FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2008-11-29, 16:59   

Robert Silverberg „Stacja Hawksbilla

Rząd totalitarny, który choć ‘na dobre’ pozbywa się wrogów politycznych to jednak ich nie zabija? Tak. Odpowiedzią na powyższe pytanie jest Stacja Hawksbilla.

UWAGA! UWAGA!
Wszystkich rewolucyjnych, kontrrewolucyjnych wywrotowców zapraszamy do odwiedzenia naszego pensjonatu – Stacja Hawksbilla. Jest to ośrodek położony w bardzo spokojnej okolicy, gdzie na pewno nic nie będzie zakłócało Państwu wypoczynku. Wszędzie cisza i spokój. Wszystko jest u nas najwyższej jakości:
- skalne prycze w doskonały sposób przywrócą równowagę duchową;
- nieskalane dwutlenkiem węgla powietrze zapewni odprężenie i relaks;
- owoce morza wyśmienicie wpłynął na Państwa metabolizm.
Ośrodek położony w epoce kambru jest najlepszym pensjonatem w tamtym okresie. Można powiedzieć, że jesteśmy jedyni w tejże branży.
SERDECZNIE ZAPRASZAMY!
Bilet ważny tylko w jedną stronę.

Książkę przeczytałem jednym tchem.
Na samym początku myślałem, że będzie to mroczna, tajemnicza historia, gdzie trup ściele się gęsto, gmachy rządowe wybuchają a jakiś samotny komandos postanawia zostać Rambo XXI wieku. Nic takiego nie miało jednak miejsca.
Spotkałem się za to ze zmęczonym ciągłą ‘walką rewolucyjną’, Jimem Barrettem, wokół którego toczą się dwa wątki: życie mikrospołeczeństwa stacji Hawksbilla oraz rozwój ruchu oporu. Autor opowiada nam równolegle dwa etapy życia tego głównego bohatera. Umiejętnie łączy je i dostraja, tak że wspólnie przedstawiają bardzo wciągającą kompozycję.
W książce Silverberga spotkałem wielu ludzi, którzy związali swe życie z ideą rewolucji. Historia jej ‘dojrzewania’ jest chyba osią główną całego utworu. Bardzo często autor zmusza czytelnika do tego, aby zastanowił się on nad aspektami postępowania różnych ośrodków politycznych. Wskazuje na możliwe drogi działania. Nie mówię, że ‘naucza’! Chyba lepszym sformułowaniem jest wyraz ‘wytyka’. Tak, wytyka błędy różnych koncepcji ideologicznych. Tych przemądrzałych gadek nie jest jednak za wiele. Książka bowiem nie jest pseudo traktatem filozoficznym, ale zwykłym czytadłem, w którym w ciekawy sposób opisywana jest droga rewolucji do chwały.


Na zakończenie powiem, że autor w jasny, rzeczowy sposób przekonał mnie o dwóch rzeczach.
Po pierwsze: nawet najbardziej zagorzali marzyciele mogą okazać się racjonalistami, jeżeli od tego zależy ich przeżycie.
Po drugie: systematycznie opadająca kropla na jedno miejsce w skale jest w stanie wyżłobić na niej rysę, która z czasem doprowadzi do rozpadu całego ‘kamienia’.
Wiem, że nie są to tezy jakoś specjalnie odkrywcze, ale rzadko mam okazję czytać o nich w książkach.

Za nie właśnie pan Silverberg otrzymuje wielkie i zadowolone z siebie – 7 :mrgreen:

Pozdrawiam!
Sharin, Pigeon Slayer
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4476
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-12-01, 11:34   

Jacek Dukaj - Perfekcyjna Niedoskonałość

Perfekcyjną niedoskonałość” darzę wielkim sentymentem. Była pierwszym kontaktem z prozą Jacka Dukaja i patrząc z dzisiejszej perspektywy, dziwne, że wówczas się nie zraziłem. Zrozumiałem wtedy z lektury naprawdę niewiele, miejscami męcząc się bardzo – a wcale nie było to tak dawno temu. Ale chwyciłem bakcyla, pochłaniałem inne powieści autora, docierałem do opowiadań i, czytając, często odnosiłem ich treść właśnie do pierwszego kontaktu z prozą Dukaja. Zebrało się trochę tego – dlatego recenzja będzie mocno porównawcza i adresuję ją głównie do fanów, którzy na Dukaju już trochę zjedli zębów. Zresztą nie widzę sensu pisać standardowej recenzji cztery lata po właściwej premierze książki a osiem lat po jej napisaniu; nowe wydanie to świetny pretekst do całościowego ujęcia zagadnienia wraz z kontekstem. A nowa „Perfekcyjna…” to odświeżona, ale niezmieniona szata graficzna i twarda okładka. Edycja przezacna, moim zdaniem najlepiej prezentująca się z nowych wydań Dukaja. Brak jedynie tego przewrotnego lustrzanego „N” w nazwie. A szkoda – uroczy niuansik.

Był taki moment, że inny utwór Jacka Dukaja rzucił mi całkowicie nowe światło na „Perfekcyjną…” – darujcie przewrotność, ale, żeby zobrazować sedno, posłużę się cytatem z samej książki: „Wystarczająco długo pracowałem na komputerach. Tak naprawdę programy nie ewoluują. One się nawarstwiają. Dwudziesty dziewiąty wiek, tak? Założę się, że gdybym dostatecznie głęboko pogrzebał, znalazłbym tu u podstaw jakieś MSWindows czy jeszcze prymitywniejsze DOS-y”. „Perfekcyjna Niedoskonałość”, tak? Pogrzeb wystarczająco głęboko a znajdziesz całe „Irrehaare”. I nie chodzi tylko o powtarzalność pewnych wątków z osobna; Dukaj przyzwyczaił nas już do pewnego typu głównego bohatera i określonego mechanizmu jego ewolucji. Echa „Irrehaare” da się usłyszeć w różnych dłuższych formach twórcy – w „Innych pieśniach” czy nawet w „Lodzie”. To opowiadanie postrzegam jako swego rodzaju kamień milowy w twórczości Dukaja, który rzutuje na jego największe literackie osiągnięcia, w przeciwieństwie do wielu innych krótkich form, które okazały się ślepymi uliczkami. Problem „Perfekcyjnej…” polega na tym, że tu zbieżność nie ogranicza się do występowania podobnych motywów, tylko wręcz do przekalkowania całego scenariusza, a następnie nawarstwienia go światem po wielokroć bardziej skomplikowanym, większą ilością bohaterów, rozciągniętą intrygą. Wciąż zmiana bardziej ilościowa niż jakościowa. Skutkująca autentycznym déjà vu. I konfuzją – jak traktować te utwory? „Irrehaare” jako wersje demo „Perfekcyjnej…”, literackiego wcześniaka, czy „Perfekcyjną…” jako niepotrzebne dłubanie przy „Irrehaare”? Można oczywiście uznać, że jedno jest opowiadaniem a drugie powieścią i nie ma, i nie może być, porównania. Ja jednak upieram się, że jak najbardziej porównanie takie jest zasadne i wcale nie trzeba podtrzymywać go subiektywnym déjà vu, wystarczy zrobić wypunktowane streszczenie obu utworów i porównać. Jest to dla mnie gra o sumie zerowej – pozytywna ocena jednego rzutuje automatycznie na deprecjonowanie drugiego. Dukaj postawił mnie w niekomfortowej sytuacji.

Dlatego skupię się na razie na owym „nawarstwieniu”, starając się postrzegać je autonomicznie w stosunku do powyższego dylematu, bo na takie traktowanie w moim mniemaniu zasługuje. Przede wszystkim znajduję tu główny plus powieści, czyli konstrukcję świata.

Akcja „Perfekcyjnej…” ma miejsce w XXIX wieku, a właściwie w X(X)IX wieku. Jeden „X” można wziąć z czystym sumieniem w nawias – świat przyszłości przypomina daleko bardziej XIX wiek, niż chciałby tego główny bohater powieści, co szczególnie widać w strukturze społeczno-politycznej mieszkańców wszechświatów. Dukaj nie pozostawia złudzeń – to ekonomia urządza rzeczywistość. Nawet prawa progresu są jej podporządkowane, co świetnie pokazuje przykład Judasa McPhersona, zwykłego homo sapiens, który rozdaje wszakże karty w tym wielowymiarowym pokerze, dyktując warunki bytom wyższym (a może to byty wyższe chcą takich pozorów?). Ekonomia powołuje do życia państwo jako pomocniczą protezę, mającą być gwarantem przestrzegania umów oraz obiektywnym arbitrem – to właśnie Cesarz, nie wykazujący żadnych cech władcy absolutnego – to tylko programowalna manifestacja władzy wykonawczej i sądowniczej o charakterze instrumentalnym. Wszystko odbywa się w ramach umowy społecznej, mającej zresztą charakter faktyczny (umowa fundacyjna) a nie domniemany. Cenzus dopuszczenia do władzy wyznacza oczywiście nic innego jak tylko majątek, – dlatego 99% mieszkańców Cywilizacji HS nie jest jej obywatelami. Konstrukcja świata „Perfekcyjnej niedoskonałości” to renesans myśli Johna Locke’a (protowertykalista?) i Herberta Spencera (protohoryzontalista?). Uwikłany w tę rzeczywistość Zamoyski (mimowolny ambasador współczesnych schematów myślenia) przeżywa nie tylko zaburzenia własnej tożsamości, ale i wartości elementarnych. Przedstawiony liberalny materializm nie jest jednak wyzwolony od mistyki, opowiadanie tego wątku stanowi najsubtelniejszą część książki, tak subtelną, że chyba faktycznie dobrym posunięciem było zacytowanie przez samego autora bezpośrednio P. T. de Chardina. Ta niedosłowność wymaga od każdego czytelnika samodzielnego pochylenia się nad utworem.

Fabuła nosi znamiona kryminału – zaczyna się od niezwykłego morderstwa, które uruchamia całą lawinę wydarzeń, rzucających coraz to nowe światła na wyjściowe zdarzenie. Brak tu jednak ciekawskiego detektywa, który na przekór wszystkim… – w istocie postacie pchnięte są na drogę poznania prawdy przez siły zewnętrzne o niejednoznacznej tożsamości. Czasem motywacja ogranicza się do zwierzęcej woli życia – w świecie, gdzie można archiwizować osobowość, nabiera to szczególnego znaczenia, tworzy kolejny poziom książki, jakim są rozważania nad determinizmem czy raczej – nad możliwością zdystansowania się od jego wpływu na siebie. W tym kontekście ważną postacią wydaje mi się Angelika McPherson. To ciekawa kreacja, warta wzmianki również w związku z całą dotychczasową twórczością Jacka Dukaja. W „Irrehaare” nie znajduje odpowiednika, a na tle innych pierwszoplanowych postaci kobiecych w późniejszych powieściach wypada oryginalnie. „Kobiety” Dukaja przypominają „kobiety” Dicka – są to sylwetki tajemniczych femme fatale, z którymi główny bohater wiecznie gra, niekoniecznie znając zasady („Inne pieśni”, „Lód”). Angelika jest inna – brak jej cechy obcego żywiołu, zaryzykowałbym twierdzenie, że w istocie ona i Zamoyski tworzą jednego zbiorowego głównego bohatera. Nie tylko dlatego, że sytuacja „skazuje” ich na siebie, ale ponieważ w istocie wykazuje ich duchowe pokrewieństwo. Pewna scena, która gdyby była obrazem to tylko w formie tryptyku z Zamoyskim w jego centrum – świetnie osadza i tłumaczy rolę Angeliki w całej powieści. Kolejny plus dla „Perfekcyjnej…” – wspomniana wyżej subtelność niektórych przekazów. Być może wyłapywanie (a może konstruowanie?) tych podtekstów wynika z tego, że jestem świeżo po lekturze – niemniej książka zostawia bardzo duże pole do takich spekulacji.

Zamierzenie zawarłem w tej recenzji sporo pytań i pozostawiłem sporo kwestii otwartych. Ma to związek z kolejnym czynnikiem. Nie sposób oceniać „Perfekcyjną…”, nie biorąc pod uwagę tego, że jest początkiem większej całości. Dlatego wcześniejszy i, jakby nie było, mój główny zarzut o bliźniaczość osi fabularnej z „Irrehaare”, należy wziąć w nawias. Jest to jednak swoisty kredyt zaufania ode mnie dla „Perfekcyjnej niedoskonałości” – spodziewam się, że jej fabuła, będzie tylko punktem wyjścia dla czegoś naprawdę porażającego, jakościowego przełomu, który zdecydowanie wyjdzie poza to, co oferowało już wielokrotnie przywoływane opowiadanie. W istocie nie postawiono jeszcze kropki nad „i”; „Perfekcyjną…” należy traktować jako koło zębate, które zostanie dopiero wstawione do całego zegara. Można ocenić jakość tego elementu, ale bez wiedzy, jak zostanie umiejscowione w całości, jaki z tego pożytek? Dlatego troszkę martwią mnie deklaracje Jacka Dukaja krytycznie oceniającego „Perfekcyjną…”, uzależniającego powstanie następnych tercji Progresu od uzyskania instrumentów naukowych, które pomogą mu kreować światy odmiennych fizyk. Rzetelność czy sprytny wybieg? A może oba naraz? Nie sposób rozróżnić. Utwór ten, zależnie od jego przyszłego rozwinięcia, może okazać się wielkim sukcesem lub wielką porażką pisarza, tymczasem zaś wisi nad nim trochę jak miecz Damoklesa.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-12-09, 17:10   

Bernard Cornwell - „Hellequin. Jeźdźcy z piekieł”

Wielkanoc roku 1342. Noc. Spokojny sen mieszkańców małej wioski na angielskim wybrzeżu przerywa atak francuskich piratów. I noc zamienia się w koszmar – wszyscy mężczyźni zostają zamordowani, a kobiety zniewolone i uprowadzone przez napastników. Śmierci unika tylko jeden mieszkaniec wioski – młody Thomas, łucznik z zamiłowania. Podczas ataku napastnicy kradną z miejscowego kościoła cenną relikwię – włócznię świętego Jerzego. Nad ranem Thomas odnajduje dogorywającego ojca i poznaje nazwisko przywódcy napastników. A także dowiaduje się, że ów bandyta, to nie kto inny, jak jego brat stryjeczny – zaprzedany ciemności Hellequin – jeździec z piekieł.

Brzmi banalnie, prawda? Wydawałoby się, że schemat fabularny książki jest aż boleśnie oczywisty – młodzieniec zaprzysięga zemstę i przez resztę utworu ściga niegodziwca, pokonuje rozliczne przeszkody, stawia czoło niebezpieczeństwom i wrogom, na koniec wygrywa, odzyskuje świętą relikwię, niejako po drodze zdobywa serce i rękę pięknej księżniczki i w chwale wraca do domu. Otóż nic właśnie. Owszem, Thomas powodowany chęcią odwetu wstępuje do angielskiej armii i wraz z nią uczestniczy w walkach we Francji. Owszem, Thomas pokonuje rozliczne przeszkody i wrogów, ale nie dąży ślepo do wypełnienia przysięgi – przeciwnie, jest o włos od złamania słowa. I to nie jeden raz… Owszem, spotyka prawdziwą piękność, ale… jak to w życiu bywa, nie wszystko złoto, co się świeci. Jednym słowem autor co krok unika banału, wyłamuje się ze schematu.

Bernard Cornwell przedstawił losy Thomasa na tle jednej z kampanii wojny stuletniej, zakończonej bitwą pod Crécy. Bogactwo szczegółów historycznych jest tak przeogromne, że czytelnik w miarę lektury ma wrażenie, że wątek osobistych przygód Thomasa jest tylko pretekstem – na plan pierwszy wybijają się opisy podstępów, bitew, potyczek podane tak interesująco, że wydaje się, że to historia wojny jest głównym bohaterem książki. Nie znaczy to, że losy głównego bohatera są zaniedbane przez autora – nic bardziej błędnego, po prostu zostały ukazane na zgodnym z historią tle i przez to zyskały dodatkową wiarygodność. W żadnym momencie powieści nie miałam wrażenia, że w losy Thomasa ingeruje jakiś wszechwiedzący narrator i w nadprzyrodzony sposób wpływa na jego postępowanie – każde działanie bohatera logicznie wynika z jego wcześniejszych doświadczeń, jest umotywowane. Tak po prostu mogło być.

Kolejnym plusem powieści są wiarygodni psychologicznie bohaterowie. I to nie tylko ci z najbliższego otoczenia Thomasa. Znane z historii postaci królów czy wodzów poszczególnych kampanii wojskowych są opisane bardzo plastycznie – tak bardzo, że ma się wrażenie, że autor znał tych ludzi osobiście. To nie są tekturowe figurki, które można dowolnie przesuwać po planszy. Każdy z tych ludzi ma charakter i osobowość. I żadna postać nie jest jednoznaczna – wszyscy kryją w duszy i dobro, i zło. Są prawdziwi.

Dodatkową premią dla czytelnika jest odmalowanie mentalności epoki, zarówno w zakresie średniowiecznego chrześcijaństwa (duchowni żegnają się z przerażeniem na wzmiankę o herezji katarskiej, a nie protestują, gdy obiektem kultu jest łapa „świętego” psa), jak i obyczajowości. Z kim nam kojarzy się postać średniowiecznego rycerza? Z turniejami (również poetyckimi), prawością, galanterią wobec dam – to na ogół pierwsze skojarzenia, prawda? A tymczasem Bernard Cornwell konsekwentnie odbrązawia ten wizerunek – ci szlachetni rycerze są niewykształceni, nieobyci, prymitywni – od pospólstwa różnią się de facto jedynie statusem. Kierują się przede wszystkim niepohamowaną żądzą zdobycia bogactwa, mordują bez litości, gdy nie widzą szans na okup. Ówczesna galanteria wobec dam budzi dziś osłupienie, czasem śmiech, a czasem – przerażenie.

Wojna opisana piórem autora nie jest w niczym podobna do tej, znanej z rycerskich eposów. Nie ma tu miejsca na szlachetne gesty. Przeciwnie – to historia zdrad, podstępów, krwawych pojedynków, zaciekłości i bezrozumnego okrucieństwa. Ale nie odniosłam wrażenia, że autor próbuje zszokować czytelnika – jego celem jest wyjaśnienie, dlaczego po piętnastu latach wojny prowadzonej z zastosowaniem taktyki spalonej ziemi francuski król zdecydował o oddaniu części terytorium Anglikom – Jan II wolał ustąpić, niż kontynuować walkę na wyniszczenie.

„Hellequin. Jeźdźcy z piekieł” to pierwszy tom Trylogii świętego Graala. W mojej ocenie to wyśmienita książka historyczna, którą można z powodzeniem traktować jako lekturę uzupełniającą – zbeletryzowane źródło wiedzy o epoce, szczególnie że w nocie historycznej, zamieszczonej na końcu utworu, autor wyraźnie stwierdza, które z wydarzeń są produktem jego wyobraźni. Mam nadzieję, że kolejne tomy ukażą się w niedalekiej przyszłości – przeczytam na pewno.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-12-12, 20:12   

"Błazen wkracza na scenę" - Alan Gordon

„Błazen wkracza na scenę” jest drugim tomem cyklu opowiadającego o zakulisowym wpływie gildii błaznów na historię średniowiecznej Europy. Tym razem Feste zostaje delegowany do Konstantynopola, nad którym zbierają się ciemne chmury. W Europie formuje się właśnie IV krucjata, Wenecjanie negocjują z krzyżowcami użyczenie statków transportowych, a ponieważ doża wenecki od lat żywi urazę do Bizancjum, wcale nie jest pewne, czy nie spróbuje skierować świętego zapału krzyżowców przeciwko cesarstwu. Tymczasem syn zdetronizowanego cesarza ucieka z Konstantynopola i na własną rękę usiłuje namówić książąt niemieckich do interwencji. Na domiar złego znikają wszyscy agenci gildii błaznów ulokowani w Bizancjum…

Niewątpliwą zaletą książki jest bardzo mocne osadzenie jej w realiach historycznych początku XIII wieku. Autor przedstawia niepolukrowany obraz Konstantynopola – kiedyś olbrzymiej metropolii i politycznej potęgi, a w 1202 roku – kolosa na glinianych nogach, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Nienaprawiane od lat mury, nieterminowo opłacane wojsko, praktycznie nieistniejąca flota nie spędzają snu z powiek następnego cesarza, który zajęty jest głównie polowaniami, igrzyskami, degustacją kolejnych gatunków win i eksplorowaniem wdzięków nowej egipskiej nałożnicy. Cesarscy ministrowie wykazują się zapałem i wytrwałością jedynie w rozgrabianiu majątku Bizancjum i w bezpardonowej walce o władzę i wpływy. W mieście kwitnie przestępczość zorganizowana, a źle opłacani strażnicy więzienni dorabiają sobie wypuszczając nocą złoczyńców na „przepustki”. I nikt nie przejmuje się coraz śmielszym działaniem obcych agentów, wśród których prym wiodą szpiedzy Wenecjan i książąt niemieckich.

Właśnie w takiej scenerii musi się odnaleźć Feste wraz z towarzyszącą mu Wiolą, terminującą w błazeńskim fachu. Ich zadanie – utrzymanie równowagi między głównymi graczami politycznymi oraz wyjaśnienie tajemniczego zniknięcia wszystkich agentów gildii – jest tym trudniejsze, że brak im jakichkolwiek punktów zaczepienia do rozwiązania zagadki – nie mogą liczyć na czyjąkolwiek pomoc, przeciwnie – każdy rozmówca może okazać się wrogiem. Ponadto Feste odpowiada nie tylko za siebie – musi chronić Wiolę, której brak doświadczenia w – nazwijmy to – pracy agenta terenowego. Intryga zapowiada się więc bardzo smakowicie. Akcja książki postępuje szybko i logicznie, język utworu jest poprawny, dialogi – naturalne, komentarze Feste – błyskotliwe i niepozbawione humoru. Ale…

No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”. Książka pozostawiła niedosyt – nie jestem w stanie stwierdzić, jaki zabieg sprawił, że nie byłam w stanie zidentyfikować się z bohaterami, martwić się ich losem, w napięciu chłonąć kolejne rozdziały. Intrygi dworskie wydawały mi się jakoś mało wyrafinowane, spiski – niespecjalnie przemyślne, a zakończenie całej książki i wyjaśnienie intrygi – przewidywalne. Może to trochę wina stylu autora – zdystansowanego i bardzo chłodno-ironiczno-brytyjskiego. Może to wina samego Feste, który na samym początku oświadcza, że przeżył całą zawieruchę konstantynopolską, bo jakże inaczej mógłby pisać kroniki (a przypominam, że podstawowym założeniem całego cyklu jest odnalezienie i publikacja przez Alana Gordona tajemniczego manuskryptu, w którym Feste zapisał prawdziwą wersję historii średniowiecznej Europy, de facto ukształtowaną przez przedstawicieli gildii błaznów). A może to moja wina – może po lekturze „Trzynastej nocy”, urzeczona nawiązaniami do Szekspira, oczekiwałam zbyt wiele?

6/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4476
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-12-12, 20:35   

Robert Silverberg: "W dół, do Ziemi. Czas przemian"

Krótki wstęp: to mój pierwszy kontakt z Silverbergiem, sygnowanym przez Solaris jako klasyk SF, w serii o nazwie, jakżeby inaczej, Klasyka SF. Wydawnictwo składa się z dwóch niepowiązanych fabularnie utworów, które jednak są tożsame w wielu aspektach.

Pierwsza powieść, stanowiąca około jednej trzeciej książki, to „W dół, do ziemi”. Początkowo obawiałem się, że będzie to paszkwil na kolonializm białego człowieka, w którym zamiast murzynów będziemy mieli zielone ludziki. Nie jest to powiedziane bezpośrednio, ale z kontekstu wynika, że planeta, na której toczy się akcja powieści, nie jest wyjątkiem i w całym uniwersum następują procesy dekolonizacyjne, w związku z tym wszechświat pełen jest tego typu światów zamieszkanych przez nieludzkie inteligencje. Implikuje to kolejny problem, czyli kwestię kreacji obcych – jak wykreować ich dostatecznie obco, nie stworzyć ziemian z czułkami czy dodanymi mackami i trzecim okiem. Belzagor (jak nazywają planetę tubylcy) zamieszkują dwie inteligentne rasy, pomiędzy którymi panuje tajemniczy układ. Zgłębienie tej tajemnicy jest zresztą celem głównego bohatera. Oba gatunki jawią się czytelnikowi jako średnio oryginalne – jednak wystarczająco dla potrzeb powieści. „Obcość” jest tu przenośnią – autor pokazuje na przykładzie obcej rasy, jacy mogą być (powinni być?) ludzie, nie tworzy zaś jakości samej w sobie.

Bardzo szybko jesteśmy syceni nawiązaniami do „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Żeby nie było żadnych wątpliwości, jeden z bohaterów nazywa się po prostu Kurtz. I osadzony jest w adekwatnej do tego miana roli. Podczas lektury czytelnikowi udzielają się na przemian mroczny klimat opowiadanej historii i sugestywne opisy piękna obcej planety. Swoją drogą okładka książki nawiązująca do treści „W dół, do ziemi” jest w tym kontekście trochę zbyt sielankowa.

Kilku aspektów ukazywanego świata autor nie wyjaśnia, tu i ówdzie widać niespójności (mój ulubiony rodzynek to stwierdzenie bohatera, że język tubylców jest niezłożony i prosty, gdy parę stron dalej, z tubylczych ust, otrzymujemy barokowe, kwieciste określenia), ale myślę, że można to darować. Zwłaszcza w kontekście unikania typowo amerykańskiego psychologizmu. Główny bohater porusza się raczej na osi, jaką wyznaczają grzech i odkupienie niż równowaga psychiczna. Jego prosta i spójna osobowość ciąży ku poznaniu mistycznemu, choć on sam przekonuje się o tym stopniowo. „W dół, do ziemi” jest powieścią drogi, powieścią o pielgrzymce. Uważam, że stanowi to o uroku opowiadanej historii – nie ma tu epickich walk (i na dobrą sprawę, w ogóle: walk), starć cywilizacji, monumentalnych kataklizmów; jest człowiek w drodze.

„Czas przemian” zaś jest beletryzowanym dziennikiem – na pierwszych jego stronach przedstawia się autor, Kinnall Darrival. Przedstawia się jako wygnaniec w chacie na jakiejś pustyni, by następnie w nieregularnych notkach opisać swoje życie od późnego dzieciństwa do momentu, w którym się znajduje. Ciekawy jest już sam fakt pisania dziennika (a może ewangelii), próba apologii wyrzutka. Tutaj już występuje typowo amerykański psychologizm z naciskiem na seksualność postaci – sam główny bohater poświęca jeden wpis na opis własnej cielesności. I miejscami zwraca się do czytelnika bezpośrednio, zawsze w tonie tłumaczącego się.

Znowu świat wykreowany przez autora jawi się raczej jako artystyczna przenośnia niż twór funkcjonalny sam w sobie. To kolaż różnych epok i systemów społecznych, których nie próbuje się tłumaczyć czy nadawać im spójności. Największy nacisk położony jest na fakt założenia społeczeństwa przez grupkę pielgrzymów/wygnańców, którzy ustanowili na poły religijną etykę indywidualizmu. Indywidualizmu o tyle charakterystycznego, że nakazuje zachowywać wszystko co indywidualne dla siebie (przekłada się to na gramatykę, gdzie mówi się o sobie w stronie biernej). Można się dzielić swoimi trudami tylko dwiema drogami: z oczyszczaczem (spowiednik łamany na psychoanalityk) lub z rodzeństwem więźnym, to jest instytucją, która każdemu członkowi wspólnoty przyporządkowuje dwóch innych w tym samym wieku. Dla mnie to konstrukcja nieprzekonująca a zasadnicza dla fabuły. Mieliśmy już w SF różne wizje modyfikacji więzi rodzinnych i Silverberg w tej kwestii wypada blado przy chociażby tym, co zaprezentował Heinlein na przykład w „Luna to surowa pani”. Dodać trzeba, że niemal każda czynność w świecie powieści jest sankcjonowana umową cywilnoprawną (również akt „spowiedzi” u czyściciela!), co daje nam obraz purytańskiej kolonii o silnym etosie pracy, tradycji i indywidualizmu. Skąd my to znamy?

Lektura miejscami była męcząca, głównie z względu na dodatkowe opisy, które średnio mają się do istoty opowiadanej historii i które spokojnie można by pominąć. Częstym błędem autorów fantastyki jest przekonanie, że czytelnika interesują np. kształty wykreowanych kontynentów. Nie, mnie nie interesują, chyba, że ma to jakieś przełożenie na fabułę, albo samo tworzenie świata urasta do rangi sztuki (jak u Tolkiena). U Silverberga, to nie fascynuje, bardziej rozmienia uwagę, którą poświęcamy powieści, na drobne.

Pierwszy kontakt z Silverbergiem nie wyrobił u mnie jednoznacznego stanowiska. Dobrze poczytać o aksjologii i duchowości, ale te tematy wymagają wielkiej ostrożności – tymczasem w obu opowiadaniach wydawały mi się czasem ocierać o naiwność. Chociaż bardziej spodobał mi się pierwszy tekst, „W dół, do ziemi”, to „Czas przemian” jednak bardziej sprowokował do myślenia. Oba zresztą wykazują wiele cech wspólnych, ale w przypadku „Czasu…” dochodzi do pewnego przerysowania. Historia księcia/banity/narkomana/apostoła była pisana w epoce dzieci-kwiatów i jej treść oddaje ducha tamtych czasów – sprzeciw wobec obyczajowości, seanse narkotyczne drogą do oświecenia, apologia naturalności. Ale z dzisiejszej perspektywy tak silny akcent na tamten entuzjazm wydaje się zabawny, główny bohater jawi się raczej jako żałosny idiota, zaś samą powieść można postrzegać jako parodię. Zamierzoną czy nie? To już nie jest takie ważne, nigdy nie byłem zwolennikiem podejścia „co autor miał na myśli”. Wcześniej napisana, prostsza mikropowieść „W dół, do ziemi” wychodzi z próby czasu obronną ręką. Zwłaszcza że wyraźnie koncentruje się na rzeczach stanowiących sedno opowieści. Tymczasem „Czas przemian” z uwagi na zawikłanie w zbyt dużą liczbę czynników, rozciągłość i proponowanie zbyt łatwych recept, należy raczej sklasyfikować jako literacki zabytek.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-13, 20:57   

Miroslav Žamboch "Mroczny Zbawiciel" t.1

Kiedy trzy lata temu na naszym rynku pojawił się Miroslav Žamboch, został okrzyknięty przez wydawcę czeskim odpowiednikiem Andrzeja Sapkowskiego. I chociaż nie można odmówić pisarzowi zza naszej południowej granicy sporej dozy talentu, do poziomu prezentowanego przez ASa bardzo mu daleko. Przewidywalna intryga, nieskomplikowani bohaterowie i prosty język, w którym brak miejsca na jakiekolwiek zabawy słowem, takie są podstawowe różnice. Niejako w zamian czytelnicy dostają mnóstwo akcji i wartko toczącą się fabułę.

Pierwsza część „Mrocznego zbawiciela” to wzorcowy przykład prozy Žambocha. Wyrazisty bohater, mocno przypominający Blysa czy Koniasza, mnóstwo przygód, liczne sekwencje walki, prosta fabuła. Innymi słowy powtórka z rozrywki. Nie oznacza to jednak, że czeski pisarz nie potrafi już niczym zaskoczyć swoich czytelników.

Największe novum to umieszczenie akcji powieści w postapokaliptycznym świecie, jakby żywcem wziętym z „Fallouta” czy serii filmów o Mad Maksie. Jednakże w odróżnieniu od nich punktem wyjścia nie jest zagłada nuklearna, ale ukrzyżowanie Chrystusa. Ten drugi raz. Szkoda tylko, że autor, przynajmniej w tym tomie, nie pociągnął dalej wspomnianego wątku i w rezultacie czytelnik porusza się w świecie książki po omacku. Owszem, w trakcie lektury znajdziemy jeszcze kilka smakowitych tropów (bitwa o Sewastopol), ale zaostrzają one raczej apetyt niż zaspakajają głód informacji.

Uniwersum stworzone przez Žambocha to połączenie świata magii i techniki, gdzie równie skuteczne są strzały z granatnika jak rzucone zaklęcia. Inna sprawa, że w celu zwiększenia skuteczności tych pierwszych do konwencjonalnego ładunku dodaje się srebro, relikwie lub inne magiczne ingredienty. Nikogo tutaj nie dziwią mechaniczne konie, cyborgi, wampiry czy demony; a w jednym mieście obok siebie mogą wznosić swe modły chrześcijanie, jak i wyznawcy pogańskich bóstw. „Cywilizowany” świat składa się z pojedynczych osiedli ludzkich – raz są to wsie, raz większe miasteczka. Z sugestii znalezionych w książce można wywnioskować, że gdzieś istnieją także duże metropolie, ale jak do tej pory akcja toczy się wyłącznie na prowincji. Pomiędzy osiedlami rozciągają się lasy, pustkowia, gdzieniegdzie resztki zrujnowanych miast, fabryk. Teoretycznie jest to ziemia niczyja – w praktyce żyją tu najgorsze potwory.

O przeszłości głównego bohatera, R.C., nie wiemy za dużo – on sam zresztą też. Ma świadomość sięgającą jedynie kilku lat, ale kim lub czym był wcześniej, nie wiadomo. Ta niewiedza stanowi główny motor napędowy jego działań – w poszukiwaniu prawdy o sobie nie cofnie się przed niczym. Nawet przed najbardziej niebezpiecznym zadaniem.

R.C. to istota będąca połączeniem człowieka i robota: w jego głowie tkwi mechaniczne oko, a jedna z rąk to mechaniczne szczypce. Do tego dochodzi nadludzka siła i zwinność. Jest praktycznie niezniszczalny. Najbardziej spektakularny opis stanowi jego „zmartwychwstanie” po uprzednim przecięciu na pół, złamaniu kręgosłupa i wysadzeniu w powietrze. Z charakteru R.C. stanowi wierną kopię bohaterów z poprzednich książek Žambocha – na zewnątrz twardziel , w środku czuła istota gotowa pomóc innym; zwłaszcza tym, którzy okazali mu przyjaźń. Owa miękkość nie przeszkadza mu jednak, aby w chwili zagrożenia lub zemsty obrócić w pył całe miasto. Ciekawy wyróżnik stanowi za to „coś” zamieszkujące jego umysł. Ciemna (prawdziwa?) strona osobowości bohatera?

Sama fabuła „Mrocznego zbawiciela” jest bardzo prosta. W kolejnych rozdziałach, mogących funkcjonować jak samodzielne opowiadania, R.C. przybywa do jakiejś mieściny, gdzie wpada w tarapaty. Niekiedy świadomie – najmując się jako najemnik, innym razem to kłopoty doganiają jego. Niestety ten schematyzm (kolejna misja, prawie pokonany bohater zbiera się do kupy i mści się, odpłacając za swoje nieszczęście) stanowi o słabości powieści. Co to za przyjemność czytać książkę, której zakończenie można odgadnąć po lekturze dwóch, góra trzech kartek? Dużym mankamentem jest także brak choćby jednego wyrazistego bohatera drugoplanowego. Nie licząc bowiem samego R.C. i jego rumaka, nie ma tu żadnej postaci, która pojawiłaby się na dłużej. A szkoda, bo w swoich poprzednich powieściach, zwłaszcza w „Na ostrzu noża”, czeski pisarz pokazał, że potrafi zbudować ciekawe postaci.

Najnowsza książka Miroslava Žambocha powinna przypaść do gustu przede wszystkim wielbicielom jego poprzednich książek. Pomijając zmianę scenerii z fantasy na postapokaliptyczną, znajdą oni w niej wszystko, za co zdążyli już polubić jego twórczość. Nie oznacza to jednak, że inni czytelnicy będą zawiedzeni – o ile szukają prostej opowieści o niezniszczalnym herosie. Natomiast na pewno nie poleciłbym „Mrocznego zbawiciela” osobom, które szukają w literaturze czegoś więcej niż wartkiej akcji i mało skomplikowanych bohaterów. Dla nich czas poświęcony na lekturę tej powieści będzie stracony.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2008-12-14, 20:40   

Robert Silverberg Długa droga do domu

Na książkę „Długa droga do domu” Roberta Silverberga natknąłem się zupełnym przypadkiem. Była sobota. Jedna z tych listopadowych, kiedy człowieka dopada przygnębienie na samą myśl, że z każdym dniem będzie coraz zimniej, szarzej... po prostu nijako. Po odbębnieniu codziennej rutyny postanowiłem jednak, że wykorzystam ostatnie podrygi ciepła na spacer po wrocławskim rynku. Trasa niezmienna od lat studenckich: księgarnie, kawa, Empik i biblioteka. Po zaspokojeniu swoich potrzeb prasowych, wychodząc ze Świątyni Gildian ujrzałem wielki napis o następującej treści „Wielka Wyprzedaż Biblioteki Pedagogicznej”. Parę minut i kolejna książka Silverberga trafiła w moje ręce.

„Długa droga do domu” (ang. „The Longest Way Home”) została wydana w 2002 roku. W Polsce nie jest ona aż tak bardzo znana jak na Zachodzie. Nie przebija popularnością takich książek jak „Umierając żyjemy”, cyklu Kroniki Majipooru czy chociażby „Człowieka w labiryncie”. Uważam jednak, że jest to ważna pozycja, z którą powinien zapoznać się każdy, kto choć trochę interesuje się takimi zagadnieniami jak historiozofia czy miejsce człowieka w otaczającym go wszechświecie. Robert Silverberg niniejszą pozycją udowadnia, że słusznie należy mu się etykietka z napisem „największy żyjący mistrz science fiction”.

Bohaterem powieści jest piętnastoletni Joseph Pan Keilloran, który obudzony pewnej nocy przez „serie oddalonych, stłumionych huków, uderzeń i łupnięć”, musi dokonać czegoś naprawdę niezwykłego. Mianowicie musi dorosnąć, w parę chwil przeistoczyć się z dziecka w mężczyznę, który będzie w stanie sprostać czekającym go problemom. Ze swojej strony mogę was zapewnić, że z całą pewnością nie będzie cierpiał na ich brak.
Planeta, na której rozgrywa się akcja powieści jest bardzo podobna do Ziemi. Jakbyście postanowili nagle, bez żadnego przygotowania wsiąść do samolotu i spenetrować lasy Amazonki to podejrzewam, że poczulibyście się dokładnie jak nasz bohater przemierzający swój rodzimy świat. Wszystko było dla was zarazem znajome i tajemnicze. Niezwykłe i oczywiste. Rozwiązania strukturalno-społeczne oraz gospodarcze są niemalże żywcem zapożyczone z naszej planety. Trudno się jednak dziwić tym podobieństwom, gdy odkryjemy, że Ziemia jest matczynym gniazdem mieszkańców tajemniczej planety.
„Dawno temu na odległą planetę przybył Lud i podporządkował sobie tubylcze inteligentne rasy. Potem przybyli Panowie i podbili Lud. Przez tysiące lat trwała pozorna harmonia, do czasu gdy Lud postanowił się zbuntować”.
W jednej chwili cały, istniejący porządek świata zostaje wywrócony do góry nogami a wszystko dzieje się na oczach Josepha. Rozpoczyna się powstanie Ludu przeciwko Panom, z których wywodzi się nasz bohater. Trup ściele się gęsto, krew leje obficie a wszystko to w imię bardzo dobrze znanego nam hasła równości. Klasa panująca i wszystko co się z nią wiąże zostaje rozerwane na strzępy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Naszego młodego bohatera poznajemy w momencie, gdy jest świadkiem śmierci swojego kuzynostwa, u którego przebywa w chwili narodzin buntu. Uratowany przez lojalną służkę ucieka do pobliskiego lasu, w którym rozpoczyna się jego długa droga do rodzinnego domu.
Od tego czasu jesteśmy świadkiem przemian, które zachodzą w osobie Josepha. Z każdą godziną staje się on coraz bardziej mężczyzną. Uczy się jak przetrwać w niesprzyjających warunkach, jak podejmować trudne ale ważne decyzje. Czytając jego przygody miałem wrażenie, że mam do czynienia ze Stasiem Tarkowskim. Tak samo jak bohater powieści Henryka Sienkiewicza, Joseph dorasta szybciej niż powinien. Niezależne wydarzenia zaczynają kierować jego poczynaniami, kształtują charakter, ukazują mu na nowo świat w kolorach, których do momentu rewolucji nie dostrzegał.

Jak już wcześniej wspomniałem Silverberg po raz kolejny kieruje myśli czytelników w stronę zagadnień historiozoficznych. Analizuje człowieka a właściwie ‘to’ co zostało przez niego dokonane. I nie mówię w tym momencie o jakichś konkretnych wynalazkach, odkryciach, itd. Chodzi mi o ‘dzieje historyczne’, o naszą przeszłość. Czytając „Długą drogę do domu” od razu pomyślałem sobie, że ta książka została skonstruowana jakby specjalnie na życzenie Jacka Dukaja. Zapoznając się z jej treścią z pewnością poczułby się jak w domu. Rozważania historiozoficzne występują w książce Silverberga niemalże na każdym kroku. Od czasu do czasu przerywane są poprzez wstawki związane z wędrówką Josepha ale w gruncie rzeczy jest to książką bardziej o posmaku filozoficznym niż stricte przygodowym.
Patrząc na nienawiść Ludu do Panów oraz na to do czego doprowadziła bardzo łatwo można doszukać się analogi do rewolucji październikowej. W „Długiej drodze do domu” bardzo dokładnie ukazane są przyczyny społeczno-polityczne buntu oraz z idea powrotu do równości. Wiele miejsca zostało poświęconego rozważaniom na temat władzy jednych ludzi nad drugimi. Pytanie „Jakie prawo, poza Podbojem, zezwala wam rządzić innymi ludźmi?” jest chyba najbardziej kluczowym dla całej powieści. Ponadto autor wyraźnie wytyka błędy czy raczej wskazuje na specyfikę każdej rewolucji. Zadawane ustami Josepha pytania o cele buntu czy o konieczność niszczenia wszystkiego, co miało cokolwiek wspólnego ze ‘starym porządkiem’, są jak najbardziej dociekaniami filozofów i historyków od wielu, wielu lat.
Silverberg umiejętnie ukazuje także jak niewiele trzeba aby cały porządek, który przyjmowany jest przez większość społeczeństw za wieczny, uległ zniszczeniu bądź też wyraźnym przeobrażeniom. Ludzie, którzy żyli obok siebie przez tysiące lat z dnia na dzień stają się dla siebie krwiożerczymi wrogami. Jeżeli dokładnie przyjrzymy się obozom skonturowanym przez buntowników zrozumiemy jak niewiele brakuje im do tego, aby słowa Zofii Nałkowskiej „ludzie ludziom zgotowali ten los”, odnosiły się także do nich.

Robert Silverberg funduje czytelnikom powieść niezwykle barwną.
Przedzierając się przez kolejne rozdziały książki niemalże na każdym kroku jesteśmy świadkami odkrywania przez Josepha na nowo fauny i flory planety, na której żył do tej pory. Poznajemy zwyczaje wielu ciekawych ras, które choć momentami moglibyśmy pomylić z naszymi Indianami to jednak nie nudzą nas swoją obecnością. Są ukazane w sposób niejednolity, można powiedzieć, że od wewnętrznej strony swojej natury. Zaskakują swoimi poglądami na temat otaczającego ich świata a ich mędrców można spokojnie określić jako braci mistrza Yody.

Podsumowując.
Powieść Roberta Silverberga „Długa droga do domu” jest z pewnością książką godną uwagi. Autor bardzo sprytnie przemyca pod płaszczem przygód młodego Josepha różnorakie spostrzeżenia natury historiozoficznej. I choć momentami możemy odczuwać znużenie powtarzającymi się oczywistościami to jednak ogólna atrakcyjność powieści rekompensuje nam te drobne niedociągnięcia.
Zapraszam do lektury!

Sharin, Pigeon Slayer
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-15, 17:28   

XIII Mystery - Mangusta - komiks

Jedną z mocniejszych stron serii komiksów o XIII były zapadające w pamięć postaci drugoplanowe. Wystarczy wspomnieć prawdziwą femme fatale Felicity Brown, markiza Armanda de Preseau czy zabójczą Irinę Svetlanovą. Jednak żadna z tych bohaterów nie wzbudzał tylu emocji jak Mangusta.

Postać łysego zabójcy, nemezis głównego bohatera, przewija się przez całą serię. Pojawia się zazwyczaj w najmniej odpowiednim (dla XIII) momencie, a każde jego wejście staje się początkiem kolejnej serii zabójstw. Nawet po swojej niefortunnej śmierci (album „Proces”) duch Mangusty jest wciąż wyczuwalny. Nic więc dziwnego, że kiedy zapadła decyzja o powstaniu serii pojedynczych komiksów poświęconych drugoplanowym postaciom występującym w cyklu to właśnie Mangusta stała się jej pierwszym bohaterem.

Akcja komiksu Ralpha Meyera (rysunki) i Xaviera Dorisona (scenariusz) rozpoczyna się w pewną burzliwą noc, kiedy los po raz pierwszy zetknął ze sobą Mangustę i XIII. To spotkanie, które miało zaważyć na ich całym późniejszym życiu, stanowi jednak tylko klamrę spinającą opowiadaną historię. O wiele ważniejsze było bowiem dla twórców albumu ukazanie jakie wydarzenia ukształtowały postać przyszłego zabójcy: dzieciństwo w Berlinie Wschodnim, spotkanie z tajemniczym Hansem, morderczy trening i w końcu pierwsze zlecenia. Wizerunek Mangusty, który wyłania się z kart albumu znacznie się różni, od tego znanego z podstawowej serii. Scenarzysta podjął się bowiem karkołomnego zadania i postanowił uczłowieczyć Mangustę. I tak bezwzględny morderca dość niespodziewanie nabiera ludzkich cech: potrafi poświęcić się dla przyjaciół, tęskni za normalnym życiem, nie czerpie z radości z zabijania. Tylko, że mając w pamięci jego wyczyny z „XIII” to ten wizerunek wydał mi się mocno naciągany, wręcz niewiarygodny. Spodobało mi się natomiast odsłonięcie kolejnych tajemnic związanych z „Dniem Czarnego Słońca” – w końcu dowiadujemy się jak naprawdę wyglądały przygotowania i sam zamach na prezydenta Williama Sheridana oraz jaką rolę odegrał w nim sam Mangusta. Niespodzianek nie zabraknie.

Pod względem graficznym komiks odbiega od kreski Vance’a. Brakowało mi dbałości o szczegóły i lekkości pióra tak charakterystycznej dla poprzednich tomów. Można mieć też pewne zastrzeżenia do rysunków twarzy – w niektórych kadrach są nieco kanciaste, mało wyraziste. Sama postać zabójcy zauważalnie ewoluuje (dorasta) i najciekawiej prezentuje się w wersji „dorosłej”.

Samo wydanie jest bez zarzutów – twarda okładka, dobrej jakości papier, odpowiednie nasycenie kolorów (no może gdzieniegdzie jest za dużo pomarańczu), czytelne dymki.

„Mangusta” to komiks skierowany przede wszystkim dla fanów cyklu przygodach XIII i z myślą o nich stworzony. Dla pozostałych będzie to album opowiadający smutną historię życia płatnego mordercy. W obu przypadkach dostajemy stojący na przyzwoitym poziomie komiks rozrywkowy.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-16, 23:54   

„Ksin drapieżca” Konrada T. Lewandowskiego to pierwszy tom trylogii o przygodach kotołaka Ksina. W skład książki wchodzą: rozpoczynające cykl opowiadanie „Przybysz” i utwór tytułowy traktujący o zmaganiach królestwa Suminoru z Cesarstwem Archipelagów Południowych.

Pisząc recenzję książki Lewandowskiego, warto zauważyć, że postać kotołaka powstała w 1988 roku, a więc zaledwie dwa lata po literackim debiucie Andrzeja Sapkowskiego. Czyni to Ksina, obok wiedźmina Geralta, jednym z najstarszych bohaterów polskiej literatury fantasy. I chociaż książki „Przewodasa” doczekały się kilku wznowień to nigdy nie zdołały osiągnąć popularności prozy Sapkowskiego. Dlaczego?

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy w trakcie czytania to styl książki – bardzo prosty, pozbawiony bogactwa językowego. Nie oczekiwałem od autora literackich fajerwerków, ale brak rozbudowanych opisów świata czy bardziej szczegółowej charakterystyki poszczególnych postaci jest mocno odczuwalny. Podobnie ma się rzecz z dialogami. Mają one bardzo prostą konstrukcję i nie znajdziemy w nich jakichś ciekawych zabaw językowych czy wartych zapamiętania cytatów. Brakuje zatem jednej z głównych zalet prozy Sapkowskiego – barwnego, rozbudowanego stylu, który nieraz potrafił zakryć niedostatki fabularne. Pewnym usprawiedliwieniem dla Lewandowskiego jest fakt, że kiedy powstawały pierwsze utwory o Ksinie, był on dopiero początkującym pisarzem, z drugiej strony – co przeszkodziło mu w przeróbce wcześniejszych utworów?

Autor również nie najlepiej sobie radzi z kreacją bohaterów. Ksin czy jego ukochana Hanti to postaci jednowymiarowe, które nie są w stanie zaskarbić sobie sympatii czytelnika. Szkoda, bo kotołak jako istota łącząca w sobie elementy człowieka i bestii mogła stać się pretekstem do interesujących rozważań o ludzkiej naturze. Niestety przez większość książki Ksin jest zbyt zajęty rozrywaniem na strzępy kolejnych przeciwników, by mieć czas chociażby na chwilę zadumy. W zasadzie dopiero końcówka daje pewne nadzieje, że ten wątek może być ciekawie rozwinięty. Na razie jedyną bardziej skomplikowaną i złożoną postacią wydaje się być kat Jakub: dawniej potomek szlachetnego rodu, teraz – małodobry. Jakub ma w sobie spory potencjał, jego działania mogą zaskoczyć czytelnika... Inni bohaterzy są schematyczni i stworzeni według prostego i jednoznacznego podziału dobrzy-źli. Ewentualnie mamy do czynienia z kategorią: opętany manią władzy głupiec.

Także świat stworzony przez Lewandowskiego pozostawia wiele do życzenia. Ot, standardowy, quasi średniowieczny neverland – dobrze chociaż, że zabrakło w nim miejsca na elfy (pojawia się tylko jeden), krasnoludy, trolle i resztę klasycznej menażerii. Ich miejsce zajmują natomiast wszelakiej maści stworzenia Onego – wilkołaki, mumie, wampiry i strzygi. Na plus należy za to odnotować fakt, że autorowi udało się dobrze ukazać różnice pomiędzy nimi, obdarzyć specyficznymi właściwościami. Za mało miejsca zostało natomiast poświęcone samej genezie powstania potworów – jedna czy dwie wzmianki o tajemniczym meteorycie to ciut za mało.

Jednego nie można odmówić „Ksinowi drapieżcy” – żywej i wartko płynącej fabuły. W trakcie czytania książki nie ma czasu na zaczerpnięcie tchu. Od początku do końca ktoś kogoś goni, toczone są walki, rzucane zaklęcia. Dodatkowo mamy wcale przyzwoity opis bitwy, a sporo miejsca poświęcono na deskrypcję czarów i efektów ich działania. Zróżnicowane są również pojedynki toczone przez kotołaka, któremu przychodzi zmierzyć się z wampirami, wilkołakami i od czasu do czasu z ludźmi. Inna sprawa, że zdecydowana większość tych starć sprowadza się do prymitywnej rąbanki.

Po „Ksina drapieżcę” można sięgnąć z dwóch powodów: czystego sentymentu, żeby zobaczyć jak się kiedyś pisało, lub jeśli poszukujemy mało wymagającej rozrywki. Niestety na tle swoich rówieśników, Geralta czy czarodzieja Arivalda, Ksin wypada bardzo słabo. Najbardziej brakuje rozmachu, ciekawych postaci, niesztampowych rozwiązań – w zamian otrzymujemy jedynie solidną dawkę akcji. Cóż, można mieć tylko nadzieję, że recenzowana książka to jedynie wprawka i w kolejnych częściach sagi o Ksinie autor pokaże się z lepszej strony.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Taclem


Posty: 72
Wysłany: 2008-12-18, 13:40   

Tigana napisał/a:
„Ksin drapieżca” Konrada T. Lewandowskiego to pierwszy tom trylogii o przygodach kotołaka Ksina


Drobna uwaga, ta trylogia ma obecnie pięć tomów ;-)
_________________
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-18, 13:46   

Taclem napisał/a:
Drobna uwaga, ta trylogia ma obecnie pięć tomów ;-)

Wedle słó wydawcy mamy do czynienia z
- trylogia "Trop kotołaka" składająca się z następujących książek: "Ksin drapieżca", "Kapitan Ksin Fergo", "Różanooka"
- dylogii "Droga kotołaka" czyli "Wyprawa kotołaka", "Ksin koczownik"
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-22, 21:13   

Patricia Briggs - "Zew księżyca"

Ostatnimi czasy w Polsce pojawiło się kilka cykli wpisujących się w nurt urban fantasy. Mamy więc przygody detektyw Vicki Nelson w serii książek Tani Huff, wznowienie cyklu o Anicie Blake pióra Laurell K. Hamilton, „Patrole” Łukjanienki. We wszystkich tych książkach w naszą szarą rzeczywistość wkracza magia, a wraz z nią istoty znane do tej pory jedynie z bajek.

Ogólnie cykle urban fantasy można podzielić na te, w których świat magii jawnie współegzystuje z ludzkim (Anita Blake) i te, gdzie pozostaje wciąż ukryty i tylko nieliczni wybrańcy mają do niego dostęp (cykl o „Patrolach”). „Zew księżyca”, pierwszy tom przygód Mercedes Thompson, stoi gdzieś na granicy pomiędzy nimi.

W świecie stworzonym przez Patricię Briggs grupa potężnych magów (tzw. Szarzy Panowie), nie widząc sposobu na dalsze ukrywanie się, decyduje o ujawnieniu istnienia magicznych istot. Ludzie, po początkowym szoku, szybko sięgają po wypróbowane metody m.in. zamykając większość „odmieńców” w specjalnych rezerwatach. Równocześnie narasta niechęć i nietolerancja w stosunku do „innych”. Część magicznych stworzeń wciąż jednak ukrywa swoją prawdziwą tożsamość – zwłaszcza te, których „pojawienie się” pomiędzy ludźmi mogłoby wywołać prawdziwą panikę: wampiry i wilkołaki.

Główna bohaterka książki, Mercedes Thompson, jest zmiennokształtną, która potrafi przybrać postać kojota. Obawiając się reakcji otoczenia nie zdradziła swej magicznej tożsamości i na co dzień prowadzi warsztat samochodowy. Nie oznacza to jednak, że nikt nie wie, kim tak naprawdę jest. Większość jej znajomych i przyjaciół stanowią inne magiczne istoty: jej sąsiad to równocześnie przywódca stada wilkołaków, współpracownik z warsztatu ma gremlinowe pochodzenie, a jeden ze stałych klientów jest wampirem.

Przyznam, że mając wciąż w pamięci złe doświadczenie z cyklem Tanyi Huff, byłem sceptycznie nastawiony do „Zewu księżyca”. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w trakcie lektury okazało się, iż trafiła w moje ręce dobrze napisana i ciekawa książka. Owszem, nie wnosi ona jakichś nowych elementów do gatunku, ale jej atutem jest nieszablonowe podejściu do znanych motywów.

Weźmy na przykład takie wilkołaki. Na pierwszy rzut oka nie różnią się one niczym od ich klasycznego wyobrażenia – metamorfozie ulegają w czasie pełni księżyca, szkodzi im srebro, żyją w stadzie na podobieństwo watahy wilków. Nic odkrywczego; ale jeśli wprowadzimy wątek homoseksualizmu, to od razu zaczyna być ciekawiej... Albo wampiry, których struktura oraz zakres działania przypomina mafię. Też niby nic wielkiego, lecz książkę od razu czyta się lepiej.

Spodobało mi się także realistyczne odtworzenie reakcji ludzi na wiadomość, że obok nich żyją magiczne istoty. Z jednej strony rezerwaty, fanatyczni kaznodzieje nawołujący do rozprawy z „innymi”, a z drugiej mamy rządowy system wyrównywania szans czy błyskotliwe kariery w show biznesie. Tajne agencje rządowe i wojsko również nie zasypują gruszek w popiele, na różne sposoby usiłując pozyskać „magicznych” rekrutów. Ciekawy jest wątek samego ujawnienia się magicznych istot, szczególnie wykorzystanie w tym celu metod żywcem wziętych z podręcznika PR. Szkoda tylko, że – przynajmniej w pierwszym tomie – autorka nie rozwinęła większości z tych wątków; może następnym razem.

Do gustu czytelników powinny przypaść postaci występujące w książce. Główna bohaterka to młoda, niezależna kobieta, która umie postawić na swoim. Chociaż roszczą sobie do niej prawa dwa wilkołaki, Mercedes nie pozwala sobą rządzić i nieraz pokazuje samcom alfa, kto tu tak naprawdę ma władzę. Irytował mnie jedynie fakt, że wszyscy mężczyźni (niezależnie od gatunku) tracą dla niej głowę, a w sytuacji, gdy chcą zdobyć jej sympatię, zachowują się irracjonalnie. Sympatyczni są również bohaterowie drugoplanowi, jak chociażby gremlin Zee czy wampir Stefan – aż prosi się o to, by autorka mocniej rozbudowała te postaci i dała im większe role w kolejnych książkach.

Kilka cierpkich słów należy się natomiast Briggs za główny wątek powieści (śledztwo w sprawie zabójstwa jednego z wilkołaków), w moim odczuciu zbyt mocno pogmatwany i naciągany. Uważam, że autorka, której udało się stworzyć naprawdę interesujący świat, powinna była skonstruować znacznie ciekawszą intrygę. Sama fabuła powieści jest wartka i czytelnik nie ma czasu się nudzić. Może tylko w kilku miejscach tempo nieco spada i pozostaje wrażenie „przegadania”. Przydałoby się do tego popracować nad dialogami, które czasami przeradzają się w monologi.

Ogólnie jednak wrażenia z lektury „Zewu księżyca” są jak najbardziej pozytywne. Patricia Briggs może i nie otrzyma literackiej nagrody Nobla, ale potrafi napisać dobrą powieść rozrywkową. Przemyślany świat, ciekawi bohaterzy, ciut szwankująca fabuła – czego można chcieć więcej od dobrego czytadła na długie, zimowe wieczory? Chyba tylko tego, by nigdy się nie skończyło.


Ocena: 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4476
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-12-26, 00:21   

Szczepan Twardoch - Prawem Wilka

Walka. Twardoch we wszystkich czterech odsłonach „Prawem wilka” prezentuje świat jako pole walki. Nie tyle jako starcie sił nadprzyrodzonych, co jako konflikt wewnętrzny jednostki wystawionej na ich działanie. Zaletą zbiorku jest zróżnicowanie charakterologiczne głównych bohaterów czterech opowiadań. Mimo iż blurb sugeruje, że to „cztery diaboliczne osobowości”, żaden z bohaterów nie jest z gruntu zły, wydaje mi się, że z ich postawy bardziej przebija nie diaboliczność, ale człowieczeństwo – z jego skłonnością do zaspakajania niskich motywacji: zemsty, komfortu, zazdrości.

W opowiadaniu „Bodhisatwa” wspomniana walka jest kreślona grubą kreską – oto partyzant bez wiary w Boga staje się narzędziem w ręku dalekowschodniego bożka. Autor z miejsca rozpoczyna desant legionem wyrazów z zakresu terminologii kultów indyjskich, a później serwuje czytelnikowi oglądanie procesu opętania od kuchni. Mam to raczej za minus – ciężko mi było uchwycić klimat, wczuć się (wyobrażacie sobie „Egzorcystę” widzianego z perspektywy opętanej dziewczynki?). Na szczęście pozostałe trzy opowiadania są tej bezpośredniości wyzbyte, z korzyścią dla nich – to, co tajemnicze, tajemniczym pozostaje.

Twardoch kładzie duży nacisk na aksjologię. Relatywistyczna szarość to człowiecze mniemanie, bowiem dobro i zło istnieją jako byty realne. Choć bohaterowie jego opowiadań mogą sądzić inaczej, czy nawet w ogóle się nad tym nie zastanawiać, w końcu dane im jest otrzeć się o tę prawdę. W większości opowiadań występuje, drugo-trzecioplanowa postać, która w przeciwieństwie do głównego bohatera po prostu wie, co trzeba i co się należy. I nieważne, czy jest to często przewijająca się postać księdza, czy złodzieja-hulaki. Mimo silnego zaakcentowania ludzkiej grzeszności, ukazane jest też sumienie, kompas moralny, który kieruje człowiekiem mimo swej pozornej irracjonalności. Nawet pospolity prosty grzesznik wie, że nie można zbezcześcić relikwii; ta prawda obca jest już jednak wielu osobom z wyżyn hierarchii...

„Żywot i śmierć św. Felicjana” to historia człowieka wpisującego się w zjawisko „młodego wilka”. W każdym większym środowisku znajdą się takie osobniki – inteligentne, urodzone by przebijać się do góry, oportunistyczne. Jest to też historia drugiego człowieka – świętego, którego losy widzimy wyrywkowo od poczęcia (dosłownie) aż po śmierć. Następuje konfrontacja tych figur. I rozstrzygnięcie. Utwór dobry, choć nieco kompozycyjnie rozbełtany, jeśli chodzi o dobór i układ poszczególnych scen – moje próby odnalezienia celowości zabiegów autora w tej sferze spełzły na niczym.

Natomiast tym co cieszy w każdym opowiadaniu jest bardzo dokładne nakreślanie tła, przedstawianie szczegółów – niemal fotograficzna jakość opisu poszczególnych przedmiotów, ubrań, jedzenia. Wszystkie te elementy, nie każde z osobna, ale razem, odpowiednio subtelne dawkowane wywołują właściwe ciągi skojarzeń i oddają to, co można określić jako Zeitgeist danej epoki. Rzecz jasna, Twardoch nie opisuje wszystkich rzeczy, ale wprowadza czytelnika w klimat w takim stopniu, że podświadomie dopowiadamy sobie kolejne elementy. Nie potrzebujemy całościowo opisanej przedwojennej kawiarni – sami ją w myślach wizualizujemy, Twardoch zaś koncentruje się na bohaterach.

Najlepszą partią książki jawi się najdłuższe opowiadanie, „Maniera Tenebrosa”. Intryguje dosłownie od początku do końca – trochę tu „Mistrza i Małgorzaty”, trochę „Procesu”, ale przede wszystkim jest bardzo Twardochowo. Moc bohaterów – może nawet nieco za dużo (każdy domaga się strony lub dwóch więcej na swój temat). Zło jest tu zupełnie inaczej przedstawione niż w „Bodhisatwie”; zło w aksamitnych rękawiczkach. I kapitalny akcent w zakończeniu; sens unoszący się w całym opowiadaniu jak mgła, materializuje się dopiero w poincie z mocą błyskawicy. Wspominając ten utwór, nadal jestem pod silnym wrażeniem; kapitalny zabieg literacki.

„Rondo na maszynę do pisania…” jest wciągająca opowieścią, której zdarza się przejść w esej o pisaniu literatury, zwrócić do czytelnika bezpośrednio, poprowadzić równoległe dwie linie tej samej historii (dużo bardziej elegancko niż w „Żywocie i śmierci św. Felicjana”). Twardoch ukazuje się tutaj jako pisarz o świetnym warsztacie, który niczym jazzman z tego samego opowiadania, potrafi wirtuozersko popłynąć, improwizować, nie bacząc na resztę zespołu. Z pewnością ze stron „Ronda...” przebija pewna pisarska buta, jednak całości udaje się zachować dobry smak. To popisy z rodzaju tych, jakie obserwuje się z aprobatą i podziwem.

Szczepan Twardoch jest bez wątpienia człowiekiem, który wie, o czym chce pisać. Co więcej – wie jak to robić. Skutkiem tego otrzymujemy zbiorek, w którym mamy dwa świetne opowiadania, jedno całkiem dobre oraz jedno przeciętne, najkrótsze zresztą. Wszystkie one są również rzutem oka na kondycję XX wieku – osobiście podzielam pogląd, iż zaczął się on wraz z końcem I wojny światowej, a skończył u progu lat 90. Dwa międzywojenne „zagraniczne” opowiadania oraz dwa „polskie”, opisujące realia początku i końca „komuny”, wyznaczają świetne ramy do tego rodzaju przemyśleń.
 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2008-12-29, 23:34   

Najgłupszy Anioł - Christopher Moore
Świat jest prosty i łatwy w odbiorze. Po zażyciu pigułki absurdu jest nawet prostszy. Cały cyrk polega właśnie na odnalezieniu tej pigułki.

Wkurzone elfy, pijane i awanturujące się Mikołaje, blondwłose anioły i osobiste księżniczki, które po odstawieniu lekarstw przechadzają się po grudniowym miasteczku ubrane tylko w miecz przewieszony na plecach. To wszystko jest o wiele łatwiejsze do zaakceptowania jeśli tylko dostatecznie mocno zmruży się oczy.

Aaa tak... są jeszcze samobieżne choinki...

... i mózgi sauté...

... i seks na cmentarzu...

Tak... natomiast świat w okresie świąt Bożego Narodzenia jest tak prosty i łatwy, jak międzystanowa droga numer 66, po sześciu głębszych. Nikt nie wie dokładnie, dlaczego tak się dzieje, ale małe miasteczka z wybrzeża są szczególnie silnie nastawione na detekcję takich właśnie świątecznych anomalii. Ludzie zaczynają patrzeć na siebie wilkiem, życzą sobie źle, przepychają łokciami w jedynym w mieście centrum handlowym i ten jeden raz w roku szczerze i otwarcie mówią co myślą o sobie. Oczywiście w same święta wszystko to sobie wybaczają, przepraszają, życzą sukcesów i wszystkiego co w życiu dobre. Oczywiście ci, którzy przeżyli...

Przeczytałem Najgłupszego Anioła o jedne święta za późno. Być może gdybym poznał tę książkę wcześniej, nie zrobiłbym z niej prezentu mojemu Rodzicielowi. Rodziciel chodził później wśród gości łypiąc okiem na lewo i prawo szukając podejrzanych osobników o głębi spojrzenia ujawniającej teksturę potylicy.
Historia świątecznego ducha w Pine Cove bardziej skupia się na na tej części z duchami, niż na tej ze świętami. Nie można jej jednak odmówić pewnych racji w poczynionych obserwacjach, jak również dużej dawki humoru i samokrytyki, przeplatanych nadziejami na lepsze wczoraj. Moore uchwycił stereotypy zachowań mieszkańców niewielkiej miejscowości obnażając dziecinność wśród dorosłych i zimnokrwiste wyrachowanie wśród dzieci. Oba przypadki ukazał na tle dość specyficznych okoliczności. Takimi okolicznościami są, na przykład, informacje, że Mikołaja nie ma, bo... nie żyje. Albo że Mikołaj jednak jest, ale... wciąż nie żyje.

A właśnie – to następna cecha małych miejscowości. W jakiś tajemniczy i zupełnie niewytłumaczalny sposób przejawiają niesamowitą skuteczność w przyciąganiu i ujawnianiu psychopatycznych, bądź też seryjnych modeli morderców. Czasem, tak jak w przypadku Pine Cove, miasteczko przyciąga kombinację obu powyższych modeli. Wtedy robi się naprawdę ciekawie.

Książka Christophera Moore'a jest naprawdę zabawna i pozwala oderwać mózg... hmm.. znaczy myśli od codziennych trosk. Szczerze polecam – zwłaszcza smakoszom czarnego humoru.
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-12-30, 17:40   

M.J. Hyland - "Odzyskany"

John Egan ma prawie dwanaście lat, ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i dar – wie, kiedy ludzie kłamią. Jest przekonany, że dzięki temu w przyszłości zabłyśnie, zyska sławę i zrobi karierę. Tymczasem mieszka na irlandzkiej wsi wraz z rodzicami i babcią, chodzi do małej szkoły i nie radzi sobie najlepiej z nauką irlandzkiego. Wszystkie wolne chwile poświęca lekturze Księgi Rekordów Guinnessa, żywiąc nadzieję, że kiedyś i jego nazwisko zostanie w niej wydrukowane.

John nie radzi sobie w kontaktach z rówieśnikami – w szkole jest samotny i odsunięty na margines. Kontakty z dorosłymi także sprawiają mu problemy – ponieważ jest większy od innych dzieci, jest traktowany tak, jakby był starszy. W domu również nie czuje się najlepiej – jego mocna więź z matką słabnie, a John nie rozumie dlaczego. Choć nie jest bezpośrednim świadkiem awantur i kłótni, to na podstawie usłyszanych fragmentów rozmów wnioskuje o narastających nieporozumieniach i konfliktach rodzinnych, zarówno między ojcem i matką, jak i między rodzicami i babcią. Pragnąc powrotu do stabilnej uczuciowo przeszłości i przyłapując ojca na drobnym kłamstwie, opowiada się po stronie matki i zaczyna rywalizować z ojcem o jej względy. Gdy rodzice decydują się na przeprowadzkę do komunalnego mieszkania w mieście, cały świat Johna zostaje ostatecznie wywrócony do góry nogami – jedynym stałym punktem w życiu staje się pewność posiadania wyjątkowej umiejętności – zdolności rozpoznania kłamstwa. Ta pewność stopniowo przeradza się w obsesję i niemal doprowadza do tragedii.

Książka napisana jest w pierwszej osobie – czytelnik poznaje świat z punktu widzenia Johna. Język opowieści jest prosty i łatwo przyswajalny, w pełni zgodny z wiekiem narratora. „Odzyskany” to historia przeżyć dojrzewającego dwunastolatka, jego własna interpretacja zachodzących wydarzeń, jego własne przemyślenia, czasem miłe, czasem naiwne, a czasem bezwzględne i przez to – okrutne. Rzeczywistość dziecka jest tu skonfrontowana ze światem dorosłych, wieloznacznym i pełnym niuansów, którego reguł John nie rozumie. Światem, do którego chce należeć, ale nie jest w stanie jeszcze przekroczyć granicy. Światem, który John objaśnia sobie na swój własny – dziecięco naiwny, wyłącznie czarno-biały – sposób.

Mimo zastosowanej przez autorkę narracji pierwszoosobowej, czytelnik jest utrzymywany w niepewności - w miarę lektury narasta przekonanie, że wcale nie znamy głównego bohatera, który – mimo, że jest w pewnym sensie „na świeczniku” i nie ma przed czytelnikiem tajemnic – nie raz zaskakuje nadspodziewanie dojrzałym postanowieniem czy opinią. Mimowolnie czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy talent Johna – początkowo traktowany jako typowo dziecięca fantazja – nie jest prawdziwy. Na ile John – bazując na swoim darze i za wszelką cenę poszukując prawdy – próbuje manipulować otoczeniem, a na ile sam jest manipulowany przez własne zdolności? Czy dążenie do poznania prawdy może zniszczyć życie? I w końcu – jaka jest prawda Johna, a jaka – jego matki? Jego ojca? Komu wierzyć?

Książka Marii Hyland jest lekturą niepokojącą i prowokującą. Częściowo odpowiada za to osoba głównego bohatera. Niespełna dwunastoletni chłopiec próbuje opisywać własne emocje jeszcze dziecinnym, niewprawnym językiem. Wielu doznawanych przez siebie uczuć nie rozumie, a niektórych – nawet nie potrafi nazwać. Ale jest szczery i – mimo że jego postępowanie może drażnić – nie sposób uniknąć, przynajmniej częściowego, utożsamiania się z nim. Czasem podczas lektury zastanawiałam się, jak bym ja postąpiła, będąc na miejscu jego matki czy ojca. A czasem przypominały mi się własne „grzeszki” z dzieciństwa… Cóż, nie daje się przejść obok Johna obojętnie. Tak samo, jak nie daje się łatwo zapomnieć tej książki. I wcale nie dziwi mnie fakt nominowania jej do nagrody Bookera.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-12-31, 18:46   

Łukasz Orbitowski & Jarosław Urbaniuk- "Pies i klecha. Tancerz"

Romantyzm, pojmowany jako epoka w sztuce, odgrywał ważną rolę w życiu Polaków. To z utworami Mickiewicza na ustach wyznawano miłość ukochanej osobie i umierano w kolejnych powstańczych zrywach. Kochano i podkładano bomby. Wylewano łzy radości i smutku. Romantyzm to jednak nie tylko wzniosłe i gorące uczucia, ale także mistycyzm, tajemniczość, a zdaniem niektórych – nawet magia.

To właśnie to nieco zapomniane oblicze romantyzmu stało się punktem wyjścia dla „Tancerza” – drugiej powieści duetu Łukasza Orbitowskiego i Jarosława Urbaniaka. Tym razem para głównych bohaterów, Pies (porucznik Zbyszek Enka) i Klecha (ksiądz Andrzej Gil), musi rozwiązać tajemnicę tkwiącą za serią zgonów, które miały miejsce w kręgu miłośników Mickiewicza. Co łączy zamordowane osoby, zaginiony manuskrypt wieszcza i rosyjskie służby specjalne? Zbieg okoliczności czy może moc, która jest w stanie „zjadaczy chleba w aniołów przerobić”? A nawet w boga.

Debiutancką powieść tandemu Orbi&Urbi, „Przeciwko wszystkim”, pozostawiła po sobie uczucie dużego niedosytu. O ile spodobały mi się wierne odtworzenie realiów z przełomu lat 80. i 90. i pojedyncze epizody, to jako całość książka zawiodła. Najbardziej zabrakło jasno określonej konwencji – czy mamy do czynienia z książką pisaną na serio czy też z przymrużeniem oka. Na szczęście podobny zarzut nie dotyczy „Tancerza”, którego można nazwać rasowym horrorem.

Fabuła recenzowanej powieści jest, moim zdaniem, lepiej skonstruowana, bardziej zwarta, mniej epizodyczna. Niemniej można zauważyć pewien schemat. Początek książki to śledztwo prowadzone w krakowskich kręgu mistyków – tym razem miłośników Mickiewicza. Później Pies i Klecha w poszukiwaniu rozwiązania zagadki opuszczają Kraków i wyruszają w daleką podróż. W poprzedniej powieści był to położony gdzieś w Polsce szpital psychiatryczny, tutaj trafiamy nie byle gdzie, bo do Paryża. Miasto stanowi kolebkę towianizmu – powstałego w XIX wieku mistyczno-patriotycznego kręgu zrzeszającego poetów, pisarzy, polityków; w tym również Adama Mickiewicza. Akcja toczy się w szybkim tempie; autorzy zaskakują kolejnymi zwrotami akcji, a śledztwo zostaje okraszone kilkoma spektakularnymi pogoniami, a nawet strzelaninami.

W porównaniu z poprzednią powieścią Pies i Klecha za bardzo się nie zmienili. Może tylko ksiądz Gil częściej sięga po kieliszek. Enka to wciąż niepoprawny kobieciarz, który woli działać niż myśleć. Razem świetnie się uzupełniają i tworzą zgrany tandem. Wydaje mi się jedynie, że pomiędzy nimi za mało iskrzy. Byłoby moim zdaniem o wiele ciekawiej gdyby dochodziło do tarć, tak jak w wypadku agentów Muldera i Scully, gdzie wiara w nadprzyrodzone walczyła z racjonalizmem i przekonaniem o potędze nauki. Tymczasem zarówno Enka, jak i Gil nieco za szybko przyjmują za pewnik uczestnictwo sił nadprzyrodzonych w całej sprawie. Oczywiście, jeśli pracuje się w polskim odpowiedniku „Archiwum X”, to trudno nie wierzyć w duchy. Niemniej mimo wszystko szkoda. Poza Psem i Klechą jest też ten trzeci, nawiedzony przez anioły Rajmund Cnota, postać wprowadzającą sporo zamieszania i humoru. Z drugiej strony jego rola sprowadza się do pojawiania się znikąd i ratowania życia pozostałym bohaterom. Na dłuższą metę staje się to ciut męczące. Spodobał mi się za to pomysł na wzbogacenie kreacji postaci komisarza Gruli, który niespodzianie odkrywa swoje ukryte talenty.

W odróżnieniu od „Przeciwko wszystkim” w „Tancerzu” nie ma drobiazgowych opisów realiów życia na początku lat 90. ubiegłego stulecia. Wszystkie „smaczki” są gdzieś obok, w cieniu i stanowią jedynie tło dla wydarzeń. Nie brakuje natomiast mniej lub bardziej ukrytych aluzji do współczesnych osób z kręgów polityki czy biznesu. Nigdy nie byłem w Paryżu, zatem trudno jest mi powiedzieć, na ile autorom udało się oddać atmosferę tego miasta, na pewno jednak ciekawie został pokazany hermetyczny krąg mickiewiczofilów i przedstawicieli starej emigracji, dla których czas zatrzymał się w XIX wieku.

„Tancerz” to powieść udana. Napisana świetnym językiem, inteligentna, dobrze skonstruowana, potrafiąca „porwać” czytelnika. Książka duetu Orbi&Urbi to także szansa, by nieco odmienić poglądy w kwestii romantyzmu. By nie spojrzeć na te czasy przez pryzmat słów „Słowacki wielkim poeta był”, lecz wejrzeć w duszę epoki; dostrzec nie nobliwe „portrety”, tylko ludzi targanych przyziemnymi namiętnościami. Gorących patriotów. A także mistyków.

Ocena 8/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-01-02, 21:51   

Marek Baraniecki - "Głowa Kasandry"

„Głowę Kasandry” czytałam po raz pierwszy w 1985 roku. Ponowna lektura przywróciła mojej pamięci niektóre szczegóły, ale ogólne wrażenie pozostało takie samo jak 23 lata temu – to jedna z najlepszych postapokaliptycznych historii, na jaką miałam okazję trafić. Opowieść o zniszczonym świecie, walce nielicznych ocalałych z częściowo zmutowanym środowiskiem, o budowaniu od podstaw nowych społeczności. Tymczasem niewykorzystane podczas III wojny światowej rakiety z głowicami nuklearnymi i chemicznymi nadal pozostają w silosach. Choć ich lokalizacja jest zapomniana, broń ciągle stanowi zagrożenie – trzęsienia ziemi czy korozja naruszyły stabilność niektórych silosów i głowic. Poszukiwaniem i rozbrajaniem pocisków zajmuje się Teodor Hornic, który od lat próbuje odnaleźć i unieszkodliwić legendarną Kasandrę – największą i najgroźniejszą rakietę, jaką kiedykolwiek zbudowano.

Główny bohater nie działa w próżni – autor nie ograniczył się do przedstawienia wątku poszukiwania Głowy Kasandry. W oszczędnych słowach maluje obraz codzienności zwykłych ludzi – i nie jest to jedynie walka o fizyczne przetrwanie. Oczami Hornica obserwujemy zachodzące w niewielkich społecznościach procesy – postępujący regres biologiczny, narodziny kulturowego „tabu”, którym objęte są dawne wytwory techniki, zmianę systemu wartości. Oczywiście, Hornic znajduje Kasandrę – ten fakt jest łatwy do przewidzenia. Ale tylko ten. Bo w zakończeniu autor zaskakuje czytelnika, dostarczając nowych informacji, które zmieniają całkowicie wymowę utworu. Teodor Hornic staje przed dramatycznym wyborem. Jaką opcję wybierze? Autor stawia na daleko posuniętą współpracę z czytelnikiem – nie wyjaśnia szczegółowo wszystkiego, zostawia szeroki margines dla spekulacji. Stawia pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi.

Bohaterowie pozostałych opowiadań(1) zmagają się z entropią, przeznaczeniem, stawiani są wobec filozoficznych dylematów. Wydaje mi się, że dla autora najważniejsza jest społeczna strona rozwoju naszej cywilizacji, potencjał nie-techniczny ludzkości. Jesteśmy całkiem nieźli w technologii, w wymyślaniu najróżniejszych przedmiotów, ułatwiających w mniejszym lub większym stopniu życie. To powód do dumy, owszem. Ale wystarczy jeden niezrównoważony polityk („Wesele dusz”), jedna „interwencja” entropii („Karlgoro, godz. 18.00”) i stajemy na krawędzi. Zbliżamy się niebezpiecznie do świata „Głowy Kasandry”, wręcz ocieramy o granicę. Dzięki nieśpiesznej narracji „Ziarno Kirliana” pozwala na chwilę zadumy, którą autor wykorzystuje, by przekazać, że nie ma nieważnych wydarzeń. Wszystkie – nawet te najmniej ważne, pozornie nieistotne drobiazgi – składają się na naszą rzeczywistość, są ze sobą wzajemnie powiązane. Świat staje się… w każdej chwili. Teraz(2). A jaki on będzie? Zależy od nas samych. Być może wybierzemy rozwiązanie z „Wesela dusz”, kto wie?

Mimo, że poszczególne utwory stanowią odrębne byty i powstawały w różnym czasie, nie potrafię traktować ich rozłącznie. Każde z opowiadań porusza inne zagadnienie, zwraca na co innego uwagę. A jednak tematem każdego jest człowiek, jego psychika i emocje oraz konsekwencje – czasem globalne – podejmowanych decyzji. A ponieważ autor nie tłumaczy wszystkiego, książka prowokuje do zastanowienia. Wiem, że do niej jeszcze wrócę – choćby po to, by w końcu odkryć tajemnicę „Wynajętego człowieka”.

1) Obecne wydanie zawiera – poza tytułową „Głową Kasandry” – cztery inne opowiadania: „Karlgoro, godz. 18.00”, „Wynajęty człowiek”, „Ziarno Kirliana” i „Wesele dusz”.
2) Cytat pochodzi z „Ziarna Kirliana” („Głowa Kasandry”, str. 238).
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-04, 21:58   

Peter V. Brett - "Malowany człowiek", księga I

W 2008 roku każde liczące się w branży wydawnictwo zaprezentowało nowego, ciekawie zapowiadającego się pisarza fantasy: Rebis – Patricka Rothfussa („Imię wiatru”), Mag – Alana Campbella („Noc blizn”), ISA – Joego Abercrombiego („Samo ostrze”). Swoje trzy grosze postanowiła również dorzucić Fabryka Słów – wydawnictwo, które do tej pory koncentrowało się głównie na naszych rodzimych twórcach. Tak na półkach księgarskich zadebiutował „Malowany człowiek” Petera V. Bretta.

W pierwszej odsłonie cyklu autor zabiera nas do świata, gdzie ludzie bezpieczni są jedynie w słonecznym blasku, a nocą mogą się jedynie modlić, by demony nie przełamały runów chroniących ich domostw. Fabuła rozpisana jest na trzy toczące się równolegle wątki, które, przynajmniej w tym tomie, nie zostały ze sobą połączone. Każdy z nich przedstawia historię jednego z trójki bohaterów – Arlena, Leeshy i Rojera – dzieci, którym przyjdzie odegrać wielką rolę w dziejach świata. Autor ukazuje każdą z wymienionych postaci w przełomowym dla jej życia momencie. Arlen, widząc tchórzostwo własnego ojca, ucieka z domu, by nauczyć się walczyć z demonami; Leesha staje się uczennicą wiejskiej zielarki; Rojer po śmierci rodziców zostaje przygarnięty przez wędrownego minstrela. Jak dokładnie potoczą się ich dalsze losy, trudno powiedzieć, nie trudno było natomiast przewidzieć fabułę „Malowanego człowieka”, na którą składają się klisze znane z innych książek fantasy.

Zacznijmy od bohaterów; otóż są to sieroty tudzież osoby mające nieszczęśliwe dzieciństwo. Ich życie jest nudne, a marzenia dość przyziemne. Dopiero zrządzeniem losu zmuszeni są do porzucenia dotychczasowej, bezpiecznej egzystencji i podjęcia nowych wyzwań. Innymi słowy, standardowy los Wybrańców. Również ich osobiste przymioty są standardowe – prawi, odważni, chętni do poświęceń, służby dla innych. Dodatkowo autor obdarzył ich nadzwyczajnymi zdolnościami np. Rojer pomimo kalectwa pięknie gra na skrzypcach, a Arlen potrafi samodzielnie wykreślać runy. Ten ostatni ma również żyłkę do interesów. Inna sprawa, że jego genialność wynika przede wszystkim z tępoty innych – jakoś nie chce mi się wierzyć, że nikt przed nim nie wpadł na pomysł wymiany runów. Zastanawia także, iż pomimo istnienia sieci specjalnych kurierów, nikt jeszcze nie wybrał się w podróż do odległych osad w celu spisania używanych tam runów, które ponoć są bardzo potężne i rzadkie.

Inne postaci są również stereotypowe i zbudowane na podstawie gatunkowych szablonów – dzielny i prawy rycerz, pozornie wredna zielarka, wyrozumiały mistrz, zła matka, kilku „tępych” drwali. Nic z czym do tej pory nie spotkalibyśmy się w fantasy. Zabrakło mi tylko jakiegoś charakterystycznego czarnego charakteru, który od dzieciństwa prześladowałby naszych bohaterów. No, ale to dopiero pierwszy tom cyklu, nic straconego.

Co do zachwalanych w blurbie przez Jarosława Grzędowicza realiów – moim zdaniem również w tym aspekcie „Malowany człowiek” nie jest zbyt odkrywczy. Nie licząc samej kwestii demonów, które pojawiają się na całym świecie wraz z zachodem słońca, autor nie wprowadził jakichś ciekawych elementów. Quasi historyczne miasta, monarchia stanowa, zwyczajowe zatargi możnowładców – nihil novi sub sole. Zastanawia tylko powszechne używanie włóczni zamiast mieczy, ale to jedyna widoczna różnica.

Na plus zapisałbym za to autorowi samą kreację demonów. Brett nie poszedł na łatwiznę i stworzył na potrzeby książki wiele zróżnicowanych gatunków potworów. Zróżnicowanych zarówno pod względem wyglądu, jak i umiejętności. Mamy zatem mało szkodliwe demony powietrzne, groźne ogniste oraz praktycznie niezniszczalne skalne. Przydałoby się natomiast, aby demony były nieco bardziej inteligentne, umiały porozumiewać się z ludźmi.

Książka jest napisana dobrym i żywym językiem, duża w tym zasługa Marcina Mortki, dla którego jest to chyba debiut w tłumaczeniu książek fantasy. Bohaterowie, chociaż stereotypowi, przyciągają uwagę i szybko zdobywają sympatię czytelnika. Poszczególne wątki są prowadzone bardzo wartko i nie można narzekać na nudę. Przydałoby się jednak więcej zwrotów akcji.

W trakcie czytania „Malowanego człowieka” zastanawiałem się, do kogo książka została skierowana. I tak naprawdę, nawet w trakcie pisania recenzji nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że czytelnik znający literaturę fantasy może się poczuć rozczarowany lekturą powieści Bretta, ponieważ nie znajdzie w niej zbyt wielu nowatorskich pomysłów. Przez chwilę uważałem, że adresatem są miłośnicy cyklu o Harrym Potterze czy „Eragona”. Jednakże wprowadzenie wątku kazirodztwa oraz liczne wzmianki o spędzaniu płodu lub rozdziewiczaniu stawiają moją tezę pod dużym znakiem zapytania.

Podsumowując – pierwsza część „Malowanego człowieka” Petera V. Bretta to powieść, która idealnie wpisuje się w dotychczasowy dorobek Fabryki Słów. Nie znajdziemy tutaj ani nowatorskich pomysłów, ani głębszych przemyśleń – za to możemy przyjemnie spędzić parę godzin. Otrzymujemy sprawnie napisaną książkę, o której, niestety, zapomnimy zaraz po przeczytaniu. Jeśli ktoś tęskni za prawie klasyczną fantasy (prawie, bo bez elfów i krasnoludów), zachęcam do czytania. Pozostałym radziłbym wydać pieniądze na inne, ciekawsze książki.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-01-05, 19:59   

antologia - "Białe szepty"

Ponad rok temu Wydawnictwo Replika ogłosiło konkurs na opowiadanie „dotykające w swej treści szeroko rozumianego zagadnienia sztuki i pracy twórczej”. Spośród nadesłanych ponad stu prac wybrano dwadzieścia utworów(1), które składają się na niniejszą antologię. Antologię bardzo ciekawą, bo przede wszystkim różnorodną – opowiadania traktują o malarstwie, rzeźbie, teatrze, muzyce, literaturze i utrzymane są w różnych konwencjach: od baśni, po horror. I – co cieszy mnie najbardziej – niektóre utwory debiutantów dorównują poziomem pracom autorów już znanych.

Jednym z najlepszych opowiadań są w mojej ocenie „Szklane oczy” Tomasza Wróbla – utwór aż gęsty od symboliki, bezlitośnie ośmieszający schematy i tętniący humorem. Czegóż tu nie ma: Galatea i Pigmalion, Alicja z krainy czarów, Pinokio, Mała syrenka… Współczesna Galatea śladem szczura (niegdyś przewodnikiem do innego wymiaru był biały królik) wyrusza na poszukiwanie wiedźmy, mogącej obdarzyć ją człowieczeństwem. Jeszcze niedawno czarownice zaszywały się w niedostępnych leśnych ostępach, teraz mieszkają po drugiej stronie… kałuży, w śmietnikowym blokowisku. Oczywiście, za wszystko trzeba płacić. I lalka-Galatea płaci… silikonem. Autor sprawił mi osobistą przyjemność, wykorzystując do opisu przejścia przez zamknięte drzwi teorię bąka (naukowcy udowodnili, że bąk ma zbyt małą powierzchnię skrzydeł oraz zbyt dużą masę ciała by latać – kłopot w tym, że bąk o tym nie wie i… lata), a nie jakąś tam ograną teleportację.

Zamykające zbiór opowiadanie pt.: „Białe szepty” Piotra Roemera może śmiało rywalizować ze „Szklanymi oczami”, choć jest utrzymane w całkowicie odmiennym klimacie. Nie ma tu drwiny czy parodii – jest raczej atmosfera opowieści niesamowitych Edgara Alana Poe. Wszystkie elementy utworu współgrają ze sobą: pomysł, osoba głównego bohatera, stopniowo i umiejętnie dozowane informacje, tempo akcji, język. Narratorem jest alkoholik i język utworu – początkowo zuchowaty, pełen dygresji i komentarzy na temat nałogu – jest do osoby opowiadającego idealnie dostosowany. W miarę postępu opowieści, gdy aura niesamowitości narasta, a opowiadający trzeźwieje – język zmienia się, współtworząc nastrój.

Zdecydowanie najbardziej pogodnym opowiadaniem w antologii jest utwór Marty Uszyńskiej pt.: „Elfy i artyści tańczą” – emanujący życzliwością i ciepłem. Na uwagę zasługuje „Kościół w Auvers” Roberta Cichowlasa, odsłaniający tajemnicę ostatniego listu Van Gogha, „Witraż Arlety” Joanny Maciejewskiej, przypominający, że w każdej pracy artysta pozostawia cząstkę swojej duszy, czy też „Muza z przypadku” duetu Kyrcz&Radecki, wprowadzająca czytelnika w arkana sztuki tworzenia epitafiów nagrobkowych oraz poruszające – „Jak malowany szpak” Michała Galczaka i „Płaczka” Davida Kaina. Opowiadanie „Arnie i Ash” Joanny Gładysek – choć wydaje się być nieco za długie – jest doskonałe w warstwie psychologicznej i w pełni oddaje znaczenie terminu: ironia losu.

W „Białych szeptach” nie ma tekstów ewidentnie złych – nawet słabsze opowiadania mają co najmniej jeden element postawiony na całkiem niezłym poziomie – albo jest to pomysł, albo język utworu, albo kreacja postaci. Lektura całości zbioru jest ciekawa – nawet dla osób, które – jak ja – nie bardzo odnajdują się w klimatach literatury grozy. Ale najbardziej optymistycznie nastraja obecność aż tylu debiutów.

1) Spis treści:
1. Anna Zgierun - „Il mago del potere”
2. Tomasz Wróbel - „Szklane oczy”
3. Dawid Kain - „Płaczka”
4. Sebastian Szczepan - „Mt 8,17”
5. Małgorzata Brejnak - „Znikające obrazy”
6. Robert Cichowlas - „Kościół w Auvers”
7. Tomasz Gnyś - „Przeznaczenie ukryte w płótnie”
8. Danuta Franczyk - „W poszukiwaniu zagubionego raju”
9. Joanna Maciejewska - „Witraż Arlety”
10. Radosław Scheller - „Koncert wszech czasów”
11. Joanna Gładysek - „Arnie i Ash”
12. Michał Galczak - „Jak malowany szpak”
13. Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki - „Muza z przypadku”
14. Marta Uszyńska - „Elfy i artyści tańczą”
15. Bogdan Lutnik - „Malarz psów”
16. Barbara Srebro-Fila - „Natalia”
17. Maciej Żytowiecki - „Pole pszenicy numer 7”
18. Anna Szczęsna - „Malarz koszmarów”
19. Maciej Lewandowski - „L’Art des Dames”
20. Piotr Roemer - „Białe szepty”
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
batou 


Posty: 507
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2009-01-06, 22:15   

Orhan Pamuk "Śnieg"

Kiedy w 2006 roku Orhan Pamuk otrzymał literacką nagrodę Nobla wszyscy mówili o tym jak bardzo „na czasie” było wyróżnienie właśnie jego w kontekście starań Turcji o przystąpienie do Unii Europejskiej. Wtedy i dziś sporo słyszy się o obawach związanych z tak dużą integracją islamskiego kraju z, w większości, katolicką lub laicką Europą. Powieść Śnieg we mnie te wątpliwości gruntuje. Nie dlatego, że powinniśmy się w jakiś sposób obawiać Turków, ale dlatego, że dla nich samych mogłoby to chyba przynieść więcej złego niż dobrego.

Pierwsza wydana w Polsce powieść Pamuka opowiada historię Ka, tureckiego poety, który po kilkuletnim pobycie w Niemczech wraca do ojczyzny, żeby napisać dla stambulskiej gazety reportaż o wyborach samorządowych w Karsie i fali samobójstw wśród kobiet w tym mieście. Są to jednak powody drugorzędne, bo tak naprawdę Ka przyjeżdża w to miejsce dla kobiety. Dla Ipek, którą pamięta z czasów studenckich, a która właśnie rozwiodła się z mężem. Ka przyjeżdża w poszukiwaniu natchnienia, miłości i szczęścia.

Pamuk w swojej książce pokazuje stale panujący w Turcji konflikt między laickim systemem sprawowania rządów, a głęboko zakorzenioną w jej obywatelach islamską kulturą. Konflikt ten prowadzi nie tylko do sporów politycznych, ale do wielkich ludzkich tragedii co chyba najbardziej dramatycznie obrazuje zakaz wpuszczania do szkół kobiet w czarczafach skutkujący samobójstwami. W książce mamy też oddany podział społeczeństwa na część wierną ideałom europeizacji, zwróconą w kierunku zachodu i wybierającą ten styl życia i część tradycjonalistyczną, dla której laicyzacja kraju jest wyrzeczeniem się wielowiekowych tradycji. W tej drugiej grupie mamy tu przedstawionych zarówno rozgoryczonych, ale pogodzonych z tym mieszkańców Karsu, jak i fundamentalistów gotowych walczyć ze zdrajcami Koranu. Konflikt między nimi to jeden z głównych wątków powieści, na którego tle opowiedziana jest historia Ka.

Proza Pamuka jest przesycona emocjami. Każdy z bohaterów tej powieści to tak naprawdę odrębna historia, każdy jest ciężko doświadczony przez los, czy to za sprawą miłosnych zawodów, prześladowań za głoszone poglądy, czy z powodu biedy. Ta żywiołowość w wyrażaniu emocji i indywidualizm bohaterów kształtuje relacje między nimi i wymusza niejako na pisarzu dynamiczną narrację. Szczególnie w połączeniu z rozwijającymi się w błyskawicznym tempie wydarzeniami w samym mieście. Książkę czyta się przez to bardzo dobrze i szybko, co jednak nie przeszkadza w skupieniu się nad poruszonymi przez Pamuka problemami. Ten pęd wydarzeń hamują też nieco opisy samego miasta odciętego od świata przez opady śniegu, z przerwami w dostawach energii elektrycznej i pogrążonego chwilami w takiej sennej atmosferze, co też ma wpływ na bohaterów, a szczególnie na Ka.

O Śniegu można na pewno powiedzieć, że jest to powieść na czasie. Powieść poruszająca problemy aktualnie trapiące zarówno Turcję, jak i całą Europę. Pamuk opisuje tu świat, w którym ścierają się cywilizacje wschodu i zachodu. Do nas ten konflikt dociera chyba głównie w postaci wiadomości o zamachach bombowych przygotowanych przez islamistów, ta książka pokazuje to co jest pod spodem. Pokazuje, że problemy związane z przenikaniem się tych dwóch światów nie są spowodowane tylko przez zapóźnienia gospodarcze krajów takich jak Turcja, ale wynikają z mentalności ludzi i ich przywiązania do kultury, która jest nam obca i prawdopodobnie nie do przyjęcia. Jeśli dzisiejsza Turcja wygląda tak jak opisane przez Pamuka miasto Kars to chyba należy się zastanowić, czy ideę europeizacji należy szerzyć w krajach, które stoją ciągle na rozstaju dróg, i w których społeczeństwo pozostaje tak podzielone. Warto przeczytać tę powieść, żeby to wszystko poznać nieco bliżej, ale warto też dlatego, że to niezwykle ciekawa i bardzo dobrze opowiedziana historia.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-07, 20:26   

Michael Connoelly "Punkt widokowy"

Czy pisząc trzynastą część cyklu, można jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika? „Punkt widokowy” – najnowsza odsłona serii powieściowej Michaela Connelly’ego o detektywie LAPD, Harrym Boschu, udowadnia, że tak. Tym razem autor wikła swego bohatera w śledztwo, od którego powodzenia zależy nie tylko bezpieczeństwo miasta, ale i całego państwa. Pozornie zwykła sprawa zabójstwa pewnego lekarza, z chwilą powiązania jej z kradzieżą materiałów rozszczepialnych, przestaje być bowiem rutynowa. Dochodzenie próbuje przejąć FBI, ale znajduje godnego siebie przeciwnika w postaci Boscha.

Michael Connelly zanim został pisarzem przez wiele lat pracował jako dziennikarz w „Los Angeles Times”. Stąd chyba wzięło się jego publicystyczne zacięcie, nawiązywanie i komentowanie w powieściach spraw polityczno-społecznych współczesnej Ameryki, jak rasizm czy nadużywanie władzy przez polityków. Nie inaczej jest w przypadku „Punktu widokowego”, gdzie autor bierze na warsztat temat zagrożenia terrorystycznego. I jeśli fikcję Connolly’ego uznamy za prawdopodobną, to kwestia bezpieczeństwa Ameryki rysuje się w czarnych barwach. Oficjalnie odpowiedzialne za śledztwo instytucje – policja, FBI, Biuro Bezpieczeństwa Krajowego – współpracują ze sobą. W praktyce, zamiast skoncentrować się na priorytetowym zadaniu, jakim jest odnalezienie skradzionego cezu, więcej czasu marnują na podjazdowe wojenki. Zatajanie kluczowych informacji, ukrywanie świadków czy prowadzanie samodzielnych akcji to tylko czubek góry lodowej. Każda agencja chce być tą, na którą spłynie sława „pogromczyni terrorystów”, ale kiedy w grę wchodzą ludzkie ambicje, o błędy nie jest trudno.

Nie bez winy jest tu też sam Harry Bosch. Nauczony przykrym doświadczeniem, że z FBI się nie współpracuje, woli prowadzić śledztwo na własną ręką. Na jego szczęście autor pozwala mu być tym nieomylnym, który jako jedyny potrafi pójść właściwym tropem. Pytanie, czy w prawdziwym życiu taka samowolka mogłaby mieć miejsce, czy zakończyłaby się sukcesem? Podejrzewam raczej, że zastosowano by prewencyjne aresztowanie na cały czas dochodzenia, a nie tylko na godzinę jak to przedstawiono w powieści. Inna sprawa, że Bosch, niemal w każdej odsłonie cyklu wchodzący w paradę FBI lub przełożonym, wydaje się być osobą mającą rozpostarty nad sobą parasol ochronny. O gigantycznych rozmiarach.

Novum, jak na cykl Connelly’ego, jest szybko prowadzona akcja, która zamyka się równo w dwunastu godzinach. „Punkt widokowy” różni się od pozostałych części serii także objętością – niespełna 200 stron. Niestety traci na tym książka, znacząca cześć jej potencjału nie została wykorzystana. Nie odnajdziemy tu na przykład tak charakterystycznego dla serii skrupulatnego budowania wizerunku ofiary. Bosch nie ma tym razem czasu na zagłębianie się w przeszłość zamordowanego czy skrupulatne wczytywanie się w akta, jego działanie oparte na wieloletnim doświadczeniu jest czysto instynktowne. Zabrakło też miejsca, by rozbudować charakterystyki poszczególnych postaci, przez co występujący w książce bohaterowie są tylko pobieżnie naszkicowani. Nie wygrany do końca został ciekawy motyw współpracy Boscha z nowym partnerem Iggy Ferasem. Owszem znajdziemy dwie czy trzy smakowite scenki, ale taki stary wyga jak Connelly powinien z tego wątku wycisnąć znacznie więcej.

Sam konflikt interesów pomiędzy policją a FBI czy kwestie nadużyć agencji rządowych były już wielokrotnie, i to dużo ciekawiej, przerabiane w wielu książkach. W tym także w poprzednich książkach Connelly’ego, ze znakomitym „Zagubionym blaskiem” na czele. Z uwagi na małą kubaturę książki ucierpiała także sama zagadka kryminalna, której rozwiązania, poza małym „haczykiem”, można się domyślić już po dwudziestu stronach.

Czy „Punkt widokowy” to nieudana książka? Być może po lekturze znakomitej powieści „Echo Park” zbyt wysoko postawiłem poprzeczkę dla kolejnego dzieła Michaela Connelly’ego. Przecież nie każda książka musi być od razu znakomita. Dlatego mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z kolejnym śledztwem Harry’ego Boscha. W końcu dwie, trzy godziny poświęcone na przeczytanie „Punktu widokowego” to nie tak dużo, a przyjemność płynąca z lektury, mimo wszystko, całkiem spora.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4476
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-01-11, 21:55   

Eugeniusz Dębski - Tamta strona świata.

„Tamtą stronę świata” czytam po raz drugi; gdy zacząłem interesować się fantastyką (a w szczególności jej polskim podwórkiem), książki Eugeniusza Dębskiego było jednymi z pierwszych, jakie wpadły mi w ręce. I przyznam, że mało co pamiętałem, oprócz tego, że główny bohater był naprawdę kimś. Blurb zresztą całkiem sensownie osadza go w popkulturowym kontekście, sugerując, iż Owen Yeats to ten sam typ postaci, co Rick Deckard z „Łowcy Androidów” i Joe Hallenbeck z „Ostatniego Skauta”. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, okładka (świetne wykonanie, winszuje grafikowi) zręcznie podpina się pod stylistykę rodem z „Blade Runnera”. Po części jest to trafne, po części nie.

Przede wszystkim świat powieści to niedaleka przyszłość (choć w samej książce pada tylko jedna data pozwalająca ustalić, że jest to zaawansowana pierwsza połowa XXI wieku), w której nie spełniły się wizje przeludnionych metropolii czy postapokaliptycznych pustkowi. Autor nie wysila się też, jeśli chodzi o aspekt futurystyczny – nie zobaczymy tu zbyt wielkiej ilości gadżetów czy nowych konstruktów społeczno-politycznych. Gospodarka się kręci, ludziom żyje się lepiej i stać ich na wynajmowanie prywatnych detektywów, bo i zła w tym świecie nie brakuje. A może jego ilość wzrosła proporcjonalnie do rozwoju gospodarczego? Z książki bardziej przebija klimat noir niż fikcji naukowej. Bądź co bądź, Yeats na brak pracy nie narzeka.

Dębskiemu udało się świetnie wykreować postać „cholernego cwanego twardziela” (znowu cytat z okładki) – zbyt cwanego, żeby dać się zabić, i zbyt twardego, by się wycofać. A może zbyt twardego, żeby umrzeć, i zbyt głupiego, by się wycofać – wszystko jedno. Trudno w tym miejscu rozpisywać się, czemu Owen Yeats jest taki kapitalny – musiałbym całą recenzje poświecić na subiektywne zestawienie cytatów. Znalezienie ich nie zajęłoby mi dużo czasu – praktycznie na każdej stronie mamy jakiś rodzynek, jeśli nie kilka, w postaci dowcipnego komentarza autorstwa Yeatsa czy jego kwestii dialogowej. Bo o ile rozmawia on, jak na prawdziwego twardziela przystało, tylko wtedy, gdy jest to niezbędne, i tylko tyle, ile trzeba, to miewa całkiem ciekawe spojrzenie na rzeczywistość. I sporo trafnych przemyśleń, nie odpływających w krainy obłoków i niebieskich migdałów, ale mocno przykuwających do ziemi.

Autor nie daje nam szansy rozwiązać zagadki. Tylko Owen Yeats jest do tego zdolny, a nam pozostaje tylko go podziwiać. Dlatego zamiast typowej kryminalnej łamigłówki, otrzymujemy bardziej powieść akcji, której siła zwrotów akcji opiera się między innymi na naszej niewiedzy. Zaś samo rozwiązanie zagadki, zaskakuje, ale nie wyrywa z fotela. Kryminał ożeniony z fantastyką to dość nieprzewidywalna mieszanka, oferująca sporo możliwości, a z drugiej strony tyle pokus, by pójść na skróty, że mało który autor potrafi ją umiejętnie wykorzystać. Dębski ten problem sprytnie omija, koncentrując się na bohaterze, znajdującym wyjście z każdej sytuacji. Czasami było mi trudno nadążyć zza nim, ponieważ Yeats nie każdą myślą dzieli się z czytelnikiem hojnie.

W podsumowaniu pozwolę sobie podziękować własnej pamięci za jej selektywność. Jak napisałem na początku, zapamiętała to, co w książce było najważniejsze – Owena Yeatsa. Tak naprawdę fabuła i wszystko, co się wokół dzieje, to tylko wymówki, by dać głównemu bohaterowi pole do popisu. Właściwie to nawet nie jest popis; z każdego zachowania Owena bije autentyczność, swoboda – on po prostu już taki jest. Dębskiemu naprawdę w bardzo zręczny sposób udało się na bazie pewnego archetypu powołać do życia postać, ale co ważniejsze, archetyp ten zawiera się w postaci, a nie na odwrót. Yeats posiada własny, charakterystyczny urok; nie ogranicza się do bycia li tylko kulturową emanacją czegoś lepszego. Dlatego ze spokojnym sumieniem mogę tę książkę polecić wszystkim, którzy jeszcze Owena nie spotkali.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-13, 23:12   

Rafał Dębski "Serce teściowej"

Powiedzenie „Nie szata zdobi człowieka, lecz człowiek szatę” idealnie odnosi się do okładek książek i ich zawartości. Jakże często w straszącej swoim widokiem obwolucie tkwi wybitna powieść, a jednocześnie za piękną, lakierowaną okładką czai się popis czystej grafomanii. Okładki to także oznaka przemijania. Kto dziś jeszcze pamięta pierwsze książki Fabryki Słów, które swoim wyglądem bardziej zniechęcały niż zachęcały do kupna albo „czarną serię” Maga? Coraz trudniej znaleźć także książkę fantasy reklamującą się roznegliżowaną barbarzynką z wielkim mieczem, co kiedyś było standardem. Dzisiaj rodzimi wydawcy coraz rzadziej kopiują zagraniczne wzorce, a stawiają na nowatorskie projekty, które równie często wabią, co odrzucają. Na pewno nie pozostawiają obojętnym.

Takim eksperymentem jest dla mnie okładka zbioru opowiadań Rafała Dębskiego „Serce teściowej”. Nie będę ukrywał – wyjątkowo paskudna, a na dodatek niemająca nic wspólnego z zawartością książki. Owszem, w tytułowym utworze pojawia się rzeczona teściowa, ale z pewnością nie przypomina ona postaci z kiepskiego kawału. Jeśli Fabryka Słów chciała zaskoczyć, zaszokować, zaciekawić to na pewno jej się udało. Z drugiej strony tego typu bohomaz mógł wpłynąć odstręczająco na część potencjalnych czytelników. Bo jak z taką książką pojawić się w towarzystwie? A i w autobusie dziwnie na człowieka patrzą. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Szkoda, gdyż sama zawartość książki jest jak najbardziej warta uwagi.

„Serce teściowej” to zbiór opowiadań składający się z jedenastu utworów. Nie udało mi się dotrzeć do pełnej bibliografii autora, ale z tego co jest mi wiadomo, przynajmniej część z nich była już wcześniej opublikowana w „Feniksie” czy „SFFiH”.

Pierwsze sześć utworów1) to humoreski fantasy, które przywodzą na myśl „Antybaśnie” Marcina Wolskiego. Obu autorów oprócz mocno ironicznego poczucia humoru łączy zapał do przekształcania znanych motywów z bajek i baśni. Niby mamy klasycznego rycerza walczącego ze smokiem, dżina spełniającego życzenia czy Śpiąca Królewnę – nie liczmy jednak na klasyczną wersją opowieści pióra Andersena czy braci Grimm. U Dębskiego nie każdy dobry uczynek będzie wynagrodzony, a prawda często okazuje się dużo bardziej złożona. Autor bawi i zwodzi czytelnika, ale równocześnie ukazuje ludzkie przywary. I wszystko to, podane lekko, czyta się z przyjemnością.

Jednakże humoreski fantasy to tylko jedno oblicze „Serca teściowej”; pozostałe utwory są już pisane „na serio”, a ich tematyka jest dużo bardziej różnorodna. Dzięki temu czytelnik ma szansę zapoznania się z pełnym wachlarzem możliwości autora. Dębski prezentuje się zarówno jako literat nawiązujący do dzieł rosyjskich klasyków („Kura”), pisarz powieści historycznych („Invidia”, „Cena spokoju”), twórca horrorów („Różaniec z bursztynu”, „Demony starszyzny Gawriłowa”) czy futurystycznych thrillerów szpiegowskich („Festung Oels”). Warto przy tym zaznaczyć, że o ile część pisarzy, jak chociażby Andrzej Pilipiuk, zawsze pozostaje sobą i ich utwory literacko są do siebie podobne to autor „Serca teściowej” w każdym tekście pokazuje inną twarz.

Dużym atutem prozy Dębskiego są również bohaterzy. Celowo używam tutaj słowa „bohaterzy”, ponieważ autorowi udało się w wymyślone postaci tchnąć życie. I obojętnie czy będziemy czytali o średniowiecznym rycerzu czy oficerze NKWD, każda z tych osób ma własną, wyrazistą osobowość. Jest to o tyle istotne, że autor często stawia przed nimi prawdziwe wyzwania i zmusza do podejmowania trudnych decyzji.

Z „Sercem teściowej” Rafała Dębskiego jest podobnie jak z niektórymi owocami, pod mało atrakcyjną powłoką kryje się smakowita zawartość, którą człowiek chce się nacieszyć jak najdłużej. Dostajemy zbiór ciekawych, a równocześnie dobrze napisanych opowiadań, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Oczywiście, można pewne rzeczy autorowi zarzucić. Część utworów, szczególnie z pierwszej części zbioru, jest przewidywalnych, gdzieniegdzie zaś szwankuje fabuła. Są to jednak mało istotne wady, które w żaden sposób nie umniejszają jakości całej książki.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23109
Wysłany: 2009-01-16, 11:53   

BALZAKIANA – Jacek Dehnel.
Najpierw kilka słów o autorze, bo wydaje mi się on postacią niebanalną. Rocznik 1980, poeta, tłumacz (Osipa Mandelsztama i Philipa Larkina), prozaik i malarz. Jest doskonale wykształcony. Laureat konkursów poetyckich. Autor książek poetyckich, powieści i opowiadań. W 2005 r. został laureatem Nagrody Kościelskich a w 2007 r. został laureatem Paszportu Polityki za rok 2006 w kategorii literatura. W listopadzie 2008 r. otrzymał od Rady Języka Polskiego tytuł Honorowego Ambasadora Polszczyzny.

Tenże skrócony, lecz imponujący (także z uwagi na wiek autora) życiorys oraz fakt, iż jest publicystą Wirtualnej Polski (i czytam go do spółki z felietonami Dukaja) – zwróciły moją uwagę. Kiedy przeczytałem, że jest gejem – od razu wpadłem w schemat porównania go z innymi pisarzami – gejami publikującymi współcześnie i czyniącymi ze swej orientacji i talentu broń w sporach światopoglądowych. Przeto, mając także na uwadze Paszport Polityki, nastawiłem się na lekturę, która doprowadzi mnie do frustrującego rozczarowania kolejnym prozaikiem, który pomylił literaturę z manifestem polityczno – światopoglądowym i zamienił ją w broń w bieżącej walce. Skutkiem tego jest, odczuwalny moim zdaniem, brak literatury środka, która jest po prostu... literaturą. Która nie jest konserwatywną, prawicową frustracją z powodu nie dobitego komunizmu, słuszną skądinąd (dla przykładu Wildstein i Ziemkiewicz) lub kolejnym pseudo – artystycznym łkaniem na „dziki” kapitalizm, „masowe prześladowanie” gejów lub „tradycyjny” polski antysemityzm.

Najnowsza książka, wydana w 2008 r. BALZAKIANA, jest zbiorem czterech minipowieści osadzonych w konkretnej, namacalnej polskiej rzeczywistości z rewelacyjnie, niemal epicko (a to tylko minipowieści) nakreślonym tłem historyczno – społecznym. Już tytuł tego zbioru nawiązuje do twórczości Honoriusza Balzaca. Zbiór ten jest bowiem inspirowany balzakowską „Komedią Ludzką”. W tym momencie kłania się mój brak znajomości klasyki, bowiem z cyklu tego znam jedynie „Kobietę Trzydziestoletnią” oraz lekturę z liceum: „Ojca Goriot”. Stąd i sam nie mogę się szczegółowo zanurzyć w odwołania, odniesienia, cytaty z tamtego cyklu. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy czytelnik obcujący od czasu do czasu z utworami młodych polskich prozaików i tak samo nimi zniechęcony, jak ja, po zetknięciu się z prozą Dehnela, poczuje coś na kształt radosnej euforii, że oto wysiłek opłacił się i odnalazł skarb.

Motywem przewodnim tych minipowieści, jest żądza sławy, sukcesu i miłości – a przede wszystkim blaski i cienie dążeń bohaterów, którzy zdeterminowani są na osiągnięcie wymarzonych celów. Jak młoda bohaterka pierwszej z minipowieści: córka kupca hołdującego jeszcze przedwojennej tradycji kupiectwa i szczycącego się etosem, tradycjonalisty wychowującego surowo swe córki, z dala od pokus gwałtownej i nieposkromionej współczesności. Upośledzając je przy tym życiem pod kloszem. I kiedy dziewczę młode i niewinne zakocha się w sławnym artyście, który uwiecznił ją w jednym ze swych dzieł, to mimo bezwarunkowego oddania temu, początkowo cynicznie skalkulowanemu uczuciu, jej wychowanie w końcu zemści się na niej samej.

Kolejna z „powieści” to historia głodu rodzinnej miłości, który jedna z bohaterek, tytułowa Tońcia Zarębska pragnie ugasić za pomocą majątku wytrwale zdobywanego, ciułanego w czasach PRL, w typowym, „prywaciarskim”, cwaniackim i nieuczciwym handlu. Za ten majątek kupuje miłość swych, spragnionych pieniędzy i prestiżu, sióstr. Nie na długo jednak, jak łatwo można się domyślić.

Wreszcie, mamy młodego chłopaka, pochodzącego ze zubożonego po II wojnie i czasach „socjalistycznego dobrobytu” rodu szlacheckiego. Bohater jest subtelnym mężczyzną, na swój sposób delikatnym, pełnym zamiłowania do luksusowej sztuki. Żyje z udzielania lekcji specyficznych dobrych manier, ogłady towarzyskiej i jest osaczony przez zaborcze kobiety: lekko niezrównoważoną matkę, wampowatą właścicielkę mieszkania, w którym bytuje, dosyć prostą, jak na niego – dziewczynę i na koniec – przez bogatą córkę prezesa firmy drobiarskiej, której owych manier uczy. Zagubiony, balansujący między różnymi światami, kłamstwem, autokreacją będzie musiał zapłacić rachunek za odtrącenie jednej z nich.

I, na koniec, próżna artystka, o przebrzmiałej sławie, pragnąca znowu wrócić na Olimp sławy, sesje w Vivie, uwielbienie tłumów a w swej próżności wpadająca w łapy cynicznego oszusta, który – ma się rozumieć – ma własny plan.

Autor obnaża słabości swoich bohaterów w ich dążeniach, ale jednocześnie czyni to z pewną dobrodusznością świadczącą o tym, że kocha wykreowane przez siebie postacie. Nie ocenia ich, nie piętnuje, nie faworyzuje i nie czyni z ich losów oczywistych morałów. Tłem ich dążeń jest, jak wspomniałem wcześniej, bogata, panoramiczna rzeczywistość Polski współczesnej, wykreowana z lekkością i maestrią, dowcipem, pełna ciepła i plastycznych obrazów. Jednocześnie sięgająca głębokiego PRL, z łatwością poruszająca się między powojennym, komunistycznym Gdańskiem i zaułkami dzisiejszej, „centralnej” Warszawy. Zachwyciła mnie właśnie ta łatwość operowania słowem – na jednej stronie Dehnel potrafi stworzyć przebogate tło społeczno – historyczne, aby w kolejnej historii większość czasu poświęcić na opowiadaniu historii gromadzenia fortuny przez jedną z postaci, tworząc z niej wielki wstęp do tych kilkunastu stron kulminacji losów głównej bohaterki. Przy tym jest to słowo piękne, niemal poetycko piękne.

Nie są to jednocześnie historie fabularnie wyrafinowane, ale uwodzące niebanalną prostotą i opowiedziane pięknym językiem, z czasami zmieniającą się perspektywą, punktem widzenia. Choć bohaterowie działają na ogół z żądzy zysku, dla sławy (ale też z miłości – niespełnionej i okrutnej), to nie są z gruntu źli, puści, czy miałcy. Chyba że takimi będzie chciał je zobaczyć czytelnik – na przekór intencji autora, mam wrażenie. Są oni przede wszystkim „produktem” swoich czasów i nie można o tym zapominać, chcąc dokonywać ich – nie wymuszanej – oceny. Cztery różne historie, różni bohaterowie, choć często w rolach drugoplanowych przewijają się te same postaci, znaczące z punktu widzenia fabuły i tak samo, ja główni bohaterowie, pysznie narysowane słowem.

Spotkałem się z zarzutem, iż wadą tej powieści jest to, że właśnie pisana jest stylem, czy manierą balzakowską, kosztem zgubienia indywidualnego stylu autora. Ale zarzut to niezrozumiały dla mnie, laika. Skoro taki był zamiar, intencja autora – to z czego tu robić zarzut? Balzak uwspółcześniony w polskiej rzeczywistości XXI wieku – to niemal wartość sama w sobie. Podobnie, jak nie rozumiem zarzutów, iż Dehnel nie uczynił ze swej orientacji seksualnej oręża w swej twórczości, nie zrobił efektownego coming out (np. podczas odbierania nagród, szczególnie Paszportu Polityki). Ten zarzut pokazuje mi miałkość twórców... hmm... z „nurtu” homoseksualnego – którzy właśnie efektownym coming outem, fechtowaniem „tematyką gejowską”, czy „mniejszościową” w ogóle, próbują przykryć miałkość, nijakość swej twórczości literackiej (przykładem tego jest dla mnie, początkowo pozytywnie odbierana, twórczość M. Witkowskiego – nudna, koturnowa, bez treści, szybko tracąca „świeżość” i aktualność).

Jacka Dehnela polubiłem i będę go czytał regularnie. Nawet, jeśli mnie rozczarują jego wcześniejsze, czy późniejsze dzieła. Polecam wszystkim BALZAKIANĘ. Niezależnie od poglądów i preferencji literackich jest to podróż, która nie będzie stratą czasu dla nikogo.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-16, 22:41   

Patricia Brigggs "Więzy krwi"

Lektura pierwszej części serii o Mercedes Thompson („Zew księżyca”) pozostawiła poczucie niedosytu. Ciekawie skonstruowany świat, w którym obok siebie żyją ludzie i istoty magiczne, wydawał się posiadać dużo większy potencjał niż zdołała go wykorzystać autorka. Rozpoczynając lekturę „Więzów krwi”, miałem zatem nadzieję, że Patricii Briggs uda się kontynuować to, co było najlepsze w jej debiutanckiej książce, a równocześnie zaskoczy nas kilkoma nowymi pomysłami. I owszem książka zaskakuje – szkoda tylko, że negatywnie.

Pierwszą rzeczą, która należy wytknąć autorce to ociężałe tempo fabuły. Owszem, początek jest obiecujący – główna bohaterka ma towarzyszyć wampirowi Stefanowi w pewnym spotkaniu. Niby nic niebezpiecznego, ale jak to zwykle bywa, sprawy szybko się komplikują. Niestety ów wątek bardzo szybko schodzi na dalszy plan, a o wiele ważniejsze staje się romansowanie Mercedes Thompson z dwoma wilkołakami. Wygląda to mniej więcej tak: około trzydziestu stron wartko prowadzonej akcji, kolejnych siedemdziesiąt poświęconych życiu sercowemu bohaterki, później fabuła lekko przyśpiesza na jeden, dwa rozdziały i ponownie błądzi w meandry uczuć. Nawet końcówka, poprowadzona w nieco żywszym tempie, nie jest w stanie rozwiać oparów nudy unoszących się nad książką. Gdyby chociaż wątek romansowy był nieco ciekawszy.

Ona jedna, ich dwóch; w porywach do trzech, jeśli potraktujemy na serio pewne aluzje Stefana. Z jednej strony władczy macho, z drugiej jej pierwsza, młodzieńcza miłość. Obaj silni, przystojni, gotowi dać się za nią zabić. Ona rozdarta, kiedy już skłania się do jednego, jakieś wydarzenie powoduje, że znów trafia do punktu wyjścia. I pewnie pozostanie w nim jeszcze przez pewien czas (czytaj – kilka tomów), a wątek miłosnego trójkąta będzie stanowił jeden z najważniejszych wątków całego cyklu. Otwartą kwestią jednak pozostaje, czy scenografia fantastyczna jest konieczna przy pisaniu romansów. Z drugiej strony sukces książek Stephenie Meyer sugeruje, że istnieje spore zainteresowanie czytaniem o nietypowych związkach. Szkoda tylko, że w wypadku Briggs wykorzystanie tego tematu odbywa się ze szkodą dla reszty fabuły i całej książki.

Co oprócz miłosnych rozterek Mercedes Thompson oferują nam „Więzy krwi”? Sporo miejsca zajmują opisy chmary, czyli lokalnej społeczności krwiopijców. Wampiry u Briggs klasycznie unikają promieni słonecznych, srebra oraz wszelakich symboli wiary. Posiadają też magiczne zdolności: potrafią czytać w myślach i przywabiać ludzi samym spojrzeniem. Ciekawostką jest utrzymywanie przez każdego z wampirów menażerii – grupy ludzi, która służy im za podręczną jadłodajnię. Jak widać, pisarka nie wprowadza nowej jakości do rozpowszechnionego wizerunku potomków Draculi.

Nie można jej natomiast odmówić braku chęci rozbudowy stworzonego przez siebie świata. Ciekawie zapowiadał się wątek policyjnego śledztwa prowadzonego wśród nieludzi czy dylematy rodziców córki pogryzionej przez wilkołaka. Niestety wszystkie poboczne wątki są traktowane po macoszemu i gubią się między kolejnymi miłosnymi rozterkami głównej bohaterki.

Zarówno „Zew księżyca”, jak i „Więzy krwi” idealnie wpisują się w modę na romanse z wampirem/wilkołakiem w tle. Czy uda im się zdobyć podobną rzeszę czytelników jak „Zmierzch”? Nie wiem. Wszystko będzie zależeć od samej Briggs – czy zdecyduje się postawić na klasyczne urban fantasy, czy też górą będzie nietypowy trójkąt miłosny. Na razie wiele wskazuje, że wybrała drugą opcję.


Ocena: 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-19, 11:54   

Paweł Kornew - "Sopel"

„Sopel” to kolejna rosyjskojęzyczna powieść wydana przez „Fabrykę Słów”. Książka co prawda ukazała się w dwóch tomach, ale stanowią one integralną całość .
Tytułowy Sopel to mieszkaniec Przygranicza – krainy położonej, gdzieś koło naszego świata. Biorąc zaś pod uwagę, panujący tam klimat i fakt, że zdecydowana większość przebywających tam ludzi to Rosjanie można pokusić się o umiejscowienie jej w okolicach Syberii.
Większość losób trafiła tam przypadkowo – wystarczyło nieopacznie pomylić drogę czy wyjść z pociągu na nieistniejącej stacji. Nagle nasza rzeczywistość znika i zastępują ją nieprzyjazne Pogranicze. Czy owo przeniesienie to kara, nagroda czy tylko zrządzenie losu tego do końca nie wiadomo. Zresztą autor bardzo oszczędnie wydziela wszelakie informacje o początkach stworzonego przez siebie świecie, co przywodzi na myśl Jacka Piekarę i pierwsze tomy jego cyklu inkwizytorskiego. W obu wypadkach mamy także do czynienia z narracją pierwszoosobową – stąd też wszystkie informacje dotyczące krainy są porozrzucane po całej powieści, ewentualnie otrzymujemy je w sytuacji, gdy Sopel objaśnia jakiś reguły mniej doświadczonym towarzyszom. Ogólnie można odnieść wrażenie, jakby autor nie do końca miał dopracowane wszystkie szczegóły i zamiast jasnych odpowiedzi woli robić uniki. A pytań jest mnóstwo. Mnie na przykład zaintrygowała kwestia skąd wzięły się całe bazy wojskowe wyposażone w ciężarówki i dżipy. Czyżbyśmy mieli do czynienia z czymś na podobieństwo „Trójkąta bermudzkiego”?
Omawiając świat Przygranicza warto zauważyć na wszechobecność magii. Kornew stworzył bowiem krainaę, gdzie magia i ludzie koegzystują ze sobą. Widać w tym aspekcie iście tytaniczną pracę autora, który dzieli osoby posiadające magie na kilka odrębnych kategorii min magowie, czarodzieje, alchemicy, a każdej z nich narzuca specyficzne uwarunkowania. Na przykład magowie są uzależnieni od miejsc mocy i niechętnie zmieniają swoje miejsce zamieszkania; czarodzieje za to są bardziej odporni na zakłócenia pól magii wywołane przez urządzenia elektryczne.
Do tego należy dodać menażerię najróżniejszych potworów począwszy od znanych wszystkich wampirów, zombie po przez topielce aż do lodowych czerwi czy mgielniaki. Zabrakło mi tylko jakiś, stworzeń, które były bardziej przychylne człowiekowi. Inna sprawa, że surowy północny klimat nie sprzyja łagodnemu usposobieniu.
Podobnie jak faunę równie z autor pietyzmem odtwarza warunki życia codziennego na Przygraniczu: system monetarny, sieć zależności pomiędzy poszczególnymi frakcjami, handel wymienny. Warto również zwrócić uwagę, że Kornew w swojej powieści stworzył prawdziwy raj recyklingowy, gdzie każda rzecz jest wielokrotnie przerabiana i modernizowana, ubrania cerowane, a najwartościowsze przedmioty używane, aż do całkowitego wyeksploatowania. Stad też nie dziwią liczne sceny przeszukiwania zwłok zmarłych wrogów, a nawet przyjaciół – wszystko ma swoja wartość : i zapalniczka, i amulet, ale i para butów czy lekko dziurawa kurtka.
Brak odpowiednich surowców i technologii ma swoje wymierne przełożenie na metody walki. Broń palna jest bardzo cenna, a naboje jeszcze cenniejsze. Nie używa się więc rzadkich typów pistoletów czy karabinów stawiając na rodzime , czyli rosyjskie, makarowy i kałasznikowy. Wysokie ceny powodują także, iż coraz powszechniejsze staje się rezygnacja z nowoczesnego uzbrojenia na rzecz łuków, miecze czy magicznych buław.
Nie można także nic zarzucić tempie prowadzonej fabuły. Dzieje się dużo, miejscami nawet za dużo. Sopel jest osobą przyciągającą kłopoty i gdziekolwiek się uda wpada w tarapaty. Obojętnie czy będzie to wypad do baru czy patrol zawsze znajdzie się ktoś z kim ma niewyrównane rachunki. W rezultacie otrzymujemy solidna dawkę strzelanin, bójek i pogoni. Mam natomiast zastrzeżenia co do samej fabuły powieści – przez większą część książki wydaje się ona podążać w niewiadomym kierunku, a główną osią intrygi wydaje się być kolejne próby wyprawienia zabicia Sopla. Dopiero pod sam koniec poszczególne elementy układanki tworzą jedną całość; przy czym samo wyjaśnienie intrygi jest, moim zdaniem, mocno wydumane, a fabuła staje się nielogiczna.
„Sopel” to specyficzna książka. Autor z jednej strony pokazuje, że potrafi zadbać o drobiazgowe wykreowanie świata, a równocześnie sprawia wrażenie zagubionego, gdy ma przejść do ogółu. Jeśli jednak przymkniemy oko na pewne niedostatki fabuły, a wspomniane wyżej niedopowiedzenia uznamy za niewielką wadę to przyjemność płynąca z czytania będzie naprawdę duża. No i zima za oknem, w porównaniu ze skutym mrozem Przygraniczu, nie wyda się już tak straszna.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2009-01-21, 21:52   

Piotr Patykiewicz - "Wąska ścieżka czarownicy"

W Dolinie Kościeliskiej w Tatrach pod wapienną Skałą Pisaną znajduje się jedno z trzech wejść do Jaskini Wodnej pod Pisaną. Jaskinia nie jest udostępniona turystom – aby wejść do wnętrza, trzeba brodzić po pas w zimnej wodzie. Nad wejściem Juliusz Bełtowski w 1896 roku wykuł – dziś już słabo widoczną – płaskorzeźbę rycerza. Dlaczego? Bo to tutaj właśnie – zgodnie z jedną z wersji legendy1) – śpią rycerze króla Bolesława Śmiałego, którzy wciąż oczekują na wezwanie. A raczej spali – do czasu, gdy Marylka, bohaterka „Wąskiej ścieżki czarownicy”, nie zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem…

Pomysł wykorzystania i rozwinięcia legendy o śpiących rycerzach i oparcia na niej całej opowieści bardzo mi się spodobał, szczególnie, że i inne elementy magii ludowej są w książce obecne: kwiat paproci zwodzi na manowce, czarny kot służy do przywoływania demonów... Akcja książki umieszczona została w czasach II wojny światowej, co determinuje pojawienie się w małej górskiej wiosce reprezentantów walczących potęg, rywalizujących o zyskanie kontroli nad mocą rycerzy oraz przedstawiciela tajemniczego kościelnego stowarzyszenia, który nie cofnie się przed niczym, aby temu zapobiec. Marylka, nastoletnia córka leśniczego i czarownicy, zostaje przez los wplątana w tę rozgrywkę. Musi dokonać wyboru między złem i… złem. Balansuje na krawędzi. Każda podjęta przez nią decyzja, każde działanie, wymaga poniesienia konsekwencji, prowadzi do kolejnych dylematów. Faktycznie, czarownice kroczą wąską ścieżką.

Mnogość przeplatających się wątków, ciekawe rozwinięcie, a raczej zakończenie legendy o śpiących rycerzach (skoro już „wytropiłam” jaskinię, to mam ochotę poszukać pozostałości leśniczówki), wiarygodne portrety psychologiczne większości bohaterów, a przy tym urok folkloru ludowego i obecność magii powinny gwarantować dobrą zabawę przy lekturze. Powinny. Niestety, odniosłam wrażenie, że wątki prowadzone i zamykane są nie tyle na siłę, co ze zbyt wielką precyzją, całość fabuły potraktowana jest zbyt analitycznie. W efekcie wydawało mi się, że w książce jest kilka punktów kulminacyjnych, z których każdy mógłby prowadzić do zakończenia. I – gdy już byłam pewna, że to koniec opowieści – ze zdumieniem odkrywałam, że autorowi jeszcze coś zostało do powiedzenia, że jeszcze jakiś kolejny wątek należy domknąć, jeszcze czyjeś losy wyjaśnić. Nie ukrywam, że zmęczyły mnie te quasi-zakończenia, choć z formalnego punktu widzenia nie można ich uznać za błędne.

„Wąska ścieżka czarownicy” jest dobra we fragmentach. Bardzo wiarygodnie i z dużym wyczuciem przedstawione są wzajemne relacje leśniczego Spodziei z córką, groteską pachnie nadanie demonicznemu dziecku wdzięcznego imienia Józio, znakomita jest scena uwolnienia przez Marylkę niewidomych strażników jaskini, z sentymentem odmalowana postać wiejskiego proboszcza – duchowego przewodnika, rozumiejącego swoich parafian, pełnego tolerancji dla lokalnych wierzeń. Natomiast główny wątek książki nieco mnie rozczarował – obudzeni zostali śpiący rycerze, straszliwa potęga mogąca odmienić oblicze świata i… co się wydarzyło? Ano, niewiele… magiczni rycerze odparli jeden szturm, strącili kilka samolotów… i już, koniec misji. Także konstrukcja postaci Marylki budzi moje wątpliwości. Zagubiona psychicznie nastolatka, przed którą ojciec ukrywa, że jej matka była czarownicą, półsierota wychowywana w mieście przez nielubianą ciotkę, w końcu odkrywa, że dysponuje dziedzicznymi zdolnościami magicznymi. I nagle – zupełnie jakby wypiła eliksir mądrości i zdobyła doświadczenie niezłego taktyka – wie, co robić, jak osiągnąć cel, zna zaklęcia, potrafi przewidzieć konsekwencje. A działa w stresie, ze świadomością olbrzymiej odpowiedzialności – nie tylko za siebie, ale i za innych mieszkańców wioski. Zaczyna wprowadzać w życie własne plany i… albo wszystko jej się udaje, albo korzysta z przygotowanego zawczasu rozwiązania alternatywnego.

I na koniec to, czego brak mi najbardziej doskwierał. W opowieści Piotra Patykiewicza brak magii języka, uroku i nastroju ludowej opowieści. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka napisana jest niepoprawnym językiem, że styl gdzieś szwankuje. Absolutnie – nie. Język utworu jest jak najbardziej poprawny, w książce nie ma błędów ani literówek. Ale… jest to język zwykły, codzienny, prozaiczny, nieuwodzący czytelnika. I w całej opowieści taki sam2). Tymczasem przy oparciu całej fabuły o legendę o śpiących rycerzach i magię ludową aż się prosi – tak myślę – choć kilka fragmentów nastrojowych, oddających majestat gór i spokój lasu… trochę sentymentu w opisach, odchodzących wszak już w niepamięć, ludowych wierzeń… szczypta folkloru góralskiego…

Podsumowując, „Wąska ścieżka czarownicy” jest oparta na atrakcyjnym pomyśle i oferuje całą galerię postaci obdarzonych najróżniejszymi cechami charakteru. Jednym słowem – ma potencjał. Niestety, nie spełnia w całości oczekiwań, które rozbudza – wobec przedstawionych powyżej zastrzeżeń, nie mogę ocenić tej książki na więcej niż 6/10.

1) W oparciu o informacje z „Tatr polskich” autorstwa Józefa Nyki.
2) Z wyjątkiem jednego dialogu z udziałem Ślązaka.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4476
Skąd: fnord
Wysłany: 2009-01-23, 17:32   

Eugeniusz Dębski - Tamta Strona Czasu"

Dębski wybrał bardzo dobrą formułę kontynuacji przygód Owena Yeatsa. Pierwsze strony właściwie z miejsca rzucają nas w wir wydarzeń, nie dając żadnych wskazówek o początku historii. Dopiero później cofamy się i widzimy akcję aż do punktu książkowego prologu. Powieść można spokojnie czytać bez znajomości pierwszej części1), którą „Tamta strona czasu” umiejscawia raczej w dalszej niż bliższej przeszłości. Odwołania naturalnie występują, ale bez pozbawienia „Tamtej strony czasu” autonomiczności fabularnej. W związku z czym brak tu jakiekolwiek tasiemcowatości i jeśli ktoś miałby ochotę zacząć ten cykl od części drugiej – droga wolna. Same odwołania mają jednak często charakter autorskiego mrugnięcia okiem, smakowitych rodzynków. Dlatego choćby po to warto trzymać się chronologii.

Mimo iż druga część bazuje na bardzo podobnym schemacie historii jak pierwsza, czyli detektyw kontra wielki spisek, scenariusz jest tu rozegrany lepiej warsztatowo – spójniejszy, z wyraźnym, unikającym przestojów tempem. Sam wstęp, którego charakter opisałem wyżej, spełnia swą rolę lepiej niż dość leniwy początek części pierwszej. Łatwiej się też utożsamić z bohaterem, który w przeciwieństwie do pierwszej części występuje bardziej w roli atakowanego niż atakującego (który nie z każdego swojego pomysłu spowiadał się przed czytelnikiem). Mimo wszystko i tak w rezultacie otrzymujemy podobnie poprowadzoną i rozwiązaną fabułę. Gdyby opisywana historia była koniem, który ciągnie ten wózek, to tę paralelność uznałbym za wielką wadę. Poza tym cały plan książkowych szwarccharakterów, podobnie jak w przypadku części pierwszej, również sprawia wrażenie nieco zbyt naiwnego. Ale powtarzając za recenzją „Tamtej strony świata” – to na osobistym uroku Owena Yeatsa opiera się książka.

A Yeatsowi z ksiązki na książkę humor się wcale nie stępił – ba, chyba nawet mamy do czynienia z odwrotną tendencją. Jego komentarze, występujące częściej w przemyśleniach niż w dialogach, nieraz wywoływały mój autentyczny uśmiech. Dębski z jeszcze większym dystansem podchodzi do konwencji, w jakiej tworzy. Poprzez usta książkowych postaci, nawet samego Yeatsa, padają słowa na temat tego, jak postać detektywa-twardziela ma się do rzeczywistości. Ma się nijak, przeczy statystyce. Wszystko to jednak podane z wielką swobodą, bez dramatów wewnętrznych za to z lekko cynicznym półuśmiechem. Nic dziwnego, że autor sam mocno utożsamia się z głównym bohaterem2) – zawadiackość, beztroska, upór i poczucie humoru wykazywane także w perspektywie rychłej śmierci to stałe atrybuty chłopięcego wanna-be. I dziewczęcego wanna.

Podsumowując – „Tamta strona czasu” jest książka lepszą od poprzedniej części (którą oceniłem pozytywnie), ale z drugiej strony ów postęp przejawia się w drobnym ulepszeniu poszczególnych elementów książki z osobna, nabraniu dystansu do konwencji, nie ma natomiast żadnych przełomów. Nazwałbym tę powieść na swój sposób niezobowiązującą, ale w innym sensie niż zazwyczaj chrzci się tym przymiotnikiem różnorakie czytadła. Dębski nie zobowiązuje nas wymyślnym światem czy karkołomną fabułą. Od razu pokazuje nam się od najlepszej strony gawędziarza, który stroni od inteligenckich spekulacji, nie szczędząc jednak inteligentnych, życiowych uwag. Snuje gangsterską historię i nie eksperymentując, prezentuje się na każdej stronie jak najlepiej potrafi. W związku z czym jest to książka, do której chce się wrócić, mimo bycia świadomym braku jakiekolwiek innowacyjności z jej strony w stosunku do części pierwszej, i szerzej – całego gatunku kryminałów SF.

1) Co by się nie powtarzać, odsyłam do swojej poprzedniej recenzji.

2) „Owen Yeats” to również pseudonim pisarza, którym sygnowane były jego niektóre wczesne wydawnictwa.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2009-01-25, 23:20   

Mike Carey „Błędny krąg”

Mike Carey jest znany głównie jako twórca scenariuszy komiksowych, m.in. do tak kultowych pozycji jak „Lucyfer” i „Hellblazer”. I nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie w trakcie prac nad tym ostatnim narodził się pomysł powołania literackiego odpowiednika Constantine’a – Feliksa Castora, egzorcysty i prywatnego detektywa w jednej osobie.

„Błędny krąg” to już druga wizyta we współczesnym Londynie, gdzie obok demonów, wilkołaków i duchów żyją zwykli ludzie. W świecie, gdzie magia nie jest czymś niezwykłym, a w parlamencie toczą się burzliwe debaty na temat praw nieumarłych, zawsze znajdzie się praca dla ludzi pokroju Castora. Wywołanie ducha zabitego przestępcy czy odnalezienie zaginionej osoby to dla niego chleb powszedni. Niestety zgodnie z mottem swojego literackiego przodka Philipa Marlowe’a ("Kłopoty to moja specjalność) kolejne sprawy powodują, że życie egzorcysty raz po raz znajduje się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej będzie i tym razem. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin Castor staje się „mrocznym obiektem pożądania” dla gangsterów, organizacji fanatycznych katolików i bliżej niesprecyzowanego zła. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach to dopiero początek.

Pierwsze strony „Błędnego kręgu” to niejako wprowadzenie do świata, w którym funkcjonuje Feliks Castor. W kilku zdaniach autor przypomina główne założenia stworzonego przez siebie uniwersum, dowiadujemy się kim jest główny bohater i na czym polegają jego umiejętności. Zabieg ten może i jest nieco męczący dla czytelników poprzedniej książki, ale dla osób nieznających „Mojego własnego diabła” – przydatny. W miarę rozwoju akcji autor umiejętnie dodaje nowe elementy („Kolektyw”, Oriflamma), a równocześnie w bardzo ciekawy sposób rozwija znane już motywy (sukub Juliet, Asmodeusz). Mnie najbardziej przypadł do gustu wątek dotyczący reakcji dostojników kościelnych na zachodzące zmiany. Z jednej strony udają, że nic się nie stało, z drugiej – szykują zbrojne ramię Kościoła w oczekiwaniu na nadchodzący Armaggedon.

Jednakże największą zaleta książki jest bez wątpienia Feliks Castor. Cyniczny, niepokorny i nigdy niedający za wygraną. Równocześnie osoba na swój specyficzny sposób wrażliwa i honorowa, a także autor wielu świetnych one-linerów. Oglądanie świata z jego perspektywy (mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową) to prawdziwa przyjemność dla miłośników czarnego humoru. Trudno byłoby mi odnaleźć drugą taką postać, przynajmniej wśród ostatnio przeczytanych książek, która nawet w obliczu śmierci nie marnuje okazji by zabłysnąć błyskotliwą ripostą. Nie oznacza to jednak, że Feliks pokonuje wrogów jedynie sarkazmem – Castor potrafi zrobić użytek z pięści, a i szare komórki działają u niego bez zarzutu.

Szkoda tylko, że w „Błędnym kręgu” zawodzi to, co stanowi, przynajmniej dla mnie, clou całego kryminału – intryga. Po pierwsze wyraźne jest tu przesunięcie pewnych akcentów – w „Moim własnym diable” jej podłoże było bardziej kryminalne, tutaj zdecydowanie metafizyczne. Dla jednych będzie to zaleta, jednak dla mnie było wadą. Świat wymyślony przez Careya daje, w moim odczuciu, o wiele większe możliwości niż snucie kolejnej opowieści o zabawach z siłami nieczystymi.

Idźmy dalej – o ile w pierwszej odsłonie cyklu zagadka kryminalna stała na dobrym poziomie i prawie do końca czytelnik nie był w stanie poskładać wszystkich kawałków układanki, tutaj rozwiązanie staje się jasne po mniej więcej dwóch trzecich objętości książki. Co gorsza, czytelnik jest w stanie domyślić się większości rzeczy już dużo wcześniej. Na minus zapisałbym też formę, w jakiej poznajemy rozwiązanie – monolog jednego z bohaterów.

Mimo to „Błędny krąg” należy zaliczyć do udanych pozycji. Książka powinna przypaść do gustu zarówno wielbicielom urban fantasy, kryminału, a także miłośnikom postaci Constantine’a. Nieszablonowy bohater, magiczny Londyn, mnóstwo czarnego humoru – czy można chcieć coś więcej? Można, ale na to przyjdzie nam poczekać, przynajmniej do trzeciego tomu.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2009-01-26, 00:34   

Samo Ostrze, Joe Abercrombie

Od dnia gdy Biblionetka uparła się by z fantasy do czytania polecać mi tylko Eirksona i Martina, muszę na własną rękę poszukiwać nowych książek. Tak było z Abercrombim. Wybrałem się któregoś dnia na rekonesans po zachodnich stronach traktujących o fantastyce i na jednym z forów w temacie o debiutantach przewijały się głównie trzy nazwiska. Lynch, Rothfuss i Abercrombie. Lyncha już znałem, Rotfhussa poznałem we wrześniu, a w grudniu po dłuższym oczekiwaniu w moje ręce trafiło Samo Ostrze Abercrombiego.

Pierwszą rzeczą na którą zwróciłem uwagę jeszcze w trakcie lektury to sposób prezentowania czytelnikowi historii. Widać tutaj wyraźny wpływ Martina. Ta sama zasada - krótkie rozdziały poświęcone głównie konkretnemu bohaterowi. Ów sposób opowiadania historii to jeden z tych detali dzięki którym tak dobrze wspominam lekturę Gry o tron. Oczywiście wciąż pozostają detalami, ale często to właśnie dzięki takim smaczkom książka z przeciętnej staje się pozycją ciekawą. Abercrombie nie jest (mam nadzieje, że jeszcze nie jest) wirtuozem pióra jak Martin. Pod tym względem obie pozycje trochę dzieli, choć nie jest to przepaść której młody autor nie miał by szans nigdy przebyć.

Zawsze zastanawia mnie jak w skrócie przedstawić początkowy zarys fabuły i za każdym razem dochodzę do wniosku, że robię krzywdę książce. Sztuką jest w kliku zdaniach tak zarysować wydarzenia z kart powieści aby nie wyrządzić jej krzywdy. Czasem jak czytam recenzje już znanej mi pozycji, wiem że taki opis wydarzeń wcale by mnie nie zachęcił, a na dodatek słabo współgra z tym co naprawdę oferuje nam autor. Ale nie piszę tego by się wykręcić od przedstawienia pokrótce fabuły, ot tylko ostrzegam.

Dobre czasy Unii powoli się kończą, wrogowie rosną w siłę i nie zamierzają żyć z nią w pokojowych warunkach. W samej Unii też sytuacja nie przedstawia się zbyt kolorowo. Król, który niezbyt nadaje się do rządzenia to jedna z bolączek. W tych warunkach poznajemy kapitana Jezala dan Luthara, młodego arystokratę który przygotowuje się do turnieju szermierczego. Nie jest on faworytem do zwycięstwa, choć ma swoich zwolenników. Logen Dziewięcioplacy to barbarzyńca cieszący się sławą wśród swoich pobratymców. Jego niepokorny charakter doprowadził do tego że nie jest jednak zbyt mile widziany w swoich stronach. Na koniec zostawiłem sobie najciekawszą postać jaką Abercrombiemu udało się stworzyć. Inkwizytor Sand dan Glokta gdyż to o niego chodzi, jest taką perełką, czy detalem o którym wspominałem wcześniej. Poza tą trójką bohaterów autor przedstawia nam dość sporą grupę innych postaci. Uniknął on pewnych powieleń, postacie są barwne a nawet pokusił bym się na stwierdzenie, że zostały starannie odmalowane.

To co najważniejsze dla fantasy to akcja. Tutaj też nie można narzekać. Brak przestojów, wszystko w miarę żwawo posuwa się do przodu. Mamy w Samym Ostrzu trochę pojedynków, pościgów czy magii. Nie zabrakło też miejsca dla tajemnic, miłości i szczypty humoru. Czyli wszystko co dobra powieść fantasy powinna w sobie zawierać. Fabuła nie jest też przesłodzona, o co to, to nie. Świat wykreowany przez Abercrombiego jest bezwzględny, brutalny i nie ma tu miejsca na litość. Proszę nie spodziewać się jakiś odkrywczych rozwiązań fabularnych. Autor jednak dobrze radzi sobie z tymi znanymi od lat i szansa na nudę jest znikoma.

Szukasz dobrej powieści fantasy? Przeczytałeś już wszystko co do tej pory napisali Martin i Erikson? Chcesz się dobrze bawić podczas lektury, nie ziewać gdy bohaterowie enty raz biadolą nad swoim losem zamiast działać? Samo Ostrze jest dla Ciebie. A może chcesz się przekonać, że fantasy jednak nie skonało? Ty też jesteś osobą która może sięgnąć po tę pozycję. I zapamiętajcie te nazwiska; Lynch, Abercrombie i Rothfuss. To do nich należy przyszłość tego gatunku.

Komentarze miele widziane w tym miejscu :P
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Neil Gaiman- blog w polskiej wersji językowej


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,66 sekundy. Zapytań do SQL: 12