do czynienia z tym samym. Czasem fajnie poobserwować sobie taką ganianinę postaci o niezbyt zawiłych charakterach. Niestety, na dłuższą metę jakikolwiek brak oryginalności w warstwach ontologicznej i fabularnej – nudzi. I nie przysłoni tego nawet największy wybuch.
 
 
batou 


Posty: 507
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2009-02-17, 15:33   

China Mieville - Blizna

Jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy fantastycznych - China Mieville zabiera nas znów w podróż po znanym z Dworca Perdido świecie Bas-Lag. Akcja Blizny również toczy się w mieście, ale nie jest nim Nowe Crobuzon. To nowe miasto – Armada jest tworem niepodobnym do czegokolwiek, z czym spotkałem się do tej pory.

Bellis Coldwine ucieka z Nowego Crobuzon okrętując się na statek zmierzający do kolonii Nova Esperium. Na pokładzie podróżują nim ludzie wolni, jak Bellis, pod pokładem zaś upchnięci w nieludzkich warunkach skazańcy, więźniowie, niewolnicy, wśród których jest wielu Prze-Tworzonych, czyli istot poddanych karze transformacji ich ciał w Nowym Crobuzon. Statek nie dociera do kolonii, gdyż po drodze zostaje zaatakowany przez piratów i odholowany do Armady. Tragiczne początkowo wydarzenie okazuje się być dla niektórych z pasażerów statku wybawieniem. Inni, jak Bellis, nie mogą przestać myśleć o ucieczce.

Tak jak Nowe Crobuzon w poprzedniej powieści Mieville’a było czymś więcej niż tylko scenerią dla rozgrywających się w nim wydarzeń tak i Armada staje się jakby jednym z bohaterów powieści w Bliźnie. To miasto, to dryfujące po oceanach świata skupisko statków, miasto zbudowane z kadłubów, masztów i takielunku, podzielone na dzielnice, z wykształconą administracją i własnym językiem, zamieszkane przez wiele ras Bas-Lag i kipiące życiem niczym Nowe Crobuzon.

Wyobraźnia pisarza i rozmach w opisywaniu stworzonego świata, które były wielkimi atutami Dworca Perdido także i tutaj wywierają na czytelniku ogromne wrażenie. Po raz kolejny książkę trudno przypisać jednoznacznie do jakiegokolwiek gatunku literackiego. Mamy tutaj elementy fantasy pod postacią uprawianej na Armadzie specyficznej magii, mamy Sci-Fi w opisach przeróżnych mechanizmów wykorzystywanych w mieście, wampiryczne wątki rodem z horroru, czy marynistykę z racji samego miejsca akcji i słownictwa wykorzystywanego przez Mieville’a. Kolejny raz pisarz czerpie pełnymi garściami z różnych stylów i konwencji podporządkowując je swojej wizji i tworząc tym samym coś na wskroś nowego.

Blizna wydaje się też książką ciekawszą fabularnie niż Dworzec Perdido. Tam w pewnym momencie miałem wrażenie, że pisarz zapędził się tak, że stanął przed dwiema ścieżkami, w które mógł popchnąć powieść: jedną bardziej w klimacie Sci-Fi, a drugą będącą pomieszaniem horroru i kryminału i wybierając drugą z nich z konieczności nieco ograniczył arsenał wypracowanych już pomysłów. Blizna jest książką bardziej spójną i przemyślaną, która pomimo wielu zwrotów akcji od początku prowadzi w określonym kierunku.

Bardzo dobre wrażenie pozostawiają też wykreowani przez pisarza bohaterowie, a Mieville świetnie pokazuje ich wzajemne relacje, w których często iskrzy przez to jak są oni różni, jak różną przeszłość mają za sobą przed Armadą i jak inaczej odczuwają sytuacje, w której się znaleźli. Chyba najlepiej widać to w relacjach Bellis – uprowadzonej, nie przestającej myśleć o ucieczce z miasta i Doula – obywatela Armady z własnej woli, ochroniarza i żołnierza rządzących miastem.

Blizna jest dla mnie krokiem naprzód w twórczości Mieville’a. Nie gubi się tu nic z wcześniej znanych atutów pisarza, a zauważalne są nowe, jak lepsze prowadzenie fabuły powieści. Mimo tego nie jestem w stanie ocenić, czy Blizna to powieść lepsza niż Dworzec Perdido. Wcześniejsza książka autora miała specyficzny klimat, opisy miasta ociekały brudem, a panująca w nim atmosfera strachu tworzyła ten niepowtarzalny nastrój. Tutaj jest tego mniej, klimat powieści jest inny, ale przez wiele innych atutów jest to i tak kawał świetnej fantastyki pochłaniającej bez reszty i dającej ogrom przyjemności z lektury.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-02-19, 19:01   

Marcin Mortka "Miecz i kwiaty”

Krucjaty do Ziemi Świętej zawsze rozpalały wyobraźnię. Tysiące ludzi porzucało dotychczasowe życie, by pod znakiem krzyża i ze słowami „Dieu le veut” na ustach wyruszyć w nieznane. Głód, przemoc, śmierć, ale także bogactwo i sława stawały się ich przeznaczeniem. Był to czas wielkich czynów, ale i zwykłych ludzkich podłości. W tę jakże barwną epokę zabiera nas Marcin Mortka pierwszym tomem najnowszej powieści – „Miecz i kwiaty”.
Jest rok 1188. Kilka miesięcy wcześniej pod Hittinem padł kwiat rycerstwa Królestwa Jerozolimskiego, a samo Święte Miasto wpadło w ręce Saladyna. Jedyną nadzieją na przetrwanie krzyżowców w Ziemi Świętej jest pomóc z Europy. Z całego kontynentu ruszają władcy (Fryderyk Barbarossa, Ryszard Lwie Serce, Filip August), możni, a także setki pielgrzymów marzących o ujrzeniu Jerozolimy oraz rychłym wzbogaceniu się. Są też tacy, którzy pragną odkupić swe złe uczynki. Jednym z nich jest Gaston de Baideaux. Z pozoru kolejny rycerz, który marzy o cudach Orientu, w rzeczywistości osoba skrywająca wiele tajemnic. Niestety nie wie, że w Ziemi Świętej do własnych kłopotów doda kolejne, związane z dawno niewidzianym bratem. Uwikłany w intrygi nieświadomie staje się pionkiem w grze prowadzonej przez ambitnych władców, zdradzieckich możnowładców oraz zagadkowych templariuszy.
W internecie można spotkać się z opiniami, że najnowsza powieść Marcina Mortki przypomina „Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego. I nie sposób tym głosom nie przyznać choć odrobiny racji. W postaci Gastona de Baideaux rzeczywiście łatwo doszukać się wielu cech wspólnych z Reynevanem – zawód miłosny, brat, który staje się źródłem kłopotów, umiejętność wpadania w tarapaty. Nawet kompani podróży wydają się nieco podobni. Włoski rycerz Vittorio niczym Szarlej reprezentuje zdroworozsądkowe podejście do życia, a niemy sługa Bernard niewiele ustępuje siłą Samsonowi Miodkowi. Podobieństwa można także się doszukiwać w samej fabule – Gaston kilkakrotnie popada w niewolę, by niedługo potem odzyskać wolność. Na szczęście Mortka nie przesadził z tym ostatnim elementem i książkę czyta się bez uczucia nieustannej „powtórki z rozrywki”.
Nieco inna jest także konstrukcja głównego bohatera. Chociaż widać, że ma słabość do nadobnych panien i wykazuje się życiową naiwnością, odniosłem wrażenie, że postać Gastona dużo szybciej dojrzewa. Owszem, do końca książki nie wyzbywa się on zapędów godnych „błędnego rycerza”, ale równocześnie widać jak wydarzenia, w których wziął udział, odcisnęły na nim swoje piętno.
Obok postaci głównego bohatera warto zwrócić uwagę na chyba największą zaletę książki Mortki – kreację świata. Pisząc o Ziemi Świętej w czasach krucjat, bardzo łatwo popaść w nadmiar szczegółów i stworzyć coś na kształt bryku z „Dziejów wypraw krzyżowych” Stevena Runcimana. Na szczęście autor „Miecza i kwiatów” potrafił znaleźć „złoty środek” pomiędzy suchą faktografią, a warstwą fabularną. Otrzymujemy sporą dawkę informacji o ówczesnej sytuacji politycznej Ziemi Świętej, ale podanej w bardzo przystępny sposób, dlatego nie odnosi się wrażenia, iż mamy do czynienia z podręcznikiem. Dodatkowym atutem jest fakt, że Mortka potrafił ożywić przedstawiany świat, oddać ducha opisywanej epoki. W trakcie wędrówek po Tyrze czuć zarówno zapach orientalnych przypraw, jak i respekt przed templariuszami, słyszymy głębokie wyznania wiary jak i czystą herezję, widzimy niesamowitą mieszanką kultur, narodów i religii.
Spodobało mi się, iż w historii opowiadanej w „Mieczu i kwiatach”, tak jak w prawdziwym życiu, nie ma miejsca na ideały. Większość postaci występujących w książce to ludzie z krwi i kość, a podział na dobro i zło jest bardzo płynny. Jedyną osobą, co do której nie można mieć zastrzeżeń, jest Balian z Ibelinu – bohaterski dowódca obrony Jerozolimy – rycerz bez skazy, trzeźwo patrzący na otaczający świat, dostrzegający wszystkie odcieni szarości.
Pisząc recenzję z poprzedniej książki Mortki („Ragnarok 1940”), narzekałem na zbyt małą ilość pierwiastka magicznego – tym razem jest inaczej. Magii pojawia się dużo, równocześnie jednak pozostaje ona czynnikiem niedominującym, jedynie kolejnym orężem w walce, fabularną przyprawą.
Do tej pory uważałem Mortkę za specjalistę od powieści osadzonych w mroźnej Skandynawii, tymczasem okazało się, iż pustynny klimat równie dobrze służy temu pisarzowi. W moim prywatnym rankingu pierwszy tom przygód Gastona de Baideaux stawiam na równi z „Ostatnią sagą” i „Wojną runów”, które uważam za najlepsze w dorobku poznańskiego autora. Cóż, teraz czekam na drugą część „Miecza i kwiatów”. Mam tylko nadzieję, że autor nie wystawi mojej cierpliwości na zbyt wielką próbę.

Ocena 8/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-02-25, 13:34   

„Imię wiatru” Patrick Rothfuss

Kiedy zaczynam czytać książkę z gatunku fantasy, której twórcą jest debiutujący autor, dość często zastanawiam się, czy będę miał do czynienia z oryginalnymi pomysłami, świeżym spojrzeniem na gatunek, czy też z powieścią o fabule opartej na znanych motywach i schematach. W przypadku „Imienia wiatru” Patricka Rothfussa trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Fabuła jest dziwnie znajoma. Raczej trudno doszukiwać się czegoś nowego w historii osieroconego chłopca, który wstępuje do szkoły magii. Sytuacja staje się jeszcze bardziej klasyczna, gdy bohater zostaje ulubieńcem jednej – i obiektem nieżyczliwości drugiej części nauczycieli. Również wątek sielskiego dzieciństwa zakończonego tragicznym wydarzeniem czy złodziejskich praktyk nie jest niczym nowym. A jednak „Imię wiatru” czyta się znacznie lepiej od setek podobnych książek zalegających księgarskie półki.
Bez wątpienia największa w tym zasługa stylu Rothfussa – plastycznego, bogatego, świetnie oddającego stan uczuć, emocji głównego bohatera. Autor dobrze sobie radzi z opisami przyrody, dialogami, nieco słabiej ze scenami akcji (mało dynamiczne). Za to prawdziwe majstersztyki to na przykład opisy gry na lutni czy ciszy zalegającej w gospodzie. Bardzo sugestywne, grające na uczuciach czytelnika, a przy tym – nie wpadające w banał.
Na uwagę zasługuje konstrukcja powieści. Historię życia legendarnego bohatera poznajemy z punktu widzenia dorosłego i doświadczonego już życiem mężczyzny, który potrafi spojrzeć z dystansem na swe dokonania. Widzi czyny wielkie, ale i głupotę, naiwność i dojrzałość. Dzięki temu nie otrzymujemy ckliwej opowieści o kolejnym cudownym dziecku, ale wnikliwy obraz dorastania. Ciekawie wypada także konfrontacja mitów z prawdziwą historią – fakty ulegają zatarciu, pozostaje legenda. I tak wypadek w warsztacie przeistacza się w olbrzymi pożar, a szczęśliwy zbieg okoliczności w cudowną interwencję.
Rothfuss potrafi podtrzymać zainteresowanie czytelnika. Niby wiemy, jak skończy się cała historia, ale dzięki opanowanej prawie do perfekcji sztuce niedomówień – nie możemy oderwać się od książki. Z jednej strony autor psuje nam zabawę, zapowiadając niemal od początku pewne wydarzenia, a jednocześnie osnuwa całość mgiełką tajemnicy, czyniąc opowiadaną historię intrygującą. Szukamy zatem porozrzucanych faktów, zbieramy je, próbujemy zbudować pełen obraz i czekamy na kolejne wydarzenia, które stworzyły człowieka-legendę.
W trakcie czytania „Imienia wiatru” dostrzega się rozmach, z jakim autor wykreował fantastyczny świat. Mimo że większość akcji rozgrywa się w jednym mieście, nie mamy uczucia izolacji. Rothfuss tworzy bardzo złożone uniwersum – pełne legend, starych obyczajów, w którym znalazło się miejsce i na kilka różnorodnych systemów magii, jak i istoty nie z tego świata. Ta różnorodność najbardziej widoczna jest na przykładzie Uniwersytetu – studenci pochodzący z różnych krain mają własny system wartości, specyficzny sposób ubierania, język.
Powyższe zachwyty nie oznaczają oczywiście, że Rothfuss napisał książkę bez wad. Pomimo ciekawej konstrukcji, fabuła nie jest, jak już wspomniałem, oryginalna. Ot, kolejna wersja dobrze znanej historii. Zastrzeżenia budzi również tempo narracji, zbyt powolne, mogące znudzić. W książce, pomimo dużej objętości (prawie 900 stron), nie dzieje się wiele. Wprawdzie znajdziemy w niej kilka scen, które podnoszą poziom adrenaliny, ale ogólnie lektura jest co najwyżej letnia. Zastrzeżenia budzi także postać głównego bohatera – zbyt często popełniającego błędy, jak na osobę z tak dużym bagażem doświadczeń.
„Imię wiatru” to obiecujący debiut, którego wypadałoby życzyć każdemu początkującemu pisarzowi. Rothfuss udowadnia, że ma duży potencjał i w przyszłości może być jedną z gwiazd fantasy. Chociaż fabularnie książka nie odkrywa przed czytelnikiem nowych horyzontów, to sposób, w jaki została napisana, skutecznie wynagradza tę niedogodność.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-02-26, 21:43   

Tom Harper - "Rycerze krzyża"

Od wydarzeń opisanych w „Mozaice cieni” minęły dwa lata. Armie krzyżowców przekroczyły Bosfor, cesarz Aleksy I Komnen wynegocjował z nimi układ, na mocy którego zdobyte przez uczestników krucjaty ziemie – pierwotnie własność cesarstwa, miały powrócić pod rządy Bizancjum. Przedstawicielem cesarza, który ma czuwać nad przestrzeganiem układu, jest Tatikios, któremu towarzyszy Demetrios Askiates – znany z pierwszego tomu tropiciel zagadek, tym razem pełniący rolę skryby. Nad ich bezpieczeństwem czuwa trzystuosobowy oddział Waregów.

Krzyżowcy docierają pod Antiochię i rozpoczynają oblężenie twierdzy. I wkrótce zaczynają się kłopoty z dostawami żywności. Pora roku również nie sprzyja działaniom wojennym – właśnie zaczynają się jesienne deszcze i chłody. Na domiar złego armia pozbawiona jest jednolitego dowództwa – poszczególni hrabiowie i książęta nie zamierzają się nikomu podporządkować i wszystkie decyzje podejmują podczas niekończących się sporów na posiedzeniach rady. Te nastroje przenoszą się na żołnierzy – animozje pomiędzy członkami poszczególnych oddziałów ujawniają się coraz częściej. Tymczasem po kilkumiesięcznym oblężeniu, spędzonym przez głodnych żołnierzy w błocie i chłodzie, jeden z wasali księcia Boemunda zostaje zamordowany – książę obawia się, że ta zbrodnia może ostatecznie zniszczyć morale armii i doprowadzić do rozpadu krucjaty. Demetrios zostaje zaangażowany do znalezienia sprawcy.

W powieści na plan pierwszy wybijają się opisy kampanii wojennej, widzianej oczami zwykłego żołnierza – wszechobecny brud, przenikająca wszystko wilgoć, chłód, ciągłe niedojadanie, monotonia stale tych samych obowiązków, przerywana jedynie przez potyczki z Turkami i pogłoski o nadciągającej tureckiej odsieczy. A dodatkowo dzięki postaci Demetriosa czytelnik ma wgląd w posiedzenia protokołowanej przez niego rady i może z bliska obserwować rozgrywki między przywódcami, tworzone ad hoc sojusze i intrygi. Hrabiowie i książęta nie przebierają w środkach i daleko im do chrześcijańskiej miłości bliźniego – wielu z nich przyłączyło się do krucjaty, by coś zyskać, zdobyć dla siebie królestwo.

Zastanawiający dla historyków jest fakt, że oblężenie Antiochii i późniejsza jej obrona przed Turkami w ogóle zostały uwieńczone powodzeniem, szczególnie w zestawieniu z błędami, popełnionymi przez przywódców krucjaty. I nawet nie chodzi o to, że twierdza została zdobyta dzięki pozyskaniu zdrajcy wśród obrońców. Fascynujące jest, że nastąpiło to w ostatnim możliwym momencie (a walki pod miastem trwały ponad pół roku), tuż przed nadejściem tureckiej odsieczy, która – gdyby pojawiła się dwa dni wcześniej – miałaby szansę zakończyć ostatecznie ziemskie dzieje tej wyprawy. Morale uczestników krucjaty zdecydowanie podniosło odnalezienie świętej włóczni, które nastąpiło również w ostatniej chwili, by zmobilizować pielgrzymów – występujących tym razem w roli obrońców Antiochii – do walki ze znacznie przeważającymi tureckimi siłami.

Istotną część książki zajmuje przedstawienie doktryn najróżniejszych sekt i herezji chrześcijańskich. Przyznaję, że poświęciłam tym zagadnieniom szczególną uwagę, gdyż na takie informacje w odniesieniu do krzyżowców nie natrafiłam wcześniej w żadnym opracowaniu naukowym. Na szczęście, zanim wyruszyłam na prywatną krucjatę w tej sprawie, w nocie historycznej znalazłam wyjaśnienie, w którym autor wyraźnie stwierdza, że pozwolił sobie na znaczącą dowolność – książkowe opisy dotyczące heretyckich doktryn religijnych, choć generalnie prawdziwe, nie znajdują historycznego potwierdzenia w odniesieniu do pielgrzymów. Są to po prostu spekulacje, oparte na wiedzy o odłamach religijnych funkcjonujących wówczas na terenie Bliskiego Wschodu. Cóż – licentia poetica.

Na tym tle wątek detektywistyczny nie prezentuje się zbyt imponująco – odniosłam wrażenie, że autor odsunął go na dalszy plan. Być może wrażenie takie wzięło się stąd, że dochodzenie jest przerwane przez udział Demetriosa w potyczkach wojskowych i bitwach, więc prowadzone przez niego śledztwo w sposób naturalny traci tempo. Zresztą wyjaśnienie tajemnicy zabójstwa w miarę postępu opowieści staje się coraz mniej istotne – wojska krzyżowców w końcu zdobywają miasto i książę Boemund – pragmatyk do szpiku kości – ma teraz inne priorytety: jest władcą Antiochii.

Zatem, choć intryga kryminalna nie porywa, to książka zasługuje na uwagę – stanowi swoiste dopełnienie naukowych opracowań historycznych (z zastrzeżeniem dowolności przedstawienia kwestii herezji wspomnianej powyżej) – prezentuje jeden z epizodów I Krucjaty w sfabularyzowanej, łatwo przyswajalnej dla czytelnika formie.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2009-03-02, 10:34   

Lon Nie Dyn - China Mieville
Muszę przyznać, że Lonniedyn to dziwna książka. Była dziwna już w zamierzeniu autorskim i to się świetnie sprawdziło. Nie powinno to dziwić. W podziękowaniach i inspiracjach odnajdujemy między innymi Neila Gaimana.

Odwołania do Nigdziebądź są akurat bardzo czytelne. Może to tylko magia Londynu – ale w obu książkach równie łatwo przychodzi uwierzyć w istnienie drugiej warstwy miasta. Strafy, do której trafiają wszyscy zapomnieni, niechciani lub nieprzydatni. Do Lonniedynu trafiają również porzucone i zbędne przedmioty, które dość szybko zaczynają na nowo żyć nowym życiem. Czasem wręcz dosłownie.
Jednakże ustalenie, które z dwóch miast było pierwsze już nie jest aż takie łatwe. Nawet biorąc pod uwagę, że zarówno nazwa jak i surowce Lonniedynu biorą się z jego „zwyczajnego” odpowiednika to i tak mnóstwo rozwiązań i pomysłów, tak praktycznych jak gigantyczny młyn wodny, przedostało się przez granicę właśnie w drugim kierunku.

W samym niemieście wszystko obowiązkowo musi stać na głowie. Oczywiście w metaforycznym sensie. Nie zmienia to jednak faktu, że praktycznie każdy drobny szczegół ma swoją własną nazwę.
To było punktem wyjścia do stworzenia całej masy neologizmów i stworków słownych, które miały oddać dziwaczność tej niemiejscowości. Założę się, że był to również niezły ubaw dla tłumacza – który musiał wykonać podobną robotę przekładając nazwy na język polski. A trzeba przyznać, że nowe słowa pojawiają się niemal na każdym kroku. Jest to niewątpliwy urok tej książki.

W płaszczyźnie bohaterów Lonniedyn jest jednak, w stosunku do utworu Gaimana znacznie złagodzony. Owszem są czarne charaktery, są brutalne bijatyki z wykorzystaniem wielu ostrych i tępych nieprzedmiotów, giną współbohaterowie oraz postronni, ale jednak coś jest nie tak...
Umieszczenie dwóch nastoletnich dziewcząt w roli głównych postaci może jednak sprawić, że książka zostanie odebrana jako młodzieżowy ekothriller. To może być najsłabszy punkt tej historii. Z drugiej jednak strony – od czego jest wyobraźnia – nie jest to pierwsza opowieść o bardzo młodych wojownikach, czy podróżnikach i zazwyczaj udawało im się przyciągnąć uwagę czytelnika. Lonniedyn czyta się bardzo szybko, co sugeruje, że również w tym wypadku bohaterowie dadzą sobie radę i wzbudzą słuszne zainteresowanie.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że tak, jak w większości podobnych historii, również i ta niesie ze sobą niemały ładunek zaskakujących i czasem przezabawnych obserwacji społecznych poczynionych raczej w tym mniej absurdalnym mieście. Niesamowitości tego drugiego zaś pozwalają tylko jeszcze bardziej je podkreślić i, jeśli trzeba, napiętnować.
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-03-03, 20:41   

"Cień w środku lata" - Daniel Abraham

Do prowadzenia wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. To stwierdzenie przypisywane Napoleonowi znają najwyraźniej także mieszkańcy Galtu, bo – dążąc do podboju Saraykeht – przede wszystkim starają się doprowadzić metropolię do ruiny finansowej. Ale nie oblegają miasta, nie próbują blokować połączeń morskich – na takie rozwiązania przyjdzie czas, być może, w następnych tomach tetralogii „Cena ostateczna”. Na początek Galtowie uciekają się do podstępu i intrygi, wymierzonej w podstawy gospodarczego istnienia Saraykeht – handel bawełną i jej odziarnianie.

Wybijającym się atutem powieści jest konstrukcja świata – nie ma w nim inżynierów. Racjonalizacja, wynalazczość, postęp techniczny w naszym rozumieniu nie istnieje – ulepszanie procesów produkcyjnych, podnoszenie wydajności pracy w wybranych dziedzinach dokonuje się przy użyciu specyficznego rodzaju magii, która umożliwia materializację idei i zamknięcie jej w ludzkiej postaci – oto, czym jest andat. Oczywiście, należy zarówno ideę, jak i jej ludzką formę, dokładnie zdefiniować. Precyzja jest bardzo ważna, lecz równie istotna jest unikatowość opisu – każda próba związania musi być inna. Wiązanie idei i utrzymywanie kontroli nad andat to zajęcie poetów. Praca ta – choć prestiżowa – jest jednak bardzo niebezpieczna. Poeci ryzykują życiem przez cały czas – najmniejsza niedokładność, drobne niedookreślenie... i konsekwencje są ostateczne. Uwieńczone powodzeniem związanie nie oznacza końca kłopotów – poeta dokonując personifikacji czerpie z siebie, w pewnym sensie stwarza swoje alter ego, a potem musi żyć w towarzystwie andat, przez cały czas je nadzorować, wymuszać na nim posłuszeństwo. A andat nieustająco walczy o zrzucenie pęt… Poeta patrzy andat w twarz i widzi… siebie?

Istnienie andat liczy się nie w latach, a w pokoleniach – odpowiednio wykształceni uczniowie poetów są w stanie przejąć od starzejących się mistrzów kontrolę nad już związaną ideą. Wrażenie wielopokoleniowości trwania opisywanego społeczeństwa podkreślają kolejne elementy – hierarchiczna struktura społeczna i przekształcenie wielu zwykłych czynności w rytuały, na tyle wszechobecne, że przenikające nawet do języka. Wypowiedzi podkreślane są językiem gestów, w którym każda pozycja ciała i ułożenie rąk ma swoje sformalizowane znaczenie – im wyższy stopień odebranego wykształcenia i pozycja społeczna, tym gestykulacja jest oszczędniejsza, bardziej elegancka, a przez to pełna niuansów. Spodobał mi się ten pomysł – to tak, jakby do wygłaszanej kwestii, wzbogaconej już o ton głosu i mimikę, dodać swoiste analogi emotikonów, współgrających lub zaprzeczających wypowiadanej treści i w ten sposób nadających wypowiedzi dodatkowy, głębszy sens. A dodatkową zaletą tego połączonego języka jest to, że – aby nie stracić niczego z przekazywanych treści – rozmówcy muszą patrzeć na siebie, stale obdarzać się uwagą.

Przedstawiony przez autora system społeczny ma swoje wady. Przede wszystkim zasady, które w nim obowiązują, są bezosobowo bezwzględne i przez to – okrutne. Niewolnictwo za długi jest usankcjonowane prawnie, niewolnikami są także andat. W rodzinach panujących zabójstwo pretendentów do tytułu jest rzeczą powszechną, a o dobrej krwi i prężności rodu ma świadczyć bratobójstwo – najlepiej gdy trzeci syn po trupach starszych braci obejmuje pozycję ojca. Prawidła te są nieakceptowane dla nas w dzisiejszej rzeczywistości, ale dzięki temu, że zostały przedstawione, świat powieści zyskał głębię, nie jest idyllicznie cukierkowy ani powierzchowny.

Kolejną zaletą książki Daniela Abrahama są postaci – wyraziste, prawdziwe, pełne życia. Niektórzy bohaterowie są bardzo młodzi i dojrzewają podczas opowieści, inni – przeciwnie, mają młodość już dawno za sobą. Postawieni przed wyzwaniami, które czasami ich przerastają, muszą dokonywać wyboru, stawić czoło dylematom. Każdy z nich ma inną motywację i inne doświadczenia życiowe, zgodnie z którym postępuje. I żadna z głównych postaci nie jest jednoznacznie dobra ani zła. Muszę przyznać – dają się lubić.

Akcja „Cienia w środku lata” w przeważającej części toczy się w mieście – dzięki czemu autorowi udało się uniknąć schematu dojrzewania bohatera podczas wyprawy, wzbogaconej o zasadzki, galopady i szermiercze popisy obrońców-mimo-woli przypadkowo poznanych na gościńcu. Nie oznacza to, że książka całkowicie pozbawiona jest schematów – oczywiście, że nie – przyjemność ich odkrycia pozostawiam czytelnikom, nie mogę przecież zdradzić wszystkiego. Jednak pozwolę sobie na stwierdzenie, że choć zakończenie nie jest przesadnie zaskakujące, to ma jedną, podstawową zaletę – nie jest hollywoodzko optymistyczne. Pod względem fabularnym opowieść przedstawiona przez Daniela Abrahama jest zamkniętą całością, a zakończenie nie pozostawia żadnych wskazówek, co do tematyki kolejnych tomów cyklu.

Podsumowując, „Cień w środku lata” pozostałby w moich oczach jedynie średniej klasy opowieścią fantasy z bardzo dobrze zarysowanymi postaciami, gdyby nie omówiona wyżej koncepcja andat, która zdecydowanie podnosi ocenę książki. Z ciekawością przeczytam kolejne tomy i mam nadzieję, że wydawnictwo dopilnuje poszerzenia marginesów wewnętrznych, tak by żadne niezamierzone „atrakcje” nie psuły przyjemności, płynącej z lektury.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2009-03-10, 00:12   

Co właściwie można powiedzieć o kimś... czymś... kimczymś takim, jak ork. Albo nawet para orków. Przecież wszyscy wiedzą, że tylko elfi albo ludzcy wojownicy i księżniczki zasługują na to, by pisać o nich trylogie, baśnie, pieśni i inne opowiadania. Orkowie zaś nadają się tylko do tego czym pachną.


Dwa zapyziałe Orki nie mogą być przecież bohaterami. A jednak. „Powrót Orków” to książka, gdzie właśnie Orkowie grają pierwsze skrzypce. Może instrument ten nie do końca jest nastrojony, ale to właśnie dwaj Orkowie - bracia - stają się rozwiązaniem zagadki pradawnego elfiego proroctwa.
Czy wspominałem już, że to było ELFIE proroctwo?
Nie chcę tu szerzyć gatunkizmu, ale czy takie orki zdolne są do zrealizowania jakiejkolwiek misji, bez konieczności bycia kontrolowanym przez wielkiego i złego maga na przykład.

Cóż... okazuje się, że tak. Ale też Rammar i Balbok nie są zwykłymi przedstawicielami swojego rodu. Owszem – zachowują większość orczych zwyczajów, bezbłędnie władają, językiem, i mają poszanowanie dla tradycji, ale są te małe szczegóły. Mają instynkt zachowawczy, zamiast pędu ku samozagładzie, zachowali dystans do pewnych konkretnych dań z orczej kuchni i szanują się jak bracia. Albo raczej nie szanują się, ale nie próbują się pozabijać... w każdym razie zachowują się jak bracia – co w świecie istot pozbawionych tradycji rodzinnych jest dość dziwne.

A zaczęło się właśnie od tego instynktu przetrwania. A konkretnie od bitwy - podczas potyczki z goblinami, która wkrótce zamieniła się w regularną rzeź. Wtedy też zginął dowódca oddziału. Co gorsza – zginęła również jego głowa. Zgodnie z tradycją, po bitwie, głowa dowódcy powinna wrócić do wioski. Jeśli nie może uczynić tego sama, powinna zostać tam przyniesiona przez tych, którzy przeżyją. A to byli właśnie ci dwaj. Głowa jednak się zgubiła, więc do wioski wrócili z pustymi rękami. Potem zaczyna się robić zabawniej.

Orkowie... – dla zaspokojenia konwencji nazwijmy ich „bohaterami”, zatem:

Bohaterowie wyruszyli na poszukiwania głowy. Nie zrobili tego z własnej woli – aż tak idealni nie byli. Po prostu stanęli przed koniecznością wyboru między odnalezieniem jednej głowy wodza, a położeniem pod topór dwóch głów innych orków. Sęk w tym, że obaj czuli się do tych głów dość mocno przywiązani.
W tym miejscu historia z sielankowej zmienia się w przygodową. Czasem są to przygody dramatyczne, czasem groteskowe, czasem bohaterowie mają wizje, a do tego cały czas coś wisi w powietrzu...
No dobrze - p o z a zapachem orków, coś jeszcze wisi w powietrzu.

Przygoda i sama podróż już od początku nie zapowiadała się na lekką łatwą i przyjemną. No i taką nie była. Nie można jednak jej było zarzucić monotonii. Nie codziennie przecież wykrada się kapłanki, rozmawia istotami nieżyjącymi od eonów, rozbija szajkę przemytników, czy wreszcie walczy z trollami i spełnia proroctwa. Ale przecież oni chcieli tylko odnaleźć głowę...

Powrót Orków to druga część przygód dwójki bohaterów. Fakt, że jest to kontynuacja niczego nie zmienia – bo nawet bez czytania pierwszej części można wyciągnąć z tej lektury dużo frajdy, a czytelnik nie czuje się „niewprowadzony” w temat. Autor utrzymuje względną równowagę między mrocznością i humorem – nie jest za śmiesznie i jest dość strasznawo i momentami naturalistycznie. Nie można odmówić autorowi znajomości kanonu literatury fantastycznej. Wiele rozwiązań i epizodów da się odnaleźć w klasyce gatunku. Ale nie zmienia to faktu, że książka czyta się bardzo przyjemnie.
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-03-18, 14:09   

Alan Campbell - "Żelazny anioł"

Gdybym miał użyć jednego słowa do scharakteryzowania „Żelaznego anioła” Alana Campbella, to wybrałbym: „niespodzianka”. Drugi tom „Kodeksu Deepgate” zaskakuje od samego początku. Już w prologu powieści pojawiają się kolejni bogowie będący, jak się okazuje, braćmi zgładzonego Ulcisa. Co więcej, dowiadujemy się, że świat jest polem bitewnym w wojnie toczonej pomiędzy siłami bogów a mesmerysami. Walka ogarnia całe kontynenty, a zmagające się ze sobą armie liczą setki tysięcy żołnierzy. W starciu tytanów ludzie stanowią jedynie mięso armatnie i tylko nielicznym będzie dane odegrać większą rolą. Kimś takim jest Dell – anioł z Deepgate, który staje się ważnym elementem w niejasnej grze obu stron konfliktu.
Wraz z ewolucją fabularną ulega zmianie także miejsce, w którym rozgrywa się akcja powieści. Tylko przez niespełna połowę książki poruszamy się wraz z bohaterami po okolicach Deepgate, później autor przenosi nas do samego Piekła, a następnie na odlegle kontynenty. Nie można przy tym odmówić Campbellowi wyobraźni – wizja podróży Della przez wciąż zmieniającą swe oblicze Inferno, gdzie napotykamy metamorficzne maszkary, zwodnicze drzwi czy żyjące budowle, jest bardzo sugestywna i plastyczna. Widać w tym elemencie niczym nieskrępowaną fantazję, widać rozmach. Wizja poraża swym ogromem i pewnie wielu czytelników zachwyci, ale ja nie raz i nie dwa zatęskniłem do znacznie bardziej kameralnych uliczek łańcuchowego miasta.
Największe zastrzeżenia budzi u mnie jednak końcówka książki, kiedy akcja przenosi się w realia zbliżone do XIX-wiecznej Europy. O ile byłem w stanie zaakceptować sterowce, którymi poruszali się bohaterowie „Nocy blizn”, to już pędzący po torach pociąg nieco mnie raził – być może jestem purystą gatunkowym, ale ten element mocno mi zgrzytał. Tym bardziej, że perypetie jego podróżnych przypominają pod względem fabuły bardziej „Morderstwo w Orient Ekspresie” Agathy Christie niż książkę fantasy. Zdziwił mnie też finał tego wątku – nie mam pojęcia, jakie były intencje Campbella, ale scena z ujawnieniem tożsamości mordercy to czysta farsa.
„Żelazny anioł” to nowi bohaterzy. Ze „starej gwardii” pozostają jedynie Dell i Rachel, a kilka innych postaci przemyka gdzieś w tle. Niestety los ten spotyka również Carnival, bodajże najciekawszą postać występującą w „Nocy blizn”. Pewnym zadośćuczynieniem staje się kreacja Johna Kotwicy, człowieka, którego głównym zadaniem jest ciągnąć przywiązany do siebie statek. Interesująco wypadają także wojowniczy bóg Hasp oraz młoda inżynier Alice Harper. Szkoda tylko, że, w moim odczuciu, Campbell nie do końca opanował jeszcze umiejętność zarządzania bohaterami. Częstotliwość, z jaką autor nieoczekiwanie porzuca wątki związane z daną postacią, by wrócić do nich dopiero za kilkadziesiąt czy kilkaset stron, jest uderzająca. W rezultacie trudno mocniej związać się z poszczególnymi bohaterami – pojawiają się na zbyt krótko.
I jeszcze zwięźle o zakończeniu książki. Być może jestem staroświecki i nie potrafię należycie docenić nieszablonowych pomysłów, ale po prostu lubię, kiedy wraz z ostatnią stroną domykają się wszystkie wątki. Tymczasem „Żelazny anioł” nie posiada nawet otwartego zakończenia, to raczej urwana w pół zdania akcja.
Ocena drugiego tomu „Kodeksu Deepgate” nie jest sprawa łatwą, otrzymujemy powieść, która w niewielkim stopniu przypomina pierwszy tom cyklu. Mnie osobiście fabularny zabieg polegający na eskalacji konfliktu, wprowadzeniu nowych sił i zmianie miejsca akcji nie przypadł do gustu. Na pewno jednak znajdą się osoby, które ucieszy opuszczenie ciasnych murów Deepgate i poszerzenie pola walki. Dzięki temu manewrowi Campbell może pozyskać nowych czytelników. Tylko co z tymi, którzy woleliby pozostać w łańcuchowym mieście?

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4482
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-03-20, 17:48   

Mort Castle - Księżyc na Wodzie

Książka opatrzona jest aż dwoma przedmowami które anonsują Castle'a jako mistrza krótkiej formy przez duże M. „Księżyc na Wodzie” jest tamże opisany jako zbiorek w którym zawarto jedne z jego najlepszych opowiadań – co dla polskiego czytelnika jest o tyle ważne iż Mort Castle nie jest u nas szczególnie znanym i często wydawanym autorem. Ponadto podkreślono jak trudną sztuką jest właśnie pisanie opowiadań – myślę że można zgodzić się bez dyskusji iż napisanie przyzwoitej powieści jest łatwiejsze niż napisanie podobnej wielkości przyzwoitego zbioru opowiadań. Zbiorek wymaga większego stężenia pomysłów na stronę; nie można tu sobie popłynąć fabularnymi interludiami. Mam na myśli ten czysty rodzaj fabularnego „pomysłu na”, a nie kolejny szkic potwora, czy próżnego pejzażu. Z kolei blurb informuje iż jedno z opowiadań zbiorku - „Jeśli weźmiesz mnie za rękę mój synu” - zostało zaliczone do „Top Terror Tales of all Time” koło takich nazwisk H.G. Lovecraft czy Clive Barker, co nasuwa skojarzenie w środku książki czekają nas zjawiska nie z tej ziemi. Czekają?

Z pewnością nie jest to konwencja horroru w domyślnym słowa tego znaczeniu. U Castle’a często jest to horror codzienności gdzie bohaterowie skonfrontowani są z chorobą, nałogiem, trudnymi relacjami rodzinnymi czy brakiem pracy. Tego rodzaju dramat obyczajowy, występuje obok opowiadań-makabresek, nieco w stylu Rolanda Topora. Elementy fantastyki nie są stałym elementem repertuaru opowiadań - a jeśli już występują to częstokroć w formie niedopowiedzenia (omam czy rzeczywistość?) czy pod postacią realizmu magicznego (opis klubu i jego bywalców w „Bird nie żyje”!). Warto w kontekście tego akapitu zwrócić uwagę na przedostatnie opowiadanie „Historia Dani”. Jeśli ktoś nie ma indukcyjnego zacięcia, to właśnie tutaj, pod sam niemal koniec, autor niejako spowiada się z tego czym dla niego jest HORROR i na pewno nie jest to „trochę wyobraźni, dorzuć wampira i masz!”. Ukazuje jednocześnie napięcie twórcze i emocjonalne w procesie tworzenia takiej historii – napięcie która można poczuć również je czytając. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się oglądając horror klasy B, jak wygląda HORROR klasy A, to już wiecie.

Opowiadania są autonomiczne względem siebie ale daje się zauważyć stałe motywy w jakiś sposób łączące ich większość - muzykę jazzową, środowisko robotnicze-górnicze US, strachy i frustracje dzieci, nałogowców, ludzi wyalienowanych z społeczeństwa. Pod tym względem Castle równie dobrze jak Stephen King potrafi zaprezentować panoramę kultury amerykańskiej z całą jej amerykańskością – od wielkich metropolii do zapadłych mieścin, od problemów ameryki lat dwudziestych, do rock’n’rollowej rewolucji. Czasem w trakcie czytania tego czy innego opowiadania, wydawało mi się że za wiele tu właśnie takiej kulturowej anegdoty, ale w ostateczności puenta z siłą pioruna pokazała mi klarowność i ostrość rozumowania i estetyki autora - to się łączy, to wynika! Z pewnością Castle to mistrz mocnego zakończenia, a zakończeń w tym zbiorku mamy grubo ponad dwie garście.

Warta docenienia jest różnorodność form literackich zbiorku - przez to każdy utwór różni się nie tylko miejscem akcji i fabułą ale i sposobem opowiadania, narracją. Występują kolejno tradycyjne narracje, gawędziarskie stylizacje, literackie przekładańce gdzie proza przeplata się z innymi środkami wyrazu, jak i odważne eksperymenty z formą, przykładowo bardzo liryczna powiastka "FDR: Historia Miłości" czy autoanalityczna wyżej wymieniano „Historia Dani.”. Obcowanie z tego rodzaju wyćwiczonym w rozmaitości piórem to prawdziwa gratka dla koneserów słowa; nie sposób o znużenie. Jeśli chodzi o długość poszczególnych utworów to właściwie mało które przekracza próg trzydziestu stron, sporo jest natomiast miniatur. Nigdy właściwie nie byłem pewien czy autor już na następnej stronie nie zakończy opowiadania – ta to niepewność z rodzaju intrygująco-przyjemnych.

Jak dotąd same superlatywy, prawda? Są i wady, wynikające bezpośrednio z samej konstrukcji zbiorku - to w końcu ponad dwadzieścia autonomicznych opowiadań, więc siłą rzeczy nie wszystkie reprezentują ten sam poziom i zdarzają się odbicia od wysokiej średniej. Szczególnie ostatnie opowiadanie „Stary człowiek i zmarli” wydaje się niesłychanie przeciętne (zwłaszcza że jest jednym z dłuższych). W jednym wypadku uderzała mnie również powtarzalność - opowiadania "Miejsce Hendersona/Dziewczyna o oczach w kolorze lata" i "Nienawiść, miłość i piękne morze złomu" są do siebie uderzająco podobne. Te mankamenty jednak w żadnym razie nie psują ostatecznej, bardzo wysokiej oceny tego zbiorku. Teraz powinienem chyba wymienić te utwory, które wywarły na mnie szczególne wrażenie, ale z drugiej strony, nie chcę przepisywać połowy spisu treści i sugerować czegokolwiek czytelnikowi. Z pewnością ogólny poziom opowiadań jak i ich różnorodność sprawią że każdy doceni ten zbiorek z swojej perspektywy, niekoniecznie w korelacji z moimi typami. Zdecydowanie polecam i czekam na kolejne polskie wydania tego autora.
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-03-22, 18:11   

Carlos Ruiz Zafon Cień wiatru

Parafrazując słowa Juliana Caraxa:
Mojej przyjaciółce Carlin, która zwróciła mi głos i pióro.

***

Książka, za którą tęskniłem.
W wieku licealnym pochłaniałem dzieła Wiktora Hugo i Aleksandra Dumasa. Czytając powieści tych pisarzy ciarki przechodziły mi po plecach, oczy piekły od niewyspania a nauka schodziła na dalszy plan. Hrabia Monte Christo mówił mi „dobranoc” a nędzna Francja sprawiała, że historia stawała się jeszcze bardziej interesująca.
Któż nie pragnął wtedy znaleźć się w centrum tajemniczych, niemalże mistycznych wydarzeń? Kogóż nie pociągała romantyczna historia, w której granica pomiędzy miłością a nienawiścią dawno przestała być dostrzegalna? Któż nie tęsknił?

Cień wiatru („La sombra del vento”) ukazał się w 2001 roku. Na polskim rynku pojawił się dzięki warszawskiemu Wydawnictwu Literackiemu MUZA w 2005 roku (2008 r. – wydanie drugie). Jego autorem jest barcelończyk, dziennikarz Carlos Ruiz Zafon, który karierę pisarską zaczynał od książek dla dzieci i młodzieży. Za sprawą Cienia wiatru stał się sławny na całym świecie. W 2008 roku ukazała się jego kolejna powieść Gra anioła.

Bohaterem powieści – Cień wiatru – jest młody chłopak, pracownik jednego z barcelońskich antykwariatów, którego młodość zostaje zdominowana przez pisarza Juliana Caraxa. Daniela Sempere, bo tak nazywa się postać główna, poznajemy, gdy trafia na Cmentarz Zaginionych Książek, do miejsca, gdzie ma przejść przez pewnego rodzaju inicjację. Nasz bohater ma wybrać książkę, tą jedną jedyną, którą musi ocalić od zapomnienia. Właśnie na owym tajemniczym cmentarzysku po raz pierwszy natrafia na Cień wiatru. Wkrótce okazuje się, że z jej autorem (Julianem Caraxem) wiąże się straszna, pogrążona w mrokach przeszłości historia.
Nie chciało mi się spać i nawet nich chciało mi się próbować zasnąć. Podszedłem do balkonu i ujrzałem świetliste opary wydobywające się z latarni na Puerta del Angel. Można się było tylko domyślać obecności stojącej tam nieruchomo postaci. Jej realność potwierdzał jedynie zarys cienia padającego na bruk i bursztynowe drżenie żaru papierosa odbijające się w jej oczach. Stała, ciemno ubrana, z jedną dłonią ukrytą w kieszeni marynarki, drugą przytrzymując papierosa, który prządł niebieskawą pajęczynę dymu wokół głowy. Patrzyła na mnie milcząco, kryjąc twarz za padającym z latarni światłem. Stała tak ponad minutę, paląc niedbale, z utkwionym we mnie spojrzeniem. Gdy o północy rozległy się dzwony katedry, postać leciutko kiwnęła głową w geście pozdrowienia i tylko domyślać się mogłem niewidocznego uśmiechu. Chciałem opowiedzieć, ale byłem sparaliżowany. Ów człowiek odwrócił się i zobaczyłem, jak powoli odchodzi, lekko kulejąc. (...) Opis podobnej sceny przeczytałem w „Cieniu wiatru”. W powieści główny bohater co noc wyglądał o północy przez balkon i spostrzegał, że obserwuje go, skrywając się w cieniu i niedbale paląc papierosa, jakiś dziwny nieznajomy. Jego twarz zawsze kryła się w mroku i tylko domyślać się można było żaru jego spojrzenia. Nieznajomy stał przez jakiś czas, prawą dłoń chowając w kieszeni czarnej marynarki, by następnie oddalić się, lekko kulejąc. W scenie, której właśnie byłem świadkiem, owym nieznajomym mógł być jakikolwiek przechodzień, postać bez twarzy i bez tożsamości. W powieści Caraxa owym nieznajomym był diabeł.
Życie Daniela nabiera niewyobrażalnego tempa. Z dnia na dzień główny bohater coraz bardziej zatraca się w plątaninie wydarzeń z przeszłości. Tajemnica pisarza Caraxa staje się dla niego niemalże obsesją. Daniel poddaje się nowemu hobby z niezwykłą energią. Posiadając znajomości w środowiskach księgarsko-bibliotecznych zaczyna zbierać informacje na temat autora Cienia wiatru. Jak każdy młody chłopak oczarowany cudowną zabawą, nie wie kiedy powiedzieć sobie „dość!”. Niewiedza bardzo szybko okazuje się tragiczna w skutkach.



O czym jest książka?
Powiedziałbym, że o zmaganiach młodego chłopaka z dawno zapomnianą historią ale będzie to kłamstwo. Powiedziałbym, że o Julianie Caraxie ale wtedy także bym skłamał. Książka Carlosa Ruiza Zafona jest bowiem o uczuciach. O tych długowiecznych, najdłużej towarzyszących ludziom. O miłości silniejszej niż śmierć i nienawiści dojrzewającej przez całe życie. Miłości godnej pióra Marqueza i nienawiści zrodzonej przez Dumasa.
Ktoś mógłby jednak zapytać: gdzie tajemnica i tworzący ją bohaterowie? Otóż postacie Cienia wiatru nie stanowią sedna powieści. Są nośnikiem informacji (jakże mogłoby być inaczej?) ale nie są główną osią książki. Nie są też specjalnie oryginalne. Czytając dzieło Zafona spotkamy zbiór charakterystycznych hugowsko-dumasowych marionetek, które sprawnie opowiedzą romantyczną historię ale nic więcej. Poznamy Fermina wesołka wprowadzającego w dobry nastrój, Fumero konspiratora wyjętego żywcem z Nędzników, tragiczną Nurię a także nowe wcielenie hrabiego Monte Christo. Każdy odnajdzie w nich dawno nie widzianych przyjaciół. Bohaterów, którzy kochali, nienawidzili i mścili się.
Postacią, która jest poza powyższymi zarzutami jest Daniel Sempere. W powieści jest łącznikiem pomiędzy dawnymi, romantycznymi uczuciami a życiem każdego z nas. Bohaterem, który odkrywając przeszłość Juliana Caraxa zaczyna rozumieć, że tak naprawdę jest ona wieczna i dotyczy każdego człowieka, bez względu na czas. Daniel pragnie, kocha, tęskni. Można powiedzieć, że jest jak bohater wiersza Juliana Tuwima Romans romantyczny:

Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz,
Śnieżnych iskier w zadymce elektryczne loty,
Przez miasto rozbłyskane samochód mnie niósł
I omdlewałem całą młodością z tęsknoty.

Jasnowłosej mimozy miałem wonny pęk
A w głowie mi parował koniak ciemnozłoty
I śpiewał mi daleki twego głosu dźwięk
I umierałem całą miłością z tęsknoty.

Nie tobie byłem pijany i nie tobiem wiózł
Błędne oczy i kwiaty i śnieżne zawroty,
Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz,
Gdy całym swym szaleństwem skonałem z tęsknoty.

I kiedy z samochodu wysiadł sztywny trup,
Jeszcze go śnieg przysypał popiołem martwoty.
Wtedy z wdzięcznością srogą wziąłem smutny ślub,
Ach, biedny oblubieniec! Ach, upiór tęsknoty!


Carlosa Ruiza Zafona należy uznać za pisarza oczarowanego twórczością Hugo, Dickensa, Dumasa. Autor bez wątpienia czerpał z ich stylu, starał się nawiązywać do ich języka, do ich sposobów pozyskiwania wyobraźni czytelnika. Dlatego też czytając Cień wiatru nie odpędzimy się od emocji. Tajemnica będzie goniła tajemnicę a wątki poboczne dodatkowo będą pobudzać nasz apetyt. Niektórzy krytycy doszukują się wpływów Pedro Almodovara ale według mnie jest to zdecydowana przesada. Jak to się mówi „jedna jaskółka wiosny nie czyni”.
Cień wiatru jest powieścią trzymającą w napięciu, sięgającą do najbardziej trwałych wyobrażeń ludzkich, miotającą czytelnikiem zarówno po sferze czynów jak i ich uczuć. Można powiedzieć, że jest historią samą w sobie.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-03-22, 21:18   

Trudi Canavan - "Uczennica maga"

Dawno, dawno temu... setki lat przed wydarzeniami opisanymi w „Trylogii Czarnego Maga”, w Kyralii żyła szesnastoletnia Tessia, córka uzdrowiciela, marząca o kontynuowaniu pracy ojca. Jednak prostą realizację jej planów uniemożliwia los – na skutek pewnego bardzo nieprzyjemnego incydentu dochodzi do niekontrolowanego wyzwolenia posiadanej przez Tessię mocy magicznej. Dziewczyna nie tylko musi zaakceptować zmianę własnego statusu i konieczność rozpoczęcia nauki magii, ale również stawić czoła znacznie poważniejszym wyzwaniom: między Kyralią i Sachaką dochodzi do wojny.

Opowieść przedstawiona przez Trudi Canavan rozpoczyna się w czasach, gdy w Kyralii nie istnieje jeszcze żadna organizacja zrzeszająca magów, nie powołano także uniwersytetu – przekazywanie wiedzy magicznej odbywa się wyłącznie indywidualnie, jedynie w prostej relacji mistrz – uczeń. Również praktyki medyczne realizowane są bez użycia magii. Wprawdzie istnieje gildia uzdrowicieli, ale zrzesza jedynie zwykłych medyków. Oczami głównej bohaterki czytelnik ma możliwość obserwować początki tworzenia się gildii magów i pierwsze – nie zawsze udane – próby użycia magii do ratowania ludzkiego życia.

Fabuła „Uczennicy maga” jest przewidywalna – w zasadzie żadne wydarzenie nie zaskakuje czytelnika. Taki już los prequeli – może gdybym czytała poszczególne tomy cyklu w kolejności zgodnej z wewnętrzną chronologią wydarzeń, moja reakcja byłaby inna. Niestety, książka zrobiła na mnie wrażenie utworu napisanego na zamówienie fanów cyklu, domagających się potwierdzenia ich przypuszczeń na temat wczesnej historii Kyralii i Sachaki. „Uczennica maga” jest pozycją poprawną, trzymającą się zasad – bohaterowie są gładko wprowadzeni do opowieści, przedstawieni, lekko scharakteryzowani, postępują zgodnie z oczekiwanym przez czytelnika schematem, w miarę postępu opowieści ich charakterystyki są pogłębiane, akcja – w końcu – osiąga punkt kulminacyjny, po czym poszczególne wątki zostają stopniowo zamknięte.

A propos – autorka umieściła w książce jeden wątek, opisujący losy Sterii, który nie jest kompozycyjnie połączony z resztą opisywanych wydarzeń. Wątek ten sprawia wrażenie kompletnie niepotrzebnego, rozdymającego jedynie, już i tak dużą objętościowo, książkę. A jednak... gdy potraktuje się „Uczennicę maga” i „Trylogię Czarnego Maga” łącznie, jako jedną opowieść, to okazuje się, że istnienie tego wątku jest niezbędne do zrozumienia, czyim wysłannikiem jest Savara, tajemnicza sojuszniczka Cery’ego z ostatniego tomu trylogii i skąd zna magię klejnotów.

Zwolennicy poszukiwania „drugiego dna” czy jakiegokolwiek ukrytego przesłania mogą sobie takie działania darować – autorka niczego nie ukrywa. Wyraźnie piętnuje niewolnictwo, wskazuje zakłamanie i egoizm członków arystokracji, ich obojętność i zamknięcie na problemy biedaków i chorych, wyśmiewa seksistowskie stereotypy. Na plus należy jej policzyć, że powyższymi wadami obdzieliła równo społeczeństwa obu krajów przedstawione w powieści. I nie proponuje łatwych i pozornie prostych rozwiązań w rodzaju „wystarczy znieść niewolnictwo i wszystko będzie dobrze”.

Oceniając poprawność językową książki, w oczy rzuca się – obecny już w „Trylogii Czarnego Maga” – neologizm „inkal”, użyty w znaczeniu: znaku, herbu, godła, ewentualnie inicjału. Nie mam nic przeciwko neologizmom, ale ten akurat nie wydaje się być trafny – pierwsze, całkowicie automatyczne skojarzenie prowadzi nie w stronę herbarzy i tytulatury, a w kierunku pewnego komiksu…

Podsumowując, „Uczennica maga” to przede wszystkim pozycja dla wielbicieli twórczości Trudi Canavan – oferuje im ciekawe uzupełnienie opowieści o dziejach Sachaki i Kyralii oraz korzeniach utworzenia Gildii Magów.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Brzuzka 


Posty: 237
Skąd: Łódź
Wysłany: 2009-03-23, 16:59   

Rozpoczynająca nową serię autorstwa Andrzeja Pilipiuka ,,Droga do Nidoras" reklamowana jest jako książka, w której napięcie wciąż rośnie, a strony przewracają się wręcz same. Czy tak jest? Ciężko stwierdzić.

Początek rzeczywiście spada na nas jak grom z jasnego nieba. Jeszcze dobrze nie usiedliśmy w fotelu a naszej kochanej planety już nie ma na mapie wszechświata. W tym momencie książkę mogą odłożyć na półkę fani wielkich jatek, rzeźni i ciągłych zwrotów akcji, sięgnąć po nią mogę jednak miłośnicy przeciągających się w nieskończoność tasiemców.

Głównym bohaterem, ale i również narratorem jest Marek. Młody niespełna trzydziestoletni nauczyciel, informatyk. Jest to postać raczej pozytywna, lecz z początku trudno jest nam to stwierdzić. W czasie opisanej na pierwszych stronach powieści zagłady świata poznaje on licealistę, Staszka który razem z nim, jest świadkiem nietypowego zdarzenia, jeszcze bardziej niecodziennego od końca świata. Tutaj zakończę zdradzać fabule bo w gruncie rzeczy jest ona mało istotna.

Pierwszą z wielu rzeczy które rażą po oczach jest właśnie fabuła, a raczej logika, której miejscami brak w opowiadanej przez Pilipiuka historii.
Marek otrzymuje zlecenie od osoby, która sama mogła by je wykonać , szybciej i lepiej, jest co prawda wyjaśnione w książce czemu to właśnie on został ,,wybrańcem" lecz jest to dość mało wiarygodne.
Kolejną wpadka fabuły jest jej rozwlekłość. To co Pan Andrzej zapisał na 400 stronach można by z łatwością zmieścić na góra 100. Co prawda dzięki takiemu zabiegowi autor obsypuje czytelnika masą historycznych ciekawostek (które są co prawda na plus) i pokazuje jak w czasach XVI wiecznej europy ciężko było o jedzenie i dach nad głową, ale czytanie po raz któryś z kolej jak ociepla sobie gniazdko, lub chodzi na wieś, na jabłka jest bardzo meczące.
Następnym niedociągnięciem a raczej dowodem na brak pomysłowości autora jest zaskakująca wiedza historyczna bohaterów. Po przeczytaniu pierwszej części Oka Jelenia dowiadujemy się, że Marek, informatyk spokojnie mógłby pracować na Uniwersytecie Jagielońskim i wykładać historie ze specjalizacją - XVI wieczna Norwegia. Wykazuje się on wiedzą tak szczegółową, że aż niewiarygodną (niezapomniana łyżka Bony). Są oczywiście sytuacje gdy czegoś nie wie, lecz raczej sporadycznie.
Pilipiuk mógł się chociaż nie ograniczać w tłumaczeniach głównych bohaterów, jeśli chodzi o przeczytane przez nich książki historyczne i zapamiętane skrawki lekcji z podstawówki, internet i telewizja przecież też nas w jakiś sposób edukują.

Jeśli chodzi o zwroty akcji to jest ich możne 3-4 na całe 400 stron, nie są to też zwroty nazbyt zaskakujące, wszystko dzieje się powoli i wręcz nudno. Co nie zmienia faktu ze książkę czyta się jednym tchem. Zapewne dzięki przystępnemu językowi, który raczej stroni od staropolszczyzny. Na dodatek Pilipiuk pisze bez ogródek, co może się podobać, nie straszne mu są sceny wielokrotnych gwałtów, czy prowadzenie postaci szlakiem burdeli. Doskonale opisuje świat do którego trafili bohaterowie, w każdym wersie widać ile czasu poświecił w zgłębianie historii Norwegi i europy u schyłku średniowiecza. Dobrze napisane są także dialogi i przemyślenia. Nie brak w nich humoru i ironii tak typowej dla Pilipiuka.
Paradoksalnie wciągająca jest także fabuła. Mimo ze wlecze się jak flaki z olejem i w większości nie zaskakuje, ma się ochotę zajrzeć na następna stronę, na następną, i jeszcze kolejna, aż do tylnej okładki.

Ciekawe jest tu jeszcze już wcześniej wspomniane prowadzenie narracji. Gdy jesteśmy prowadzeni głównym nurtem fabuły narracje prowadzi Marek, gdy przenosimy się do jego porwanej towarzyszki narracja zamienia się w trzecioosobową lecz dalej prowadzi ją Marek. Dopiero przy trzecim wątku fabuły, zupełnie odrębnym zresztą narracje prowadzi zwykły trzecioosobowy narrator. Jest to zabieg jak najbardziej dobry w odbiorze, i bardzo dobrze wykonany przez Pilipiuka.

Na pochwale zasługuje jeszcze okładka i oprawa graficzna. Jest ona bogato zdobiona i świetnie wykonana, są na niej także prawdopodobnie tłoczony element, co może naprawdę się podobać. Ponadto każda kartka jest w rogu zdobiona wzorkiem, a i pojawiające się co jakiś czas ilustracje są dobrej jakości. tak więc technicznie rzecz biorąc książka jest miła dla oka i świetnie prezentuje się na książkowym regale.

Podsumowując, Droga do Nidoras to naprawdę dobra książka, lecz niedopracowana fabularnie, pozostaje mieć tylko nadzieję że wszystkie minusy nakreślone przeze mnie znikną po przeczytaniu następnego tomu, który na pewno zakupię. Jedno jest pewne Oko jelenia czyta się jednym tchem!
7/10
_________________
 
 
Uczeń Czarnoksiężnika


Posty: 12
Wysłany: 2009-03-24, 07:55   

Dan Simmons Hyperion

Rozpoczynałem lekturę Hyperiona z uczuciem zaciekawienia, nie nastawiając się na nic konkretnego, gdyż niewiele o książce wiedziałem ponad kilka zdawkowych informacji. Powieść zdobyła kilkanaście lat temu Nagrodę Hugo oraz zaliczana jest przez wielu do kanonu światowej fantastyki, ja jednak kilka tygodni temu usłyszałem o niej po raz pierwszy.

Hyperion to opowieść o siódemce ludzi, wysłanej przez Kościół Chyżwara na pielgrzymkę do Grobowców Czasu, na spotkanie z najbardziej tajemniczą istotą we wszechświecie. Tyle można wyczytać z okładki. Podczas podróży każdy z pielgrzymów opowiada pozostałym historię swojego życia oraz wyjawia powody, które skłoniły go do podróży na Hyperiona. Z każda przeczytaną stroną coraz trudniej było mi odłożyć książkę. Dan Simmons ma niesamowitą wyobraźnię, oczami pielgrzymów opisuje czytelnikom losy ludzkości za kilka stuleci. Wyobraźcie sobie, że ludzie opuścili Ziemię, skolonizowali blisko trzysta planet. Wynaleziono napęd Hawkinga umożliwiający podróże z prędkością wielokrotnie większą od świetlnej. Z takimi podróżami niestety związany jest dług czasowy, czyli różnica między czasem pokładowym a rzeczywistym. Wybierając się w odległe zakątki cywilizacji podróżnik musi liczyć się z utratą kilku lat. Dług czasowy nie dotyczy podróży przez transmitery, które łączą ponad sto pięćdziesiąt planet w tzw. Sieć. Bardzo komfortowo jest mieć duży dom, ale wyobraźcie sobie, że dom taki nie dość, że jest pokaźnych rozmiarów, to jeszcze umieszczony jest na kilku planetach, dzięki transmiterom zastępującym drzwi. Biuro na Pierwszej Tau Ceti, salon na Lususie a sypialnia na Maui-Przymierzu na przykład - ciekawa perspektywa.

Sztuczna inteligencja rozwinęła się tak bardzo, że uniezależniła się od człowieka. Nie spełniła się jednak wizja twórców Terminatora, maszyny i komputery nie wystąpiły przeciwko ludzkości, lecz współistnieją z nią na partnerskich warunkach. TechnoCentrum obsługuje system transmiterów, transakcje finansowe i wspiera radą władze Hegemonii. Wizja Dana Simmonsa jest naprawdę imponująca. Musiał się dużo napracować, by ogarnąć cały ten ogrom świata. Dzięki szkatułkowej kompozycji Hyperiona poznajemy go z różnych perspektyw. Inna jest rzeczywistość żołnierza, inna poety, zaś jeszcze inaczej wygląda z perspektywy konsula Hegemonii. Każda kolejna opowieść jest jakby częścią układanki, a wszystkie razem dają nam kompletny obraz rzeczywistości.
Przeczytałem książkę z prawdziwą przyjemnością. Będę z niecierpliwością czekał na kolejną część cyklu zatytułowaną Zagłada Hyperiona, która ukaże się nakładem wydawnictwa Mag w czerwcu. A najprawdopodobniej to pójdę do biblioteki i przeczytam zanim pojawi się nowe wydanie.

Po skończyłem Hyperiona przez jakiś czas miałem książkę przed oczami, wciąż chodziła mi po głowie. Powieść prowokuje do myślenia i stawia sporo pytań, na które ciekaw jestem odpowiedzi. Ci się stanie z ludźmi, gdy TechnoCentrum wypowie przyjaźń? Czy Hegemonia przetrwa napaść Intruzów, czy zwycięży? I wiele innych. Z pewnością zasługuje na to, by wziąć ją do ręki po raz kolejny.

Co do oceny, książka zrobiła na mnie takie wrażenie, że mogę wystawić jej nawet 10/10.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-03-24, 23:15   

Andrzej Pilipiuk „Pan Wilków”


„Pan Wilków” to już czwarta część powieściowego cyklu Andrzeja Pilipiuka. Co ciekawe, na kolejną odsłonę „Oka Jelenia” przyszło nam czekać prawie pół roku, biorąc pod uwagę tempo wydawania poprzednich tomów (trzy książki w ciągu sześciu miesięcy), mnóstwo czasu. Nie wpłynęło to jednak zasadniczo na samą jakość powieści, która na tle całego cyklu niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Oś fabularną książki tworzą dwa główne wątki. Staszek i Hekla po cudownym ocaleniu z pokładu tonącej „Srebrnej Łani” wyruszają do Gdańska. W tym samym czasie kozak Maksym podąża do Szwecji, by samotnie stawić czoła tytułowemu Panu Wilków. Oba wątki prowadzone są równolegle, co mocno uwypukla istniejące między nimi różnice.
Z jednej strony – powtórką z rozrywki: urządzanie przez Staszka i Helę nowego domu, opis XVI-wiecznego Gdańska i obyczajów (tym razem świątecznych) jego ówczesnych mieszkańców. Wątek nużący, a jedyną atrakcją jest nieoczekiwane odkrycie ojcostwa jednego z podróżników w czasie. Kiedy z kolei fabuła przenosi się na terytorium Szwecji, otrzymujemy wciągającą powieść akcji, gdzie trup ściele się gęsto, a czytelnik nie nadąża z przewracaniem kartek. Szkoda tylko, ze kulminacyjny moment opowiadanej historii, rozprawa z Panem Wilków, wypada mniej więcej w dwóch trzecich powieści, potem na dobrą sprawę aż do końca nie dzieje się nic ciekawego. Owszem, zakończenie jest dość zaskakujące, ale należy je traktować przede wszystko jako zachętę do zakupu kolejnego tomu.
Narzekając na nierówne tempo fabuły nie sposób nie pochwalić autora za samą konstrukcje cyklu. Na tle innych pisarzy piszących powieściowe cykle Pilipiuk wyróżnia się in plus. Przede wszystkim stara się nie mnożyć na siłę kolejnych wątków, a wręcz przeciwnie – domyka całe historie, i dopiero wtedy zastępuje je kolejnymi. Podobnie ma się rzecz z bohaterami – na kartach cyklu przewija się ich stosunkowo mało, a autor koncentruje się wyłącznie na tych, którzy są niezbędni dla ciągłości fabularnej. Warto także zwrócić uwagę na pojawiającą się po raz kolejny sugestię, że będziemy mieli do czynienia z historią alternatywną. Czyżby więc pod pozorem poszukiwań kosmicznego artefaktu pisarz szykował nam wizje Rzeczypospolitej od morza do morza? Czas pokaże.
Można natomiast zarzucić Pilipiukowi brak większych umiejętności prowadzenia postaci. Chociaż mamy do czynienia już z czwartym tomem, zachowanie poszczególnych bohaterów nie ulega zmianom. Co prawda przestają snuć sny o imperium mydlarskim czy aptekarskim, ale ich zdolności adaptacyjne do skrajnie różnych warunków nadal są niebywałe. Zresztą pod tym względem niewiele gorzej wychodzą przedstawiciele Hanzy czy kozak Maksym, którzy w epoce, gdzie wynalazki i odkrycia naukowe były często traktowane na równi z czarami, bez mrugnięcia oka akceptują podróże w czasie czy współczesne nam zdobycze techniki, jak noktowizory czy kałasznikowy. Wyjątkowo światli ludzie.
Chyba nie ma sensu zachęcać lub zniechęcać do przeczytania „Pana Wilków”. Wysokie miejsce w rankingu najlepiej sprzedających się książek salonów EMPIK świadczy o sporym gronie wielbicieli „Oka Jelenia”. Z kolei osoby, które zraziły się do poprzednich odsłon cyklu lub są zaciekłymi wrogami wszystkiego, co napisał Wielki Grafoman, mają również już od dawna wyrobione opinie. Recenzowana książka nie sprawi, że jedni lub drudzy zmienią zdanie. Ze swojej strony mogą więc tylko dodać: ciąg dalszy nastąpi.

Ocena: 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-03-26, 20:58   

Peter Brett - "Malowany człowiek 2"

Na początek kilka słów wyjaśnienia. Recenzując kilka miesięcy temu „Malowanego człowieka” Petera Bretta byłem przekonany, że mam do czynienia z całą powieścią. Tymczasem okazało się, iż „Fabryka Słów”, w swoim stylu, po raz kolejny podzieliła pojedynczy utwór na dwie osobne książki. Stąd niniejszy tekst nie jest recenzją kolejnej odsłony cyklu, a jedynie dokończeniem omawiania pierwszej części „Trylogii demonów”.
Książkę otwiera scena pojedynku Arlena z jego nemezis – jednorękim skalnym demonem. Wynik starcia jest łatwy do przewidzenia, podobnie jak reszta fabuły powieści. Zgodnie z oczekiwaniami dochodzi do przecięcia się ścieżek trzech głównych bohaterów: wspomnianego już Arlena, Leeshy i Rojera. Szybko łączy ich nie tylko chęć pomocy bliźnim, ale też rodzące się między nimi uczucie. W trakcie lektury odniosłem nawet wrażenie, że cała fabuła książki stanowi jedynie pretekst dla spotkania bohaterów i opisu pierwszej zwycięskiej bitwy z demonami. Nie oczekujmy zatem żadnych spektakularnych rozwiązań fabularnych czy domknięcia wątków – „Malowany człowiek” to nic innego jak przydługie preludium do kolejnych tomów.
Pewnym novum jest niekorzystne ukazanie gatunku ludzkiego. Czytając o przeżyciach bohaterów można dojść do smutnego wniosku, że to właśnie ludzie są o wiele gorszymi potworami niż demony. Otchłańcami zawiaduje bowiem instynktowna, może wręcz nieświadoma nienawiść, tymczasem człowiek jest zły z wyrachowania i świadomie krzywdzi innych. Potwierdzenia tej tezy nie trzeba szukać daleko – wszystkie nieszczęścia, które spadają na Arlena i jego przyjaciół były spowodowane przez ludzi. Lekkim powiewem świeżości jest również opis kastowego społeczeństwa Krasjanów – jedynego ludu, który podjął walkę z demonami. Nie stanowi to na pewno nowej jakości w fantasy, ale zawsze to miła odmiana od kolejnej podróbki systemu feudalnego. Szkoda tylko, że autor nie poświecił temu wątkowi za dużo miejsca – może w kolejnych tomach.
Zabrakło mi natomiast interesująco zarysowanych postaci drugoplanowych; na dobrą sprawę jedynie wojownik Jardir posiada coś na kształt złożonej osobowości. Z kolei główni bohaterzy w porównaniu z poprzednią książką dorastają, ale jednocześnie ich charaktery nie ulegają specjalnej zmianie. Leesha pozostała dobrą samarytanką gotową dniem i nocą nieść pomoc innym. Rojer, owszem, zmienia się w kochliwego minstrela, ale w głębi serca nadal jest małym, okaleczonym przez Otchłańce chłopcem. Z kolei Arlen, teraz bezwzględny pogromca demonów, nadal marzy o uwolnieniu ludzi od plagi tych istot.
Akcja powieści wciąż toczy się wartko, a czytelnicy nie powinni narzekać na nudę; powiem nawet, że w porównaniu z poprzednią częścią mamy więcej starć z demonami i są one bardziej spektakularne. W pamięci zapadają szczególnie sceny walki Arlena, kiedy pokonuje potwory gołymi rękami.
Druga część „Malowanego człowieka” nie jest ani lepsza, ani gorsza od swej poprzedniczki. Otrzymujemy książkę utrzymaną w identycznym klimacie, powtarzającą wady i zalety wcześniejszego tomu. Komu spodobała się pierwsza odsłona dzieła Petera Bretta, ten również po kolejną sięgnie z przyjemnością.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-04-04, 23:42   

Miroslav Żamboch, - "Mroczny zbawiciel", tom 2

Druga część „Mrocznego zbawiciela” Miroslava Žambocha to kolejna dawka przygód R.C. – człowieka, cyborga i demona w jednej osobie. Choć dostajemy to co zwykle, mnóstwo akcji okraszonej czarnym humorem, z jakiegoś powodu lektura recenzowanej książki stanowiła dla mnie prawdziwe wyzwanie. I nie chodzi tu o to, że nie lubię twórczości czeskiego pisarza. Wręcz przeciwnie, jak do tej pory kolejne utwory Žambocha stanowiły dla mnie solidną dawkę mało wymagającej rozrywki. W czym zatem tkwi problem?
Być może w przesycie. Kolejne trzy opowiadania o R.C. (plus epilog) to nic innego jak powtórka z rozrywki. Główny bohater nadal przemierza postapokaliptyczne Czechy w poszukiwaniu prawdy o swojej tożsamości, a jego droga, jak zwykle, usłana jest stertami trupów. Nieważne, czy to będzie grupa najemników, zawodowy morderca, czy przebiegły mag – nikt nie ma szans w walce z niepokonanym herosem. Szkoda tylko, że ta pewność co do wyników kolejnego starcia szybko się nudzi, a z czasem zaczyna irytować. Jak można traktować poważnie książkę, choćby fantasy, której główny bohater pocięty na dokładnie 226 kawałków zbiera się do kupy i walczy dalej.
Sama fabuła też nie zostawia po sobie najlepszego wrażenia. Opowiadanie „Beskidy – spróbuj jeszcze raz kolego” można streścić w jednym zdaniu – R.C. spotyka oddział najemników, wybija ich do nogi i rusza dalej w podróż. Najlepiej pod względem fabularnym sprawdza się „Ostrawa – zamarznięte piekło”. Najdłuższy ponad 250-stronicowy utwór przynosi miłą odmianę w postaci przeniesienia akcji do dużego miasta. Ekskluzywne domy publiczne, zakazane knajpki, zakurzona biblioteka – a wszystko skute okowami lodu. Plus kilka niezłych pomysłów – jak chociażby ceny siedziby zależne od panującej wewnątrz temperatury. Im niższa, tym nocleg jest tańszy. Szkoda tylko, że zmiana lokalizacji nie wpływa zasadniczo na samą fabułę. Bohater szybko znajduje nowych (oraz starych) wrogów i cała opowieść ponownie sprowadza się do mniej lub bardziej malowniczych opisów bijatyk i strzelanin. Co prawda w międzyczasie R.C. dowiaduje się całej prawdy o sobie i własnym przeznaczeniu, ale rozwiązanie zagadki nie jest zbyt ciekawe i pozostawia czytelnika dziwnie obojętnym.
Nie przekonuje również sama kreacja bohatera. Autor za wszelką cenę stara się ukazać R.C. jako istotę, która resztkami silnej woli broni się przed przeistoczeniem w bestię z piekła rodem. Zamysł dobry, ale efekt mało przekonujący. Zabrakło finezji, kunsztu pisarskiego. W rezultacie osobowość głównego bohatera przypomina typ postaci z wcześniejszych książek Czecha – cynicznego twardziela, który w głębi duszy jest porządnym facetem.
Drugi tom przygód R.C. udowadnia, że Miroslav Žamboch jest więźniem jednego schematu. O ile pierwsza część „Mrocznego zbawiciela” za sprawą odświeżenia scenografii, nowego klimatu mogła się spodobać, to jego kontynuacja zawodzi. Mimo że dostajemy sprawnie napisaną opowieść pełną seksu i przemocy, jest ona dziwnie nudna i mało wciągająca.

Ocena 4/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-04-05, 07:29   

Philip K. Dick Boża inwazja

- Opowiem Ci coś jeszcze – odezwał się Elias. – Do wielkiego rabina Hillela, który żył w pierwszym wieku, przyszedł człowiek i powiedział: „Nawrócę się pod warunkiem, że nauczysz mnie całej Tory, podczas gdy będę stał na jednej nodze”. Hillel powiedział „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło. To jest cała Tora. Reszta to komentarz, idź i ucz się”. Uśmiechnął się do Herba Ashera.

Ursula K. Le Guin w jednym z wywiadów nazwała Philipa Dicka „amerykańskim Borgesem”. Sama przyznaje, że do autora zbioru opowiadań zatytułowanego Alef („Fikcje”) porównuje Dicka ze względu na wagę jego eschatologicznych dociekań.
Po przeczytaniu książki zgadzam się w całej rozciągłości z powyższym stwierdzeniem.

Boża inwazja („The Divine Invasion”) została wydana w 1981 roku. Czytelnicy w Polsce mogli się z nią po raz pierwszy zapoznać w 1996 roku dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka oraz pracy Lecha Jęczmyka, który podjął się tłumaczenia. Autorem niniejszej powieści jest Philip Kindred Dick (1928-1982), pisarz amerykański drugiej połowy dwudziestego wieku, który przez wielu współczesnych krytyków jest nazywany Dostojewskim science fiction.
Boża inwazja jest drugą częścią trylogii Valis. W jej skład wchodzą jeszcze Valis (1981 r.) oraz Transmigracja Timothy’ego Archera (1981 r.).

Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości. W czasach, gdy podróże kosmiczne nie nastarczają większych problemów. Ba! Nawet kontakty z przedstawicielami obcych ras są czymś zupełnie naturalnym.
Bohaterem Bożej inwazji jest Herb Asher, którego w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy pracownikiem międzygwiezdnej rozgłośni radiowej. Jest on czterdziestoparoletnim mężczyzną, który mieszka na jednej z planet spoza Układu Słonecznego i stamtąd nadaje sygnał dźwiękowy. Wiedzie spokojne, ustabilizowane, pozbawione większych wrażeń życie. Wydawać by się mogło, że świat zapomniał o nim całkowicie. I tak de facto było. Społeczeństwo ziemskie zapomniało o Herbie Asherze. Był dziwną, obcą istotą, której sensem istnienia było nadawanie piosenek międzygalaktycznej gwiazdy, Lindy Fox.
Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia poprzez płonącą konsolę przemawia do niego Jah. Bóg Izraela wygnany wieki temu z Ziemi, na której władzę zaczęło sprawować Zło. Jak łatwo się domyślić spotkanie z Bogiem wywraca życie Herba Ashera do góry nogami. W jednej sekundzie bohater Dicka zostaje postawiony przed zdaniem, które będzie wymagało przede wszystkim wiary. Herb Asher zostaje bowiem wybrany nowym Józefem! Przybranym ojcem Boga, pragnącego powrócić do stworzonego przez siebie świata.
Rybys poklepała go po ręce.
- Nic nie szkodzi. Ja też nie rozumiem. Dlaczego właśnie ja? Zadawałam sobie to pytanie, kiedy stwierdzono u mnie SM. Dlaczego, do diabła, ja? Dlaczego, di diabła, ty? Ty też musisz zostawić swoją stację i swoje kasety z Fox. A także bezczynne wylegiwanie się po całych dniach, z aparaturą nastawioną na automat. Jezu Chryste. No cóż, chyba Hiob miał rację. Bóg doświadcza tych, których kocha.
- Polecimy we trójkę na Ziemię – powiedział Elias – i tam urodzisz syna, Emmanuela. Jah zaplanował to na początku czasu, przed upadkiem Masady, przed zburzeniem Świątyni. Przewidział swoją porażkę i przedsięwziął kroki dla naprawy sytuacji. Bóg może przegrywać tylko chwilowo. U Boga lekarstwo jest zawsze silniejsze niż choroba.

Od momentu przybycia Jaha na Ziemię zaczynają się przygotowania Dobra do walki ze Złem. Herb Asher zostaje wciągnięty w grę, której stawki nie rozumie i tak naprawdę nie pragnie pojąć.
Zaczyna się batalia o świadomość Boga. Zaczynają się spełniać proroctwa Eliasza!



O czym jest Boża inwazja?
Mógłbym ograniczyć się do stwierdzenia, że o Bogu. I będzie to święta prawda, gdyż Dick czyni Go przyczyną wszystkiego, co stało się, stanie bądź ma dopiero stać. Kreuje na istotę wszechmogącą, znającą początek i koniec czasu. Pana groźnego, który zamierza batem i ogniem zmienić świat na lepsze. Warto wspomnieć, iż z takim Bogiem spotykamy się między innymi w Starym Testamencie, gdzie miłosierdzie przegrywało w starciach ze srogą sprawiedliwością bożą.
- Ja jestem twórcą światów, ja i tylko ja. Nikt inny nie może stworzyć świata. Ja jestem tym , który powołuje do istnienia, ty nie.
- A jednak...
- Nie rozumiesz – powiedział Emmanuel – Jest wiele możliwości, które nie zostały zrealizowane. Ja wybieram spośród możliwych bytów te, które wolę, i nadaję im realność.

Tak jak już wspomniałem Bóg w niniejszej powieści jest źródłem wszystkiego. Zarówno świata, Herba Ashera, Lindy Fox jak i samego Dobra i Zła. Takim widzi go autor Bożej inwazji. Oczywiście nie jest to oryginalne podejście do wizerunku Boga, gdyż tak naprawdę jest to kreacja czysto biblijna. Różnica polega jedynie na tym, że według Dicka ta wszechmogąca istota zgodziła się kiedyś zostać pokonaną. Poległa pod naporem Zła, które zawładnęło światem ludzi. Ziemią przyszłości.

W powieści możemy doszukać się kilku ważnych zagadnień egzystencjalnych: dokąd zmierza świat, na czym polega prawdziwe zbawienie, itd. Jednak najważniejsze z pytań brzmi: jakie plany ma Bóg w stosunku do ludzkości? Philip K. Dick stara się nie odpowiedzieć nie tylko w Bożej inwazji ale całej trylogii Valis. Zastanawia się nad pierwotną naturą Boga, nad Jego miłosierdziem i sprawiedliwością.

Boża inwazja jest książką napisaną prostym, rzeczowym stylem. Autor nie udziwniał powieści psychologicznymi zwrotami, religijnym bęłkotem. Nie starał się upodobnić jej do traktatu filozoficznego. Moim zdaniem chciał aby była przede wszystkim przystępna w odbiorze a jednocześnie poruszała kwestie trudne do jednoznacznego rozważenia.
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-04-08, 14:07   

Nicolas d'Estienne d'Orves, - "Sieroty zła"

Chociaż od zakończenia II wojny światowej minęło już ponad 60 lat wciąż stanowi ona inspirację dla naukowców, literatów czy filmowców. Spektrum poruszanych tematów jest bardzo szerokie – od rekonstrukcji kluczowych bitew, poprzez mało nieznane epizody aż po wymyślone od początku do końca historie. W końcu II wojna światowa stanowi idealny punkt wyjścia do przeróżnych teorii spiskowych.
Pisząc kwietniową zgadywankę zastanawiałem, jakie w tym literackim układzie okażą się "Sieroty zła" francuskiego pisarza Nicolasa d’Estienne’a d’Orvesa. Czy dostaliśmy historię bliższą duchowi prozy Roberta Ludluma, czy też mroczny thriller? Do końca ani jedno, ani drugie. Prawda leży gdzieś pośrodku.
Wątkiem przewodnim opowiadanej przez d’Orvesa historii jest współczesne śledztwo młodej dziennikarki Anais, która na życzenia norweskiego milionera Vidkuna ma mu pomóc w rozwiązaniu tajemnicy czterech zagadkowych samobójstw. Równocześnie w sięgających początku II wojny światowej retrospektywach poznajemy splot wydarzeń, które w konsekwencji doprowadziły do dziennikarskiego śledztwa.
„Sieroty zła” nie są książka akcji, a prowadzone dochodzenie sprowadza się raczej do odwiedzania historycznych miejsc (Monachium, Berlin), rozmów z nielicznymi świadkami, wizyt w archiwach aniżeli pościgów samochodowych czy starć z płatnymi zabójcami. Autor, chyba słusznie, postawił na powolne budowanie napięcia, a sporadyczne zwroty akcji są dobrze przemyślane. Nie oznacza to jednak, że książka nudzi, wręcz przeciwnie. Opowiadana historia jest wciągająca, a poskładanie wszystkich elementów w jedna całość sprawia dużo satysfakcji. Tym niemniej nieco zawiedzeni mogą być miłośnicy „mocnej” literatury. D’Orves unika epatowania przemocą, chociaż bez trudu znajdziemy kilka makabrycznych opisów. Większe przerażenie od opisów eksperymentów genetycznych budzi sama ideologia faszystowska oraz ludzie, którzy bez zastanowienia wykonywali rozkazy przełożonych.
Pewne zastrzeżenia można mieć do końcówki książki, która jest przewidywalna. Niby to właśnie do niej prowadziły wszystkie opisywane w książce wydarzenia, z drugiej strony czytelnik oczekiwałby jakiejś niespodzianki. Jako fabularne minusy zakwalifikowałbym pewne uproszczenia zastosowane przez autora – cudowne tabletki na zapomnienie czy łatwość, z jaką główni bohaterzy uzyskują dostęp do pewnych tajnych informacji. W kilku miejscach mamy też do czynienia z syndromem „Kodu Leonarda da Vinci” – bohaterzy są prawie geniuszami i trochę zbyt łatwo kojarzą pewne wydarzenia czy znajdują ukryte wskazówki. Nie jest to jednak aż tak męczące jak w przypadku prozy Dana Browna, więc można przymknąć oko.
Zresztą pod względem przygotowania historycznego „Sieroty zła” są rzeczą godną pochwały. Widać, że d’Orves solidnie przygotował się do książki – wykorzystuje znane postaci i wydarzenia (Heinrich Himmler, organizacja Lebensborn), a równocześnie tworzy własną wizję II wojny światowej (rozbudowana rola Towarzystwa Thule). W rezultacie otrzymujemy zajmującą książkę z gatunku historical fiction, w której trudno jest odróżnić prawdę od spekulacji pisarza. Pewne fragmenty budzą jednak zdziwienie – raz autor wspomina o Francuzach oswabadzających obozy koncentracyjne na terenie Polski, w drugim przypadku – o panicznej ucieczce Niemców z Francji na początku 1944 roku, na pół roku przed D-Day.
Tym, co wyróżnia książkę Nicolasa d’Estienne’a d’Orvesa od setek podobnych mówiących o eksperymentach genetycznych doktora Mengele czy o ideologicznych potomkach III Rzeszy, jest nienaganny styl, ciekawie prowadzona fabuła, jej nieszablonowa konstrukcja. Zauważalny jest też nieco inny od anglosaskiego punkt widzenia historii. Takim interesującym motywem przewijającym się w książce jest samokrytyka Francuzów za swoją postawę w okresie wojny. Widmo kolaboracji pomimo upływu dziesiątek lat wciąż odciska piętno na ludziach i determinuje ich późniejsze życie. Warto o tym przeczytać.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-04-09, 14:00   

Pierre Bottero „Wyprawa”


Napisanie dobrej książki dla dzieci lub młodzieży nie jest sprawą łatwą. Wbrew obiegowo powtarzanej opinii najmłodsi miłośnicy słowa pisanego są wymagającymi czytelnikami i bezwzględnymi krytykami. Biorąc do ręki książkę oczekują nie tylko ciekawej fabuły i bohaterów, z którymi mogliby się utożsamić, ale również poważnego traktowania ze strony autora. Dzieci bezbłędnie wyczuwają, gdy ktoś próbuje wcisnąć im kit, i odkładają książkę na półkę.
„Wyprawa” Pierre’a Bottero, pierwszy tom serii „Ewilan z dwóch światów”, wpisuje się w nurt książek otwarcie nawiązujących do cyklu o Harrym Potterze (która to już książka?). Główna bohaterka powieści, Camille, to sierota wychowywana przez przybranych rodziców w dużym francuskim mieście. Podobnie jak w powieściach Rowling jej opiekunom wiele brakuje do ideału – są egoistycznymi, zapatrzonymi w siebie snobami, którzy wychowywaną dziewczynkę mają za zło konieczne. Identycznie jak w przypadku Pottera Camille nie wie prawie nic o swojej przeszłości oraz o drzemiącej w niej magii. Dopiero przypadkowe zdarzenie, wypadek na ulicy, powoduje, że dziewczynka przenosi się do magicznej krainy, gdzie odkrywa prawdę o swym pochodzeniu. Tu znów mamy do czynienia ze znanym schematem – okazuje się, że Camille jest dzieckiem przeznaczenia, którego zadaniem będzie ocalenie ludzi przed złowrogą rasą Ts’żerców.
Na szczęście zamierzeniem Pierre’a Bottero nie było stworzenie Harry’ego Pottera bis. Pomimo licznych podobieństw fabularnych „Wyprawa” to książka przynajmniej pod jednym względem – systemu magii – oryginalna. Zamiast machania różdżkami, warzenia eliksirów czy rzucania zaklęć mamy do czynienia z siłą wyobraźni. Dar Rysunków, bo tak nazywa się ta magia, polega na rysowaniu w myślach obrazów, które stają się rzeczywiste. Jeśli czujesz chłód, stwórz obraz płonącego ogniska, zostałeś zaatakowany mieczem – narysuj tarczę. W prostocie systemu tkwi jego siła. Dzieciom będzie o wiele łatwiej zrozumieć magię, której na co dzień same używają malując farbami egzotyczne wyspy czy fantastyczne zamki.
Spodobać mogą się także bohaterzy występujący w książce. Co prawda Camille może nieco drażnić – chwilami przemądrzała, znająca odpowiedzi na wszystkie pytania, zawsze postępująca szlachetnie. Ale miłą odmianę stanowi jej nieodłączny towarzysz, syn emigrantów z Kamerunu, Salim, który reprezentuje bardziej przyziemne podejście do życia. Sporą dozę sympatii zdobywa również u czytelnika rycerz Bjorn – chwalipięta, ale i wyborny wojownik w jednej osobie. Szkoda natomiast, że w powieści zabrakło miejsca na postaci niejednoznaczne. Wszyscy bohaterzy są albo pozytywni, albo negatywni, a przecież sympatia, jaką cieszył się Severus Snape, brała się głównie z jego skomplikowanego charakteru... Należy jednak pamiętać, że mamy do czynienia dopiero z pierwszym tomem cyklu – wszystko jest jeszcze możliwe.
Fabuła książki toczy się wartko. Autor zrezygnował ze szczegółowych opisów świata, być może dlatego nie znajdziemy w „Wyprawie” dłużyzn. Sceny akcji są odpowiednio dramatyczne, ale równocześnie pozbawione nadmiernej brutalności. Książkę napisano przystępnym stylem, który powinien przypaść do gustu czytelnikom. Również tłumaczenie jest bez zarzutu – drażniło mnie jedynie ciągłe używanie przez Selima zwrotu „staruszko” wobec Camille, ale to kwestia gustu.
„Wyprawa” Pierre’a Bottero to kawałek solidnej fantasy skierowanej do młodszych odbiorców. Znajdziemy w nim sporą dawkę akcji, sympatycznych bohaterów i mnóstwo magii. Brakuje ciut rozmachu, epickości, nie jest to jednak specjalnie duży mankament. Czy książka przypadnie do gustu każdemu dziecku? Trudno powiedzieć – jedni wolą przygody Harry’ego Pottera, inni zachwycają się „Eragonem”. Najprostszym rozwiązaniem tej zagadki będzie zakup książki i wspólna lektura z pociechą.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4482
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-04-12, 12:59   

Witold Jabłoński - Fryne Hetera

Parę pierwszych stron powieści przywodzi na myśl „Wywiad z wampirem”. To moje pierwsze skojarzenie, gdy tylko zacząłem czytać wspomnienia odległych czasów, które tajemnicza nieznajoma wyjawia staremu poecie, w aleksandryjskim dwudziestowiecznym kabarecie. Historię o namiętnościach przekładających się wprost na porządek polityczny antyku. Historię opowiadaną ustami tytułowej hetery. Charakterystyka profesji cór Koryntu została w naszych czasach mocno rozmazana, dlatego już w blurbie znajduje się wytłumaczenie, że chodzi nie o zwykłe prostytutki, tylko o kobiety bliższe gejszom. Moim zdaniem ciekawy dobór tematyki, sposób rozpoczęcia i umieszczenia akcji; to trzy kroki w dobrą stronę już na samym starcie.

Czas i miejsce właściwej akcji – Grecja, zmierzch epoki polis, początek epoki hellenistycznej. Większość postaci występujących w książce to postacie historyczne, zaczynając od poety Kawafisa, powiernika opowieści Fryne, kończąc na plejadzie postaci dramatu sprzed niemal dwóch i pół tysiąca lat. Jeśli chodzi o wierność oddania greckich realiów, od strony czysto historycznej nie czuję się kompetentny oceniać, ale myślę, że nie do końca klarownie zaakcentowano ducha epoki. Z całą pewnością nie jest to sposób projekcji teraźniejszych wyobrażeń na historię jak w przypadku „300”, gdzie Sparta wydawała się leżeć gdzieś miedzy Teksasem a Luizjaną, ale jednak, szczególnie jeśli chodzi o kwestie antycznego rozumienia pojęć takich jak „wolność”, mam wątpliwości. Zwłaszcza w kontekście przełomu epoki, gdzie doszło do znacznych przewartościowań w kulturze Hellenów. Zaś jeśli już mowa o Sparcie, to tu również daje się zauważyć przerysowanie, ale w drugą stronę niż w „300” – tam amerykanizowano ją radośnie, natomiast Jabłoński faszyzuje ją w wypowiedziach postaci, zupełnie ahistorycznie.

Nie jest to w żadnym razie wielka ujma, bo książka koncentruje się na zupełnie innych kwestiach – sednem powieści jest relacja płci z płcią. Książka podważa przyjęty w naszej kulturze wzorzec tradycyjnej pary męsko-damskiej, robi to jednak na modłę antyczną, mającą niewiele wspólnego ze współczesnymi gender – czy queer studies, i robi to z naszej perspektywy, czasem, bardzo niepoprawnie politycznie. Płeć w greckiej wizji Jabłońskiego nie jest uwarunkowana kulturowo; jako dar i wyrok bogów ma wymiar metafizyczny – światy mężczyzny i kobiety dzieli przepaść, której próby przekroczenia grożą upadkiem. Spółkowanie między przedstawicielami tej samej płci nie jest traktowane jako odchylenie od normy, ale jako eksplorowanie swojego żywiołu. Dlatego trochę śmieszne wydaje się posądzanie autora o prowadzenie agitacji homoseksualnej, co wytknięto mu w pewnej politykierskiej recenzji. Faktem jest, że motyw ten w książce występuje bardzo często – ale faktem jest też, że autor bardzo wyraźnie zaznacza, jak bardzo zmieniło się pojmowanie tych zachowań przez stulecia. Nie sądzę, żeby książka stała się kultową pozycją w środowiskach feministek czy LGBT – z wielu względów stanie się wprost przeciwnie – narratorka na każdym polu z iście nietzscheańskim zacięciem gloryfikuje starożytność i nie szczędzi negatywnych uwag na temat naszych czasów – nie tylko ich judeochrześcijańskiej genezy i kontekstu, ale również nowoczesności i ponowoczesności w ogóle.

O sile książki stanowi właśnie główna bohaterka – jest od początku do końca bardzo przekonująca i naturalna w swej inteligencji i dystyngowanym sposobie bycia. Bardzo dobrze daje się wyczuć jej motywacje – Fryne jest heterą a nie heroiną, i miałem wrażenie, że gdyby tylko nie przeznaczony jej piórem Jabłońskiego los, byłaby zdolna żyć niezależnie od książkowej historii. Zresztą jej położenie implikuje wikłanie się w intrygi polityczne i spiski; brak tu jakieś niepotrzebnej gimnastyki typu „jak wrzucić bohatera w fabułę”, albo „jak skonstruować fabułę, by uwiarygodniła mi bohatera”. Pozostałe persony również są sugestywnie przedstawione – chociażby protagonista: Aleksander Macedoński. Kreacja ciekawa, szczególnie z naszej perspektywy, gdy pamiętamy głównie o wielkich czynach, mało uwagi poświęcając codziennemu życiu w cieniu tyrana. Wśród wielu namiętności starego świata, o jakich książka wspomina, namiętność wielkości jest szczególnie akcentowana. Postacią, która zapowiadała się ciekawie, ale jej potencjał się nie rozwinął, okazał się Apolloniom, co wpływa szczególnie na koniec książki, gdzie jego postaci nie brakuje.

Fabuła jest sprzężona z wydarzeniami historycznymi, rozciągnięta na kilkadziesiąt lat (nie licząc klamry kompozycyjnej). Wada tego rozwiązania ujawnia się w tym, iż fabuła jest ograniczona przez historyczne kalendarium – czasami miałem wrażenie, że autor czuł się tym skrępowany i trochę nie bardzo wiedział, co zrobić z główną postacią na przestrzeni lat, dlatego kierował ją to tu, to tam. Czasem trafiają się opisy zapchaj-dziury, dla których ciężko doszukać się uzasadnienia. Im dalej końca historii, tym wprost przeciwnie – więcej przeskoków i lekka chaotyczność. Rośnie również stężenie elementów fantastycznych oraz biblijnej symboliki. Jeśli kogoś wystraszyło przywołanie „Wywiadu z wampirem” na początku recenzji (mam nadzieje, że w tym momencie nie przestał jej czytać), to powiem, że w moim odczuciu koniec książki bliski jest duchowi „Mistrza i Małgorzaty”, choć może nie tak przejmujący. Gdybym miał iść w następne skojarzenie – jeśli chodzi o dobór tematu, sposób używania środków artystycznych i ilość fantastyki w miksturze – proza Witolda Jabłońskiego bardzo przypomina literaturę pisaną przez Szczepana Twardocha, choć daje się wyczuć, że panowie tę samą metodą prezentują skrajnie różne poglądy. Ale poziom podobnie wysoki – dobra książka, do której trzeba troszkę tolerancji. Przy czym: do topornej narracji chyba nawet więcej niż do greckiej obyczajowości.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-04-14, 20:31   

Matt Ruff - "Złe Małpy"

Aresztowana na miejscu zbrodni kobieta twierdzi, że jest członkiem Złych Małp – organizacji eliminującej najgorszych przestępców. Osadzona na oddziale psychiatrycznym aresztu, składa obszerne wyjaśnienia, które obejmują nieledwie całe jej życie. Ale czy opowieść Jane Charlotte to rzeczywisty zapis faktów, czy tylko to, co kobieta uważa za prawdę? Kim tak naprawdę jest Jane Charlotte – egzekutorką czy znarkotyzowaną paranoiczką? Co ukrywa i jakim jest człowiekiem?

Autor od samego początku wciąga czytelnika w świat tajnych organizacji, sekretów, inwigilacji, spisków i kontrspisków. Złe Małpy – pion wykonawczy organizacji, która jest tak tajna, że nawet nie ma nazwy – dokonuje eliminacji złych ludzi. Można powiedzieć, że metodą pojedynczych egzekucji organizacja zmniejsza ogólną ilość zła na planecie. Kandydatów do usunięcia wybiera sama, kierując się własnym osądem. Złe Małpy nie dokonują aresztowań, nie udowadniają winy, nie biorą udziału w procesach sądowych, nie są zainteresowani ani zemstą, ani resocjalizowaniem przestępców. Łamanie przepisów prawa nie jest decydującym kryterium – aby znaleźć się na czarnej liście organizacji, trzeba być złym człowiekiem. To nie jest żadna metafora – członkowie organizacji wypełniają misję działania firmy z przerażającą wręcz dosłownością. Niewykrywalność i anonimowość zapewniają im skomplikowane procedury kontaktowe i najnowocześniejsza broń, dzięki której można dokonać egzekucji w sposób wskazujący na przyczyny naturalne: zawał serca, wylew…

W powieści przeważa opis wydarzeń pochodzący od Jane Charlotte i przypuszczam, że dlatego właśnie Matt Ruff wiele miejsca poświęcił jej wizerunkowi psychologicznemu. Na szczęście dla czytelników lubiących własnoręcznie układać literackie puzzle, autor nie oznajmia ex cathedra jakimi cechami charakteru postanowił obdarzyć bohaterkę. Każdą informację na ten temat należy wyławiać osobno z monologu Jane Charlotte – i w tym kontekście sposób wypowiedzi bohaterki jest równie ważny jak treść. W miarę postępu narracji czytelnik ma okazję kilkakrotnie zmienić zdanie na temat stanu zdrowia psychicznego i charakteru Jane Charlotte – lektura zwykłego na pozór, krótkiego zdania powoduje całkowitą zmianę punktu widzenia i konieczność zrewidowania dotychczas wyrobionego poglądu. Na dodatek autor takie zwroty wprowadza absolutnie znienacka, zupełnie bez jakiegokolwiek przygotowania czytelnika. I – mimo że wizerunek głównej bohaterki ulega drastycznej zmianie – wszystkie ujawnione elementy układanki nadal do siebie pasują. Do samego końca nie wiadomo, na ile opowieść Jane Charlotte jest relacją z narkotycznych wizji lub wytworem chorego, zmagającego się z poczuciem winy umysłu – granica między obiektywną, dającą się udokumentować rzeczywistością, a paranoją jest całkowicie zatarta.

W Literackich zgadywankach 03/2009 wyraziłam przekonanie, że inspiracją autora był „Raport mniejszości” Philipa Dicka. Po lekturze nadal uważam, że powieść Matta Ruffa jest solidnie zakorzeniona w twórczości Mistrza. Pierwszą wskazówką jest fakt, że bohaterka „Złych Małp” nosi imiona zmarłej w niemowlęctwie siostry bliźniaczki Philipa Dicka. Siostry, której brak Dick odczuwał boleśnie przez całe życie.

Ponadto obaj twórcy prezentują postać bohatera stosując podobną metodę – cechy charakteru postaci wychodzą na jaw wraz z rozwojem akcji utworu. O osobowości bohatera czytelnik może wnioskować na podstawie jego zachowań, reakcji, wypowiedzi. Postać jest taka, jaka jest, nie dlatego, że autor zdecydował o przypisaniu jej jakiejś cechy i arbitralnie oznajmił to czytelnikowi – ale dlatego, że to czytelnik, na podstawie cząstkowych informacji, sam ukształtował sobie jej obraz.

Kolejnym elementem wspólnym „Raportu mniejszości” i „Złych Małp” jest skrajnie pragmatyczne wykorzystanie technologii – nieważne czy korzysta się z najnowocześniejszych gadżetów w sposób etyczny, z poszanowaniem prawa innych do prywatności, istotne jest jedynie pytanie, czy da się te gadżety wykorzystać skutecznie. Członkowie organizacji nie zastanawiają się w ogóle nad moralną stroną swojego postępowania – to już obaj autorzy pozostawiają czytelnikowi. Zupełnie na marginesie, zastanawiam się, na ile „syndrom 9/11” miał wpływ na decyzję Matta Ruffa o ponownym postawieniu pytania o granice wykorzystania zdobyczy nauki. Bo nie ma co ukrywać – od czasów publikacji „Raportu mniejszości” odpowiedź na to pytanie się zmieniła. Jak wiele z naszej prywatności jesteśmy gotowi dzisiaj poświęcić w zamian za wyeliminowanie z otoczenia złych ludzi?

„Złe Małpy” warto przeczytać. Poza sprawnie poprowadzonym wątkiem sensacyjnym, który ma szansę przypaść do gustu szczególnie miłośnikom gatunku, wartość powieści podnoszą niuanse i subtelności, przy użyciu których został przedstawiony wizerunek psychologiczny głównej bohaterki. Odniosłam wrażenie, że autor szczególnie zadbał o to, aby praktycznie każdą informację można było interpretować dwojako, tak, aby czytelnik do ostatniej strony był utrzymywany w napięciu. I wobec tak wielu wyzwań postawionych przede mną przez Matta Ruffa – w ogóle nie zastanawiałam się, jaką technologię da się wykorzystać do skonstruowania opisanej w książce broni lub jak powinien być skonfigurowany system selekcjonowania i dostępu do danych zgromadzonych przez wszechobecne systemy inwigilacyjne. Bo, moim zdaniem, właściwe pytanie nie brzmi „jak?”, ale „czy?”.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-04-16, 06:38   

Karina Pjankowa - "Prawa i powinności"

Ratowanie świata powinno przebiegać według schematu. To ważne, każdy powinien znać swoje miejsce, swoje prawa i powinności. Powinna obowiązywać jakaś procedura, żeby czytelnik nie czuł się zagubiony. Przede wszystkim – musi powstać drużyna, która dzielnie będzie wspierać głównego ratownika w jego wysiłkach. W skład drużyny powinni wejść przedstawiciele wszystkich ras, aby potem nie okazało się, że o kimś zapomniano lub złośliwie pominięto czyjeś zasługi. Następnie drużyna wyrusza w podróż, aby w warunkach polowych hartować charaktery. Podczas wyprawy poszczególni członkowie zespołu uczą się trudnej sztuki współdziałania. Mogą też przełamywać stereotypy. A na koniec nadejdzie czas ostatecznej próby…

Taki jest od czasów Tolkiena kanon fantasy. Oczywiście, kanon ów podlega modyfikacjom – czasem bohaterowie nie zdają sobie sprawy, jak ważne zadanie mają wypełnić, czasem drużyna formuje się pozornie mimochodem lub wbrew woli zainteresowanych, czasem czarny charakter przeżywa duchową przemianę podczas misji… wybrany wariant zależy jedynie od wyobraźni autora. Jednak integralną częścią kanonicznych opowieści fantasy pozostaje etap wyprawy – alegorii dojrzewania głównego bohatera, psychicznego dorastania do wypełnienia zadania. Do tego miejsca wszystko w „Prawach i powinnościach” jest w zasadzie zgodne z kanonem – w zasadzie, bo główny bohater akurat nie dojrzewania psychicznego potrzebuje… Zatem, jest wyprawa, są przedstawiciele (najlepsi z najlepszych) wszystkich ras: elfy, rycerz-specjalista od walki ze smokami, demon górski, dwupostaciowa, krasnolud, demonessa, ork. I tu następuje definitywne pożegnanie ze zgodnością – już przy kreacji postaci autorka zaczyna grę z czytelnikiem: sposób przedstawienia poszczególnych członków drużyny bliższy jest satyrze niż kanonicznemu utworowi. Całość wieńczy obraz kandydata na głównego ratownika – nie dość, że wygląda na zagłodzonego małolata, to jeszcze ma niewyparzony język i zdecydowanie prezentuje niewłaściwą postawę. Na domiar złego stoi po niewłaściwej stronie mocy… a w ogóle, to traktującej bardzo poważnie swoje obowiązki drużynie został wciśnięty na siłę, nikt go nie chce polubić, ba – nawet o skromnej dozie tolerancji nie ma mowy.

Oczywiście, czytelnik od początku podejrzewa, że za tak odmalowanym wizerunkiem postaci coś się kryje. I słusznie. Wszak każdy ma swoje tajemnice. I w miarę lektury różne sekrety wychodzą na jaw – i te małe, prywatne, i te duże, dotyczące Początku Świata. Bo przecież każdy świat ma jakiś Początek, prawda? I każda z ras miała w Nim jakiś udział, z którego może być dumna. Tak przynajmniej uważają członkowie drużyny, w końcu w takim przekonaniu ich wychowano. I wszystko jest w porządku, dla dobra wyprawy gotowi są chwilowo akceptować nieco odmienne wersje Początku, prezentowane przez towarzyszy. Ale nagle ich złudzenia zostają rozwiane, mit odarty z kulturowych naleciałości, zakwestionowany dwubiegunowy obraz świata, rzekomo odwieczny podział na to, co przywykli uznawać za Dobro i Zło. I odtąd spoglądają na świat z zupełnie innego poziomu – poziomu, z którego zwycięstwo którejkolwiek ze stron jest zupełnie bez znaczenia. Bo ważne jest, aby świat jako całość przetrwał. W końcu nowe linie podziału można wytyczyć potem, po zwycięstwie... albo stworzyć nową wersję mitu… albo może bajki…?

Karinie Pjankowej udała się sztuka – czerpiąc obficie z kanonu fantasy stworzyła utrzymaną w bardzo dobrym tempie i pozbawioną dłużyzn opowieść. Nie przeszarżowała ani z wykorzystaniem i przewrotnym przekształceniem literackich schematów, ani z dowcipem. Autorka przez cały czas przymruża oko do czytelnika – czy to przedstawiając słabości charakterologiczne poszczególnych postaci, czy ich motywacje. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że wyśmiewa kanon, że szydzi – nic podobnego. Raczej go odbrązawia, traktuje z dystansem, przypomina, że nawet bohaterowie mitów miewają jakieś wady, śmieszne nawyki. A i powody ich działania nieczęsto należą do „posągowych” – czasem herosi po prostu się nudzą…
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2009-04-18, 18:08   

Roger Zelazny Dziewięciu książąt Amberu

Naprawdę zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie doświadczyli przygody spotkania z Rogerem Żelaznym
[Theodore Sturgeon]

Książka polecona przez Smoka. Świetna.

Dziewięciu książąt Amberu (ang. Nine Princes in Amber 1970) ukazało się w Polsce w 1989 roku. Autorem wspomnianej książki jest Roger Żelazny, amerykański pisarz SF i fantasy. Powieść Dziewięciu książąt Amberu jest pierwszą częścią dziesięciotomowego cyklu o tytułowym świecie.



Bohaterem powieści jest Corwin, jeden z książąt Amberu, prawdziwego miasta. Niniejszą postać poznajemy w momencie gdy opuszcza szpital, w którym znalazła się na skutek poważnego wypadku samochodowego. Wypada zaznaczyć, iż wówczas Corwin choć czuje się dobrze pod względem fizycznym nie jest w pełni sprawny. Dlaczego? Odpowiedź kryje się w słowie: amnezja. Nasz bohater zanim na nowo odkryje kim jest musi odzyskać swoją przeszłość. Od razu powiem, że nie będzie to łatwe gdyż wrogowie nie śpią. Co więcej, zbliżają się, okrążają go, spiskują i planują jak pozbyć się go na zawsze.
A Amber wabi!
Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że gdzieś w głębi serca zawsze cię pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie promenady i kolorowe, żółto-czerwone klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze, świątynie, pałace i niewysłowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie zapomnę, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję kontemplując Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...


Czy książka zrobiła na mnie wrażenie? Tak. W jaki sposób?
Zacznijmy od początku.
Jeżeli zapytalibyście o czym powieść Rogera Żelaznego opowiada, powiedziałbym, że jest to historia rycerza – księcia, który pragnie odzyskać tron, prawnie do niego należący. Brzmi znajomo? Na pewno. Przecież nie raz spotykaliście się z podobną fabułą. Wystarczy wspomnieć przygody Conana, Aragona czy wielu, wielu innych herosów świata fantasy.
Zatem. Dlaczego zostałem oczarowany przygodami Corwina? Odpowiedź jest prosta. Przygoda. Książka pana Zaleznego jest nią przesiąknięta od pierwszej do ostatniej strony. Czytając ją nie uświadczyłem ani przez sekundę znużenia akcją. Oczywiście możecie powiedzieć, że fabuły przeładowane emocjami bardzo szybko męczą. Zwykle zgadzam się z tym stwierdzeniem ale nie tym razem. Książka Dziewięciu książąt Amberu jest napisania świetny stylem. Autor bez uciekania do wyszukanych, pseudo filozoficznych, momentami tandetnych i żenujących zwrotów buduje niezwykle ciekawą fabułę. Prostymi (nie mam w tym miejscu na myśli prostoty charakterystycznej dla grafomanów) środkami prezentuje nie tylko świat, w który rozgrywają się wydarzenia ale także myśli głównego bohatera. Stopniowo, nie śpiesząc się zaznajamia czytelnika z księciem Corwinem, postacią kluczową dla całego cyklu.

Gorąco polecam!
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Qfant


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,53 sekundy. Zapytań do SQL: 12