FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-10-07, 06:57   

Witold Jabłoński - "Fryne hetera"

Konstandinos P. Kawafis, grecki poeta, urodzony i mieszkający w Aleksandrii, wielbiciel literatury starożytnej, otrzymuje pewnego dnia 1923 roku zaproszenie na spotkanie z Fryne, słynną ateńską heterą… szkopuł w tym, że prawdziwa Fryne była równolatką Aleksandra Macedońskiego… Poeta, z zamiarem zdemaskowania oszustki, przybywa na spotkanie. Na spotkanie z grecką przeszłością… Fryne snuje opowieść o swoim życiu, epoce, kulturze greckiej, demokracji ateńskiej, o ludziach, których znała – Demostenesie, Diogenesie, Aleksandrze, Arystotelesie…

Fryne – najpiękniejsza hetera ówczesnych Aten – jest jak najbardziej postacią historyczną. Przyjaciółka rzeźbiarza Praksytelesa – posłużyła mu za modelkę m.in. do Afrodyty z Knidos. Wśród jej kochanków byli najznamienitsi obywatele tego miasta – arystokraci, artyści i politycy. Nie budzi więc zdziwienia, że postać ta została przez autora literacko wykorzystana do przedstawienia bogactwa kulturowego i duchowego cywilizacji greckiej. Cywilizacji, stojącej w obliczu zmian. Cywilizacji, czującej na plecach oddech Filipa i Aleksandra Macedońskiego.

Dziś przyjmuje się, że bitwa pod Cheroneą (338 r. p.n.e.) jest wydarzeniem granicznym, przełomem, kresem niepodległości Grecji. Ale ludzie, za życia których się wydarzyła, z pewnością nie mieli świadomości aż takiego przełomu. Dla nich bitwa ta była oczywiście ważna, ale nikt żadnych magicznych wrót do innych czasów nie przekraczał – po prostu żyli dalej. Świat wokół nich się zmieniał, a oni starali się znaleźć w nim swoje miejsce. I o tym właśnie jest opowieść Fryne – o codzienności. Na szczęście dla nas jej codzienność była bardzo interesująca.

W świecie, w którym cały panteon bóstw determinował ludzki los, życie Fryne nie stanowi wyjątku – jego zmienne koleje zostały określone już przy jej narodzinach. Nad wypełnieniem przepowiedni czuwa z oddali mag Apollonios – na skutek jego zakulisowych machinacji Fryne opuszcza ukochane Ateny, udając się do Macedonii, a następnie – śladem podbojów Aleksandra – przez Azję do Aleksandrii. Bo Fryne ma do wypełnienia zadanie… zadanie, które zmieni na zawsze historię. Ale, szczerze mówiąc, ten wątek wcale nie był dla mnie najważniejszy. Tak samo, jak w „Egipcjaninie Sinuhe” – poszczególne przygody głównego bohatera nie stanowią o wartości powieści. One są tylko pretekstem do podróży przez starożytny świat, gdzie oczami Fryne obserwujemy życie mieszkańców, poznajemy panteon wyznawanych przez nich bóstw, bierzemy udział w niektórych obrzędach. I mamy okazję zapoznać się z komentarzami Fryne – nie tylko na temat obyczajów jej rodaków czy czasów współczesnych Poecie.

Wiedza historyczna i etnograficzna autora budzi podziw. Jeszcze większy podziw budzi umiejętność dzielenia się tą wiedzą z czytelnikami – w książce nie ma ani jednej dłużyzny czy autorskiego wykładu ex cathedra. „Fryne hetera” napisana jest pięknym językiem, bardzo plastycznym i sugestywnym, miejscami wręcz malarskim. Szczególnie cenię sobie fakt, że przedstawiony przez Witolda Jabłońskiego wizerunek starożytnej Grecji tętni barwami, sprzeciwiając się stereotypom, które z uporem przedstawiają naszych kulturowych przodków w białych chitonach przed oślepiająco białymi świątyniami.

Uderzający w powieści jest szacunek dla wszystkich, dziś uznawanych za pogańskie, kultów i wierzeń – wszystkie są równoprawne, żadnemu autor nie odbiera prawa do istnienia. Po prostu przedstawia je, opisuje, nie dokonując wartościowania – to należy już do czytelnika. Wprawdzie Fryne wypowiada się z niechęcią o bogu Żydów i o chrześcijaństwie – ale jakiego innego komentarza na temat monoteizmu można oczekiwać po osobie wychowanej w kulturze, w której żaden bóg nie żąda wyłączności?

Ktoś powiedział, że pamięć o zmarłych sprawia, że nadal żyją wśród nas. Dzięki Witoldowi Jabłońskiemu Fryne, najpiękniejsza z ateńskich heter, jest z nami i oprowadza nas po swoim świecie. Wysłuchajmy jej opowieści – naprawdę warto.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-07, 21:03   

Richard Morgan "Trzynastka"

Badania i eksperymenty genetyczne to jedne z najbardziej kontrowersyjnych gałęzi nauki. Z jednej strony dają nadzieję na wyleczenie śmiertelnych chorób oraz przedłużenie ludzkiego życia, z drugiej – budzą niepokój i stawiają pytanie, czy człowiekowi wolno bawić się w Boga? A co stanie się, gdy dzieło ludzkich rąk wymknie się spod kontroli? Ta kwestia odpowiedzialności była poruszana przez autorów fantastyki już od zarania gatunków. Wystarczy wspomnieć „Frankensteina” Mary Shelley czy „Wyspę doktora Moreau” Herberta George’a Wellsa. Dziś powraca w „Trzynastce”, najnowszej powieści Richarda Morgana.

W świecie wykreowanym przez brytyjskiego powieściopisarza modyfikacje genetyczne są czymś zwykłym. Wśród normalnych mieszkańców żyją setki „poprawionych” ludzi, m.in. bonobo – kobiety „stworzone” do seksu oraz super wojownicy zwani trzynastkami. Ci ostatni, zmodyfikowani genetycznie na podobieństwo pierwotnych samców alfa, rygorystycznie wychowani, pozbawieni uczuć i wiary w Boga, są idealnymi żołnierzami. Niestety, potrzebni w czasie wojen, z chwilą nastania pokoju stają się wrogiem publicznym numer jeden, symbolem lęku przed innością. Trzynastki mają do wyboru osiedlenie się, bez możliwości powrotu, na Marsie lub rejestrację i internowanie w specjalnych obozach na Ziemi. Nieliczni, którzy próbują się ukrywać, są likwidowani. Skąd bierze się strach przed nimi? Być może po raz kolejny dzieło przerosło twórców. Trzynastki posiadają przywódcze cechy charakteru, które umożliwiłyby im szybkie przejęcie władzy nad pozostałymi ludźmi – cielętami, jak ich pogardliwie nazywają. Stąd konieczność izolacji i stałej kontroli.

Carl Marsalis, główny bohater powieści, sam jest trzynastką. Dzięki wygranej na specjalnej loterii wraca na Ziemie, gdzie zostaje wynajęty przez ONZ do likwidacji takich jak on. Staje się zabójcą własnego gatunku. Uwięziony za próbę pomocy w aborcji, dostaje ostatnią szansę. Wraz z funkcjonariuszką Sevgi Ertekin ma odnaleźć inną trzynastkę, która jest podejrzana o serię morderstw.

Do największych walorów powieści zaliczyłbym kreację głównego bohatera – Carla Marsalisa. Samotny, wypalony, cyniczny jak wielu mu podobnych bohaterów, ale równocześnie oryginalny i przykuwający uwagę. Jest niby bezduszną trzynastką, ale nie wątpimy w prawdziwość jego uczucia. Stworzono go do zabijania, ale stara się okiełznać zabójczy instynkt. Pozbawiony wiary – tworzy własny system wartości. Kieruje się instynktem i przeczuciem, które inni nazywają paranoją.

Główny wątek książki – śledztwo w sprawie morderstwa – jest prowadzony sprawnie, chociaż standardowo. Po raz kolejny okazuje się, że prosta z założenia sprawa ma swoje drugie dno, a tropy wiodą w najmniej spodziewanym kierunku. Mnożą się wątki, zmieniają podejrzani, a życie prowadzących śledztwo jest w ciągłym zagrożeniu. Wrogowie stają się sprzymierzeńcami, a przyjaciele okazują zdrajcami. Paru rzeczy można się łatwo domyślić, w kilku miejscach autor wykorzystuje mniej szablonowe rozwiązania.

„Trzynastka” to jednak przede wszystkim powieść science fiction. Świat z przełomu XXI i XXII wieku znacznie różni się od naszego. U Morgana nie istnieją już jednolite Stany Zjednoczone, a ich miejsce zajęły trzy odrębne twory polityczne – od liberalnej Unii Północnoatlantyckiej, poprzez Wybrzeże, aż do ksenofobicznej Skonfederowanej Republiki nazywanej popularnie Jezusowem. Wspomaganie genetyczne, wszechobecna sieć, wirtualna rzeczywistość, kolonizacja Marsa, to tylko wybrane aspekty życia w przyszłości. Na szczęście autor nie przesadza w tworzeniu dekoracji. Nowoczesna technologia stanowi integralną część wizji, ale nie przytłacza jej. Pisarzowi udało się także uniknąć nadmiaru specjalistycznego nazewnictwa. Dowód – nawet taki laik jak ja nie miał problemu ze zrozumieniem tego, co opisuje Morgan.

O ile sam opis technologii przyszłości jest łatwo przyswajalny, mam pewne zastrzeżenia co do konstrukcji świata. Od początku książki czytelnik jest wrzucony na głęboką wodę i musi samodzielnie budować ogólny obraz Ziemi oraz sieć wzajemnych powiązań. Znam osoby, które kochają tego typu rozwiązanie – mnie ono nie odpowiada. Zresztą w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że wizja autora, choć nad wyraz interesująca, jest niespójna i brakuje w niej wszystkich elementów. Szwankuje tempo narracji – główny wątek rozwija się bardzo powoli i dopiero pod koniec książki znacząco przyśpiesza. Owszem, od czasu do czasu autor „serwuje” dynamiczny opis walki, ale jest tego jak na mój gust za mało. Do minusów zaliczyłbym też część dialogów, które bardziej przypominają naukowe dysputy niż zwykłe rozmowy.

„Trzynastka” to moje pierwsze spotkanie z prozą Richarda Morgana, nie wiem zatem, jak prezentuje się ta powieść na tle całego dorobku autora. Na pewno otrzymujemy książkę ciekawą, wciągającą, aczkolwiek nie pozbawioną pewnych wad. Nie jest to moim zdaniem dzieło przełomowe, które wejdzie na stałe do kanonów literatury science fiction, ale na pewno rzecz warta przeczytania.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
batou 


Posty: 507
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2008-10-08, 08:38   

Yann Martel Życie Pi

Znam pewną historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga

Od tych słów tak naprawdę zaczyna się powieść Martela. Te słowa słyszy on od nieznajomego w małej kawiarence w Indiach i to one budzą w nim uśpioną, zdeptaną niepowodzeniem poprzedniej powieści wenę. Ocalić ma go opowieść o 16-letnim chłopcu, którego drogę do poznania tego Boga los usiał kłodami, głazami, a przede wszystkim falami oceanu. Ocalić ma go historia życia Pi.

Indie, lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, miejscowość Puttuczczeri, zoo. Tutaj poznajemy Pi… nie, tutaj zaczynamy go poznawać, bo swoją historię zaczyna nam opowiadać z Toronto.
Hinduizm, Islam i Chrześcijaństwo stykają się w miejscu, w którym dorasta Pi, a dorastanie to naznaczone jest kpinami rówieśników, poznawaniem i fascynacją światem zwierząt i poszukiwaniami Boga. To życie kończy się, kiedy rodzina Patelów – właścicieli miejscowego zoo - zostaje zmuszona do emigracji i swój dobytek, który stanowią głównie zwierzęta zabiera ze sobą w podróż statkiem do Kanady. Podróż kończy się tragicznie, a dalsze losy Pi możemy odczytać z okładki książki...

W blurbie dziennikarz Newsweeka pisze, że historia Pi jest prawdziwa. Nie wiem jakim cudem wkradł się ten błąd, ale zapewniam, że sprawdziłem to i nie jest. Zresztą w wywiadach mówi o tym sam autor. To, że Życie Pi jest fikcją czytelnik wiedzieć powinien, bo dzięki tej wiedzy pole do rozmyślań i interpretacji po zakończeniu lektury staje się dużo szersze, ale o tym już (jeśli przeczytacie) przekonacie się sami.

Książka Martela wciąga od samego początku i z każdym kolejnym rozdziałem to uczucie tylko się pogłębia. Sama historia jest tak interesująca, że na dalszy plan spycha to, jak pisarz ją opowiada. Chłoniemy wydarzenia nieco nieświadomi formy ich przekazu i to… dobrze. Nie sposób odmówić Martelowi talentu do opowiadania, ale też nie sposób zauważyć, że robi to w sposób prosty. Poetyckie metafory i wyszukany język nie są tym co da nam ta książka, ale tak naprawdę tego nie potrzeba. Autor dostosował formę do treści, a czy zrobił to świadomie, czy też wynika to z jakichś niedostatków warsztatowych można ocenić tylko czytając inne jego powieści. Nie przesądzam tego, ale ciężko tego nie zauważyć.
Książka pisana jest w narracji pierwszoosobowej i wszystkie wydarzenia widzimy oczami głównego bohatera co w tym przypadku szczególnie ułatwia nam poznanie go i, na ile to możliwe, wczucie się w jego położenie. Sto rozdziałów, czytelny podział życia bohatera na trzy etapy, niezwykła historia uporządkowana i sprawnie zapisana. Refleksje przychodzą na koniec.

Dla mnie Życie Pi to przede wszystkim opowieść o tym jak ważnym dla człowieka jest uzyskanie równowagi, spokoju i pewności siebie w sferze duchowej. Opowieść o tym do jak wielkiego wysiłku jest zdolny człowiek widzący przed sobą cel i będący zdeterminowanym walczyć do końca, żeby nie stracić go z oczu. W książce poniekąd warunkuje to przetrwanie, ale jeśli tak to czy jednocześnie po prostu nie ułatwia życia? Czy historia Pi sprawia, że człowiek może uwierzyć w Boga? To sprawa bardzo indywidualna i nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Martel nie tyle odpowiada na pojawiające się w naszych głowach pytania co otwiera furtki do nich prowadzące. Pi jest człowiekiem głęboko wierzącym, ale jego wiara nie jest wyznaczona przez jedną, konkretną religię. Jest jego prywatną, indywidualną wiarą. Może dla innych nie chodzi wcale o samego Boga i ten spokój duszy możemy osiągnąć inaczej niż wierząc w niego. Mnie ta historia uczy tego, że pewne rzeczy powinniśmy mieć uporządkowane, a jeśli jeszcze nie mamy to spieszmy się.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-10-09, 06:47   

Michał Krzywicki - "Plagi tej ziemi"

Na moich licealnych lekcjach historii Związkowi Wieleckiemu i grupie Słowian Połabskich nauczyciele poświęcili chyba aż jedną godzinę lekcyjną. Z całej plejady postaci zapamiętałam tylko Jaksę z Kopnika, głównie dzięki informacji o brakteatach – monetach tak cienkich, że mających tylko awers. Przez całe lata nie odczuwałam potrzeby uzupełnienia wiedzy – aż do dziś, do czasu lektury książki Michała Krzywickiego, który „Plagami tej ziemi” debiutuje w wydawnictwie Runa.

Książka przenosi czytelnika do dwunastowiecznej Europy – Bernard z Clairvaux właśnie nawołuje do kolejnej krucjaty. Jednak Sasi nie przejawiają szczególnego zapału do uczestnictwa w walkach na drugim końcu świata – o wiele bardziej kuszą ich sąsiednie ziemie Słowian Połabskich – tym bardziej, że siła Związku Wieleckiego należy już do przeszłości. Słowianie są podzieleni – władająca Brenną u boku starego i schorowanego męża księżna Petrysa, gorliwa chrześcijanka, za wszelką cenę chce zapewnić książęcy stolec nieletniemu synowi. Drugim pretendentem jest pogański książę Jaksa z niedalekiego Kopnika. Każde z nich zaczyna gromadzić stronników…

Wraz z Bernardem na Połabie przybywa Przecław – mnich równie biegły w sztuce leczenia, co w odbieraniu życia, zresztą głównie na ostatecznym usuwaniu oponentów polega jego „praca” w służbie Bernarda. Zmienne koleje losu sprawią, że i Jaksa, i Petrysa będą korzystać z jego kunsztu…

Początkowo ramy konfliktu wydają się dość precyzyjnie nakreślone – z jednej strony ochrzczeni Słowianie oraz Sasi, żądni przewag wojennych, bogatych łupów i sławy „obrońców krzyża”, z drugiej – pogańscy Połabianie, broniący swojej niezależności i wiary ojców. Jednak już po krótkiej lekturze autor zaskakuje – okazuje się, że i Bernard, i Przecław mają swój ukryty cel, a do gry włącza się jeszcze ktoś... ktoś, kogo istnienie jest poważnie zagrożone.

Akcja powieści toczy się wartko – główne postaci zostały obdarzone wyrazistymi cechami charakteru, co wcale nie znaczy, że są jednoznaczne czy jednowymiarowe. Święty Bernard jest zapatrzonym w siebie fanatykiem („wolę wszystko zniszczyć, niż choćby starać się to zrozumieć”), pełnym pogardy dla innych ludzi, Jaksa – nieodpowiedzialnym warchołem, Przecław – kobieciarzem, cynikiem i oszustem, Petrysa – kobietą gotową na wszystko… to po prostu ludzie, tacy sami jak my – z naszymi wadami, ułomnościami, radościami i marzeniami.

Autor nie ogranicza się do suchego opisu wydarzeń – maluje tło kulturowe epoki, z całym bogactwem słowiańskich wierzeń: mitologicznych boginek, mamun, topielic, rusałek i południc, które na co dzień towarzyszyły naszym przodkom. Postać i profesja Przecława pozwala na przedstawienie tajników średniowiecznego ziołolecznictwa – nota bene fragmenty dzieła pt. „O naturalnych sposobach leczenia”, umieszczone w mottach rozdziałów, są perełkami same w sobie. W miastach życie toczy się na ulicach i placach, wszyscy plotkują o wszystkich, gospody są pełne klientów, rzemieślnicy i kupcy prowadzą interesy – to społeczeństwo żyje. Widać, że autor nie tylko darzy sentymentem opisywaną epokę i krainę, ale próbuje się tym uczuciem podzielić z czytelnikiem.

Właśnie – próbuje. Niestety w powieści najbardziej szwankuje język – w prologu narracja zgrzyta tak bardzo, że niemal uniemożliwia lekturę. Dodatkową konfuzję dla czytelnika stanowi fakt nazwania sług Bernarda „psami”, tym bardziej, że czworonogi te w prologu występują dość obficie –zdarzają się momenty, że czytelnik nie wie, które „psy” w danym momencie autor ma na myśli. Na szczęście w miarę rozwoju opowieści narracja staje się bardziej płynna, choć nie osiąga wysokiego poziomu. Jeżeli autor nie poprawi warsztatu pisarskiego, to czarno widzę jego przyszłość – ciężko czyta się tekst, którego twórca ma kłopoty z gramatyką, niekiedy irytująco nadużywa przymiotników i nie potrafi się zdecydować czy stylizować język, czy nie.

Denerwujące są niektóre nieścisłości historyczne – zastanawiam się, czy XII-wieczni Słowianie mogli znać metaforyczne znaczenie słynnego powiedzenia Juliusza Cezara: „kości zostały rzucone”. Moje wątpliwości budzi też obecność kryształowych kielichów na XII-wiecznym stole, nawet jeśli to stół książęcy. Wprawdzie autor w posłowiu zastrzega, że igra z Historią i akceptuję to wyjaśnienie w odniesieniu do wiedzy zielarskiej Przecława, ale powyższe przykłady przekraczają moją tolerancję, szczególnie że nie mają one żadnego znaczenia dla fabuły.

Z kolei niepolukrowane przedstawienie warunków życia codziennego może być potraktowane dwojako: jako zaleta i jednocześnie – wada. Bohaterowie nie są wymuskani, pachnący i gładko uczesani – bekają przy stole, wymiotują, taplają się w błocie, śmierdzą. Dzięki takiemu opisowi świat „Plag tej ziemi” jest bardziej rzeczywisty, choć mnie akurat ten – moim zdaniem nadmierny – naturalizm nie odpowiada.

Reasumując, „Plagi tej ziemi” to opowieść przygodowa z elementami fantasy z XII-wiecznego Połabia. Jej zaletą jest osadzenie akcji w atrakcyjnym historycznie miejscu i czasie, wiarygodne portrety psychologiczne bohaterów i motywacje ich działania, prezentacja średniowiecznych receptur leczniczych i pomysł wykorzystania elementów mitologii słowiańskiej do wyjaśnienia pewnych, znanych z historii, wydarzeń. Niestety – zdecydowanym minusem jest „szkolny” język, jakim posługuje się autor i dlatego nie mogę ocenić tej pozycji na więcej niż 5/10.

Mimo że moja ocena książkowego debiutu Michała Krzywickiego nie należy do najwyższych, to mam nadzieję na kolejne pisarskie spotkanie z autorem, bowiem stosunkowo niewielkie korekty używanego słownictwa i warsztatu literackiego (o fabułę jestem spokojna) mogą odsłonić przed nami naprawdę dobrego twórcę.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-13, 20:22   

Andrzej Pilipiuk „Drewniana twierdza”

Moja setna recenzja //piwo //kas //cheerleader


„Drewniana twierdza” to już trzecia odsłona nowego cyklu powieściowego Andrzeja Pilipiuka. Pod względem fabularnym zmienia się niewiele. Tak jak w poprzednich tomach wraz z trójką podróżników w czasie: Markiem, Staszkiem i Helą wędrujemy po niegościnnych ziemiach dawnej Norwegii w poszukiwaniu tajemniczego Oka Jelenia. Dostajemy więc niby tą samą książkę, a jednak czyta się ją dużo przyjemniej od poprzednich części.
Głównym atutem najnowszej powieści Pilipiuka jest wartko prowadzona fabuła. Akcja może i nie toczy się tak szybko jak w opowiadaniach o Jakubie Wędrowyczu czy „Operacji Dzień Wskrzeszenia” niemniej widać znaczny postęp. Już pierwsze strony „Drewnianej twierdzy” daje przedsmak tego, co będzie działo się w dalszej części powieści – ginie jeden z głównych bohaterów, a reszta wpada w kolejne tarapaty. Dodatkowo autor wprowadza do rozgrywki nowych przeciwników, którzy niczym nie ustępują naszym podróżnikom w czasie, a wręcz przewyższają ich pod względem wiedzy, umiejętności oraz środków. Na szczęście, niejako dla równowagi, Marek i jego towarzysze zyskują cennego sojusznika – kozaka Maksyma Omelajnowicza , którego szabla nie raz i dwa pozwoli wyjść im z opresji.
Na plus powieści zaliczyłbym również zredukowanie do niezbędnego minimum wątku dotyczącego tworzenia przez bohaterów „starych-nowych wynalazków”. Na szczęście porzucają oni ostatecznie mrzonki o produkcji penicyliny czy drewnianych kalkulatorów, chociaż sny o marketach jeszcze im się zdarzają. Dociera do nich w końcu, że pomimo posiadania podstaw naukowych nie są w stanie wykorzystać swojej wiedzy w realiach średniowieczne Europy. Na przeszkodzie stoi brak odpowiednich środków (narzędzi), technologii produkcyjnej oraz umiejętności.
Niestety kolejna odsłona „Oka Jelenia” pomimo wymienionych wyżej zalet powiela równocześnie błędy i niedociągnięcia poprzednich tomów. Bohaterzy są wciąż bezbarwni i przewidywalni – brakuje w nich błysku indywidualności, który spowodowałby, że czytelnik przejąłby się ich losami. Nawet Hela, która wydawała się mieć w sobie najwięcej energii nie dostała zbyt wielu szans na wykazanie się. Na dobrą sprawę jedynie wspomniany już kozak Maksym wprowadza nieco kolorytu do książki.
W dalszym ciągu drażni wszechwiedza postaci. Szczególnie jest to widoczna u Marka, który zna zarówno skład chemiczny prochu, jak i rozmieszczenie rud żelaza w Islandii. Męczący staje się również pietyzm w odtwarzaniu realiów dawnej Skandynawii. Podziwiam wiedzę autora, ale kolejne opisy życia codziennego (sauna, uroczystości, zasady funkcjonowania Hanzy) bardziej męczą niż ciekawią.
Nie zrezygnował także Pilipiuk z prezentowania swoich prywatnych poglądów – tym razem dostaje się naszym wschodnim i zachodnim sąsiadom. Markowi nie w smak jest porządek panujący wśród Niemców, a w pewnym momencie chce nawet na XVI-wiecznych kupcach mścić się za Oświęcim. Z kolei Hela, mając w pamięci klęskę powstania styczniowego, nie potrafi zaufać Rosjanom.
„Drewniana twierdza” to moim zdaniem najciekawsza z dotychczas wydanych części cyklu. Sprawnie i szybko prowadzona fabuła, kilka zaskakujących zwrotów akcji, sympatyczna postać kozackiego zawadiaki to największe atuty powieści. Jeśli więc komuś spodobała się „Droga do Nidros” oraz „Srebrna Łania z Visby” nie odejdzie rozczarowany. Bardziej wybrednym czytelnikom zalecałbym lekturę innych książek.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-13, 20:23   

Tanya Huff „Ślad krwi”

Kończąc recenzje książki Tanyi Huff „Cena krwi” wyraziłem nadzieję, że Fabryka Słów poprzestanie na pierwszy tomie cyklu i nie będzie nam dane męczyć się z kolejnymi częściami. Moje prośba nie została jednak wysłuchana, a na księgarskich półkach ukazała się kontynuacja przygód Vicki Nelson zatytułowana „Ślad krwi”. Zacisnąłem więc zęby i rozpocząłem lekturę.
Akcja powieści rozgrywa się kilka miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Cenie krwi”. Na dzikich terenach Ontario ofiarami bezwzględnego mordercy padają kolejne wilkołaki. Nie potrafiąc złapać zabójcy przywódcy stada łaków zwracają się o pomoc do Henry’ego Fitzroya, ten zaś angażuje w sprawę prywatną detektyw Vicki Nelson.
Muszę przyznać, że najnowszą powieść Tanyi Huff czytało mi się znacznie lepiej od poprzedniego tomu. Czy sprawiła to zmiana lokalizacji akcji (zamiast Toronto mała wioska w Ontario) albo nagły wzrost talentu autorki? – nie sądzę. W Hollywood krąży powiedzenie, że zwierzęta potrafią „ukraść” film nawet najlepszemu aktorowi. I chyba w tym właśnie tkwi siła „Śladu krwi”. Nie ma co bowiem ukrywać – to wilkołaki są głównych atutem tej książki.
Wilkołaki na ogół przedstawiane są jako bestie z piekła rodem, które sieją strach i śmierć. Swą zwierzęcą postać zyskują w czasie pełni księżyca, a zabić je można tylko poświeconą srebrną kulą. Tyle legendy. A jak to wygląda w „Śladzie krwi”?
Wilkołacza rodzina Heerkensów przypomina nieco „hipisowską komunę”. Żyje z dala od cywilizacji, nie korzysta z większości dobrodziejstw techniki, sporadycznie utrzymuje kontakty z sąsiadami, ma dość luźne obyczaje np. normą jest chodzenie nago po domu. Wilkołaki nie palą za to trawki a z muzyki słuchają głównie opery. Są ludźmi, ale i zwierzętami – prym w stadzie wiedzie samiec i samica alfa, a o hierarchii decyduje walka . Mają także o wiele mocniej rozwinięte więzi rodzinne, zwłaszcza pomiędzy rodzeństwem. Równocześnie autorka nie oszczędza im zwykłych ludzkich problemów pierwszej miłości, dojrzewania, buntu przeciwko rodzicom. W sumie normalna kanadyjska rodzina – nie licząc braku ubrań i kłębów sierści w całym domu. I to właśnie ta zwyczajność – niezwyczajność sprawia, że „Ślady krwi” czyta się tak przyjemnie.
Do atutów książki zaliczyłbym także rys obyczajowy. Współczesnym ludziom trudno byłoby uwierzyć, że obok nich żyją wilkołaki, dlatego na własny, przyziemny sposób tłumaczą sobie dziwne zachowanie sąsiadów. Jeśli chodzą nago – są nudystami, nie uczęszczają do kościoła – sekta.

O wiele słabiej wypada wątek sensacyjny. Śledztwo prowadzone jest w dosyć ospałym tempie, brakuje zwrotów akcji. Dużym minusem powieści jest ujawnienie tożsamości mordercy już w połowie książki – w rezultacie dostajemy kryminał bez tajemnicy.

Książki nie ratują także kreacje bohaterów. W porównaniu do „Ceny krwi” nie dowiadujemy się niczego nowego o Nelson czy Fitzroyu, a postać detektywa Celluci’ego można scharakteryzować w dwóch słowach: zazdrosny macho. Odniosłem zresztą wrażenie, że poglądy autorki co do mężczyzn są jasno sprecyzowane – każdy facet myśli za pomocą zawartości swoich spodni. Nawet skądinąd sympatyczne wilkołaki są przedstawione dosyć sztampowo – konserwatywny ojciec, zbuntowane nastolatki, przesympatyczny brzdąc. Zabrakło choćby jednej ciekawej postaci drugoplanowej, która ubarwiłaby nieco lekturę powieści.
„Ślady krwi” to powieść nie roszcząca sobie jakiś wielkich ambicji. To raczej klasyczna pozycja, o której zapomina się natychmiast po przeczytaniu ostatniej strony. Ot taki mało straszny horrorem z domieszką kryminału. Tylko i aż tyle. Jej największym atutem jest gromadka sympatycznych wilkołaków, minusem cała reszta. Polecać nie polecam, ale przeczytać z braku innych książek pod ręka można.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4482
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-10-15, 19:14   

Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Krucjata przeciwko Maszynom"

Dotychczas unikałem kontaktu z wszelkimi nowofalowymi Diunami autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona, głównie ze względu na raczej mało przychylne recenzje i średni entuzjazm do samego przedsięwzięcia pt. „kontynuuję pracę ojca”. Pękłem, gdy autorzy poruszyli kwestie legendarnego Dżihadu Butleriańskiego. Jest to ten rodzaj wojen, które zaczynają nową epokę – jak dla nas współczesnych II wojna światowa, czy dla naszych prapradziadków – wojny napoleońskie. Rzeczywistość Diuny wyróżniała się między innymi całkowitym brakiem robotów, cyborgów czy innych superkomputerów, czego geneza kryła się właśnie w tym, tylko zdawkowo napomykanym konflikcie. Kwestia ponadprzeciętnie stymulująca do tworzenia własnych wyobrażeń, dlatego ocena tej ksiązki jest sprawą trudną już a priori – trzeba skonfrontować własne imaginacje z wizją młodego Herberta i Andersona. Przed przeczytaniem tej recenzji polecam zapoznanie się z recenzją pierwszego tomu legend Diuny, „Dżihadu Butleriańskiego”, autorstwa Shadowamage’a. Będzie to o tyle wskazane, o ile nasze wrażania odnośnie tej książki się pokrywają, a ponieważ „Krucjata przeciw maszynom” jest logiczną kontynuacją „Dżihadu…”, postaram się skupić na innych aspektach sprawy, unikając powtórzeń.
Całą książkę czyta się w jednym rytmie (ponad 800 stron!), w czym pomaga gęsto dzielona na kilkustronicowe części kompozycja oraz nieskomplikowana narracja. Akcja „Krucjaty…” ma miejsce aż 20 lat po wydarzeniach przedstawionych w pierwszym tomie. Mimo to spotykamy już znanych bohaterów, co więcej – akcja całej książki to następna dekada z dużym hakiem. Stare i nowe postacie są najczęściej stworzone na zasadzie reprezentacji poszczególnych grup charakterystycznych dla uniwersum. Każda kolejna część książki to kolejna krótka scenka z innym bohaterem. Trudno tu o znużenie; działa magia telewizyjnego serialu. W książce nie brakuje scen, od których powinno aż buchać epickością; niestety, nie są akcentowane w należyty sposób. Ponadto autorzy często zahaczają o „fajność” kalibru Power Rangers – docierając do opisu formy bojowej/statku kosmicznego jednego z liderów maszyn w kształcie pterodaktyla, co świeci oczyma (sic!). Musiałem zamknąć książkę i popatrzeć na okładkę, by upewnić się, że na pewno czytam Diunę.
Książka traktuje o kwestiach takich jak człowieczeństwo, wiara czy fanatyzm. Robi to jednak w najwyższym stopniu pobieżnie. Bohaterowie w swoich kwestiach często podkreślają jak to ludzie różnią się od myślących maszyn. Niestety – tylko mówią, ponieważ nie zpstaje to wyraziście oddane w opisach. Artefaktyczne mózgi zachowują się najzwyczajniej jak ludzie. Myślę, że skoro eksploatuje się już nieco oklepany motyw, taki jak konflikt człowiek-maszyna, to można się postarać o coś więcej. Z kolei cała religijność najczęściej przywoływanego buddislamu (wiary, która legnie u podstaw tożsamości fremenów/wolan) wydaje się polegać na recytowaniu sutr. Wyznanie pozostaje dla nas zagadką. Zbitki słów takie jak zenszyityzm czy Buddallah niby coś sugerują, jednak autorzy wątek religijny traktują czysto instrumentalnie. Z kolei wątek polityczny mieści się w space-operowych standardach. Śledziłem go z zainteresowaniem, niemniej problemem może tu być zbyt wiele razy stosowany chwyt deus ex machina, podważający wiarygodność linii fabularnej.
Na oddzielny akapit zasługuje sama forma wydania powieści przez Rebis. Znajduje na nią jedno zdanie – książka wygląda szlachetnie. Duże wrażenie robi twarda oprawa koloru piasku ze złoceniami. Ilustracjom Siudmaka, nie wnikając w oceny estetyczne, nie można odmówić odnalezienia się w temacie książki. Przekładu dokonał natomiast Andrzej Jankowski, kontynuując linię tłumaczeniową Marka Marszała. I jest to przekład dobry. Wiem, że dla niektórych jest to oczywistość na zasadzie Marszał = tak, Łoziński = nie, ale mnie daleko do tego typu opinii; starałem się ocenić przekład „Krucjaty…” abstrahując od tego dogmatu.
Herbertowi i Andersonowi nie brak chęci czy nawet pomysłów – ale możliwości tego duetu to inne spektrum niż wizja śp. F. Herberta. Wspomniana space opera to chyba najlepszy pryzmat, przez jaki można „Krucjatę…” rozbierać i dobierać. I pod tym kątem jest naprawdę nieźle. Ewentualnie jako zbeletryzowany tezaurus starego cyklu, co z pewnością ucieszy fanów Diuny, którzy przykładają większe znaczenie do kanonicznych informacji niż literackiej formy. Pozwolę sobie jednak na uwagę obejmująca całe „Legendy…” – zawiodłem się, ponieważ liczyłem na to, iż będzie to łącznik między teraźniejszą rzeczywistością a jej antycypacją w postaci oryginalnych kronik Diuny. Chronologicznie owszem – jest to taka antycypacja, ale jednocześnie autorzy nie starali się wnikać w procesy, jakie doprowadziły do wydarzeń, które nadają ton „Legendom…”. Książki Herberta i Andersona tłumaczą raczej w dość prostym stylu to, co stanie się później, a sam świat, mimo 10000 lat różnicy, nadal zbyt przypomina oryginalną Diunę. Nie wykorzystano opcji na stworzenie pomostu między światami; zabrakło odwagi w proponowaniu własnych rozwiązań. Patrząc na ilość książek, jaka wychodzi spod rąk tego duetu, nie można wykluczyć, że furtka ta została zostawiona po to, by napisać „Legendy legend Diuny”. Nieciekawa perspektywa.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-10-21, 20:08   

Terry Pratchett - "Piekło pocztowe"

Wiek Anchois zawitał do Ankh-Morpok. A wraz z nim postęp cywilizacyjny, manie kolekcjonerskie i zakładanie blokad koniom, zwane wdzięcznie klamrowaniem. Niestety, na tym pięknym obrazie pojawia się skaza – przedsiębiorstwo sekarowe Wielki Pień nie działa prawidłowo i nawet niewidzialna ręka rynku jest bezradna. Zatem Lord Vetinari dokonuje niezbędnych poprawek – aby stworzyć konkurencję, postanawia reaktywować dawno zarzucone usługi pocztowe. Na stanowisko naczelnego poczmistrza miejskiego Urzędu Pocztowego powołuje mistrza oszustwa – Moista von Lipwig. Oczywiście, robi to w sobie tylko właściwym stylu – przedstawiając Moistowi propozycję nie do odrzucenia…

Otrzymany wraz ze stanowiskiem dwuosobowy personel Urzędu Pocztowego wywiera na Moiście niezatarte wrażenie – jeden z pracowników jest mocno już wiekowym potomkiem starej poczciarskiej rodziny i zwolennikiem najbardziej „rustykalnej” odmiany medycyny naturalnej, zaś drugi – maniakalnym kolekcjonerem szpilek, przeżywającym w rzeczywistym świecie Trudne Chwile. Ponadto nasz bohater miewa halucynacje, jest poddawany tajemniczemu rytuałowi, otrzymuje osobistego strażnika i ochroniarza, gdyż okazuje się, że naczelnych poczmistrzów było już przed nim kilku i każdemu przytrafił się jakiś nieszczęśliwy i hmm… ostateczny wypadek. Ale przede wszystkim Moist spotyka kobietę, której nie jest w stanie okłamać… Artysta oszustwa jest lekko zdezorientowany – wszak do tej pory to on dyktował warunki gry – ale wkrótce poznaje Reachera Gilta i już wie, że tym razem trafił na godnego przeciwnika…

Akcja kolejnej opowieści Terry’ego Pratchetta toczy się w oszałamiającym tempie i – mimo, że autor wykorzystuje ograny fabularnie motyw skazańca obarczonego pozornie niewykonalną misją – miewa zaskakujące momenty. I chociaż nikt nie wątpi w końcowy sukces bohatera (w końcu w Świecie Dysku regułą jest, że spełnia się szansa jedna na milion), to przecież nie sama akcja stanowi o wartości książek Pratchetta, a ich specyficzny język, zjadliwy humor i umiejętność spojrzenia na znane sprawy z całkiem innego punktu widzenia. Dzięki tym właśnie zabiegom autor raczy czytelników charakterystycznym koktajlem absurdalnych skojarzeń i ironicznych komentarzy. Tym razem tematem jego opowieści jest świat finansów, bankowość, wielkie korporacje, kreatywna księgowość i granice interwencjonizmu państwowego. Oraz kluczowa rola szpilki w procesie projektowania pierwszych znaczków pocztowych.

Z prawdziwą przyjemnością zauważam, że ledwie zarysowany w pierwszych powieściach o Świecie Dysku kontur Ankh-Morpok, w każdej kolejnej książce jest wypełniany nowymi szczegółami, tworząc barwną mozaikę miasta jedynego w swoim rodzaju. Miasta, w którym Moist zademonstruje, w jaki sposób wymęczony i nieco zachrypnięty marketing Gardło Sobie Podrzynam Dibblera zamienić na aktywną azetową kampanię promocyjną. Miasta, którym rządzi twardą, lecz niewidzialną ręką Lord Vetinari, który sztukę manipulacji innymi doprowadził do takiej doskonałości, że najważniejsze jest wsłuchanie się w to, czego nie powiedział.

Autor znany jest z umieszczania w swoich książkach aluzji do najróżniejszych dzieł literackich – również i w tej książce można znaleźć obfitość takich odniesień (przyznaję, że lektura książek Terry’ego Pratchetta pod kątem tropienia tychże, stała się dla mnie niemal sportowym wyzwaniem). Do najsmakowitszych według mnie należą: motto Urzędu Pocztowego stanowiące trawestację motta Pony Expresu; pełne stoicyzmu stwierdzenia golema Anghammarada: „Tak bywa. Wszystko mija. Tak się zdarza.”, jakby żywcem zaczerpnięte z „Rzeźni numer 5” Kurta Vonneguta; komentarze strażnika: „…kosze z owocami są jak życie: dopóki nie zdejmie się z czubka ananasa, nigdy nie wiadomo, co się trafi”, wzorowane na słynnym zdaniu Forresta Gumpa o pudełku czekoladek; prawa dotyczące funkcjonowania golemów: „Golem nie może skrzywdzić człowieka, ani pozwolić by człowiekowi stała się krzywda, chyba że na polecenie prawowicie ustanowionej władzy.”, które nieodparcie kojarzą mi się z prawami robotyki, sformułowanymi przez Isaaca Asimova.

„Piekło pocztowe” nie jest wyłącznie książką rozrywkową – jakkolwiek bardzo przyjemnie czyta się o próbach zapanowania przez Moista von Lipwig nad tzw. zewnętrznymi okolicznościami, które nawarstwiają się i zapętlają wokół niego tak, jakby żyły własnym życiem – książka przekazuje także poważniejsze treści. Na przykład uczula na korporacyjną nowomowę w rodzaju: „kierownictwo podejmowało słuszne w intencjach decyzje, które – wobec późniejszych doświadczeń – mogły okazać się w pewnych aspektach błędne” (starsi czytelnicy odnajdą w powyższym cytacie echa słusznie minionej epoki), czy też wyjaśnia psychologiczny mechanizm oszustwa. Polecam lekturę.

8/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Gand 
Smart Guy


Posty: 680
Wysłany: 2008-10-22, 16:46   

Czas zacząć udzielać w Recenzjach. : P

Neil Gaiman - Księga Cmentarna


Gaimana poznałem rok temu z okładem i nie będę ukrywał, że "łyknąłem" jego twórczość od pierwszego przeczytania. Śmiało mogę się więc określić jako fana twórczości Gaimana i jego książki jestem w stanie kupować właściwie w ciemno, wychodząc z założenia, że jego nazwisko oznacza jednocześnie znak najwyższej jakości.
Na podobnej zasadzie dokonałem zakupu "Księgi Cmentarnej", o której w sumie wiedziałem tyle, że to nowy utwór Neila.

Pewne rodzina zostaje zamordowana przez tajemniczego człowieka imieniem Jack. Z życiem udało się ujść tylko jednemu jej członkowi - półtorarocznemu chłopcu, który nieświadomy zagrożenia opuścił rodzinny dom i powędrował na na cmentarz.
Właśnie cmentarz jej głównym ośrodkiem umiejscowienia akcji, bowiem chłopiec, obdarzony przez duchy owo miejsce zamieszkujące Swobodą Cmentarza, zostaje oddany pod opiekę dwójki z nich na wychowanie. I tak chłopiec otrzymuje od swoich nowych rodziców imię - Nikt - oraz nazwisko - Owens.

Historii opowiedzianej w "Księdze Cmentarnej" zdecydowanie bliżej do "Nigdziebąź" czy zwłaszcza "Chłopaków Anansiego" niż do "Amerykańskich Bogów", którzy byli skierowani raczej do starszego odbiorcy. Nowy Gaiman z kolei przeznaczony jest chyba raczej dla nieco młodszego czytelnika, choć jak to bywa z twórczością Neila nie znaczy to właściwie nic, bo równie dobrze czyta się go osobom nieco starszym i trochę już obytym z fantastykę, o czym może świadczyć przykład niżej podpisanego.

W samej powieści znaleźć można wszystko, co dobre i lubiane u Gaimana. Tradycyjnie już uwagę przykuwa cudowna wręcz lekkość narracji oraz biegłość, z jaką Gaiman kreśli kolejne rozdziały swojej historii. Ani przez moment nie pojawiają się dłużyzny, nie doświadczymy właściwie scen, które uznalibyśmy za zbędne. Gaiman z dużym wyczuciem wprowadza czytelnika w opowieść, chociaż nie tak poważną tematycznie, to jednak przykuwającą uwagę i niezwykle wciągającą.

Ponownie też Gaiman stanął na wysokości zadania w kwestii kreacji postaci. Pomijając już nawet samego Nika otrzymujemy niezwykle interesującego Silasa, pannę Lupescu czy czarownicę Lizę. Każdą z tych postaci właściwie akceptuje się od razu, bez żadnych 'ale', wątpliwości i uprzedzeń.
Tradycyjnie też otrzymujemy kilka typowo Gaimanowskich zwrotów i nazw, charakterystycznych dla jego stylu - moim zdaniem zdecydowanie przewodzą tutaj Jackowie Wszystkich Fachów. Przypuszczam, że nazwa ta wzbudziła nie tylko moje szczere rozbawienie. Z resztą w całej powieści sporo jest typowego dla Neila, dyskretnego humoru, obecnego raczej w postaci mrugnięć okiem i delikatnych uśmiechów do czytelnika, niż żartów, po których przeczytaniu ryczy się ze śmiechu.

Nie można pominąć też sposobu, w jaki Gaiman buduje klimat swojej historii, a zwłaszcza cmentarza. Mimo, iż powieść przeznaczona jest raczej, jak już wspominałem, dla osób młodszych, to napotykamy się w niej na bardzo sugestywne obrazy jak wędrówka poza Ghulową Bramę, czy też Taniec Makabrela.

Trudno dostrzec jakieś poważniejsze wady "Księgi Cmentarnej". Można za takie uznać długość (ledwie 250 stron - mało!), oraz fakt, że ciągle nie jest to dzieło na miarę "Amerykańskich Bogów", ale jeśli Gaiman nadal będzie pisał na tym poziomie to jestem skłonny każdą jego kolejną powieść czy też zbiór opowiadań kupować w ciemno.
Podsumowując - fani Gaimana: do księgarni.
A jeśli ktoś twórczości Neila jeszcze nie zna, to ma doskonałą szansę, by w sposób niezwykle przyjemny się z nią zapoznać.
_________________
We care a lot about the army navy air force and marines
We care a lot about the SF, NY and LAPD
We care a lot about you people, about your guns
about the wars you're fighting gee that looks like fun

We care a lot about the Garbage Pail Kids, they never lie
We care a lot about Transformers cause there's more than meets the eye

We care a lot about the little things, the bigger things we top
We care a lot about you people yeah you bet we care a lot.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-10-22, 20:29   

James White - "Szlifierz umysłów"

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego to jedyna placówka medyczna w Federacji, zapewniająca opiekę lekarską pacjentom wszystkich ras inteligentnych, zamieszkujących znany człowiekowi kosmos. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach Szpital odtwarza odpowiednie środowiska naturalne i zatrudnia personel wywodzący się ze wszystkich ras i kultur. Jest dumą Federacji i najbardziej pożądanym i prestiżowym miejscem pracy dla przedstawicieli zawodów medycznych i paramedycznych. Szpitalem zarządza administrator, a miejsce „drugiego po Bogu” zajmuje O’Mara – naczelny psycholog, od którego opinii zależy, czy stażysta zostanie zatrudniony na stałe – jeśli wykazuje choćby cień ksenofobii, nie ma szans na karierę. Ten ustalony od lat (i dziesięciu poprzednich tomów) porządek zmienia zarządzenie Rady Medycznej Federacji: O’Mara odchodzi na emeryturę, a jego ostatnim zadaniem jest znalezienie i wyszkolenie następcy…

Akcja całego cyklu* osadzona jest w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której międzyplanetarne loty kosmiczne są standardem, a komunikacja z inteligentnymi przedstawicielami innych ras – codziennością. Jedynie nieliczne wzmianki pozwalają zorientować się, że w przeszłości miała miejsce wojna kosmiczna, która o mały włos nie zakończyła się zagładą całego inteligentnego życia. Po wojnie zbudowano Szpital Kosmiczny – jako symbol współpracy i pokojowego współistnienia wszystkich mieszkańców znanego kosmosu. Postać naczelnego psychologa Szpitala jest jednym ze zworników cyklu – O’Mara jest obecny w każdym tomie, podejmuje kluczowe decyzje, rozwiązuje pozornie nierozwiązywalne problemy – bez niego Szpital nie będzie już tym samym miejscem. I dlatego zapowiedź odejścia na emeryturę bohatera, który własnymi rękami wznosił szpitalną konstrukcję i – nie będąc psychologiem z wykształcenia – intuicyjnie i z bardzo dobrym skutkiem stosował techniki psychologiczne zarówno wobec pacjentów, jak i galaktycznych sław medycznych o przerośniętym ego, odbieram jako koniec opowieści o pewnej epoce istnienia Szpitala.

Schemat fabularny „Szlifierza umysłów” jest równie nieskomplikowany, co poprzednich tomów cyklu. Do Szpitala trafia osobnik nowoodkrytej rasy telepatów, który wskutek wypadku traci zdolności telepatyczne. Jednocześnie wśród doświadczonego, multirasowego personelu zaczynają się szerzyć przypadki ksenofobii – fala nietolerancji dla „obcych” ogarnia kolejnych pracowników. A konkurs na nowego naczelnego psychologa trwa… Oczywiście, zgodnie z ogólnym schematem, znanym z poprzednich tomów, rozwiązanie medycznych problemów obcego pacjenta stanowi również remedium na wszystkie inne kłopoty. Dodatkowo autor pozwala głównemu bohaterowi na retrospekcję, dzięki której część tajemnic O’Mary zostaje wyjaśniona – czytelnik dowiaduje się, gdzie naczelny psycholog Szpitala spędzał wszystkie urlopy…

Gdy w 1987 roku Wydawnictwo Alfa opublikowało „Szpital kosmiczny” – pierwszą część cyklu o perypetiach galaktycznych lekarzy – z miejsca polubiłam tę książkę – za wartką akcję, pomysłowość w kreowaniu najróżniejszych ras istot inteligentnych, wprowadzenie spójnego systemu klasyfikacji, zawierającego wszystkie istotne z medycznego punktu widzenia cechy charakterystyczne biologii „obcych” i ich naturalnego środowiska życia, za sposób, w jaki autor rozwiązał problem możliwości ogarnięcia przez lekarzy całości wiedzy medycznej dotyczącej nie tylko jednego gatunku, ale wszystkich ras. Do dziś darzę sentymentem ten serial medyczny w sztafażu science fiction, mimo, że jego kolejne części (a tom jedenasty do wyjątków nie należy) rażą schematyzmem i pomyślnym „hollywoodzkim” zakończeniem.

6/10

* Cykl „Szpital kosmiczny” obejmuje następujące pozycje:
1. „Szpital kosmiczny”
2. „Gwiezdny chirurg”
3. „Trudna operacja”
4. „Statek szpitalny”
5. „Sektor Dwunasty”
6. „Gwiezdny terapeuta”
7. „Stan zagrożenia”
8. „Lekarz dnia sądu”
9. „Galaktyczny smakosz”
10. „Ostateczna diagnoza”
11. „Szlifierz umysłów”
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-28, 21:02   

Philip K. Dick "Głosy z ulicy"

Żyjemy w bardzo dziwnych czasach, kiedy śmierć może stać się dopiero początkiem – szczególnie w literaturze. Często okazuje się, że przedwcześnie zmarły pisarz zostawił po sobie szuflady pełne niedokończonych powieści, szkiców – dla zawodowców prawdziwa fabryka pomysłów. Wystarczy teraz znaleźć poprawnie piszącego autora i voila – otrzymujemy świeżutki tom przygód Bonda czy kolejny światowy spisek a la Ludlum. Może się również zdarzyć, że jakiś mniej znany pisarz stworzy kolejne tomy według własnych pomysłów – w ten sposób zaistniała na naszym rynku (nie)sławna kontynuacja „Blade Runnera”. Od czasu do czasu wydawca trafia jednak na prawdziwą żyłę złota – niepublikowany jeszcze utwór znanego autora, który z niewiadomych przyczyn wylądował na dnie szuflady. I do tej właśnie kategorii zaliczają się „Głosy z ulicy”, „najnowsza” powieść amerykańskiego klasyka fantastyki, Philipa K. Dicka.

Dick jest znany przede wszystkim jako pisarz science fiction. Jednakże na jego twórczość składają się też powieści obyczajowe, zawierające wątki biograficzne, takie jak „Człowiek o jednakowych zębach” czy „Wyznania łgarza”. Mimo tego, że ich akcja ma miejsce tu i teraz, autor, podobnie jak w swoich utworach fantastycznych, kreśli obraz zagubionych bohaterów, którzy pragną odkryć i zrozumieć prawdziwą naturę otaczającej ich rzeczywistości. Nie inaczej jest w przypadku „Głosów z ulicy”.

Głównym bohaterem powieści jest Stuart Hadley sprzedawca w sklepie radiowo – telewizyjnym. Młody, przystojny, żonaty, stosunkowo zamożny, na pierwszy rzut oka wydaje się być człowiekiem sukcesu. To jednak tylko pozory – niespełniony artysta, pełen gniewu i frustracji, tkwiący w toksycznym związku z siostrą, szuka własnej drogi, czuje się cały czas zagubiony. Najlepiej ukazuje to jedna ze scen, kiedy przeglądając zawartość portfela uświadamia sobie, że jest jedynie tym, co tkwi w przegródkach. Prawo jazdy, kilka wizytówek, klucz, moneta na szczęście to jego „jestestwo”. Podobnie zagubieni są inni bohaterowie książki, ale oni przynajmniej odnajdują spełnienie w pracy, religii albo pomnażaniu majątku. Chwilami można odnieść wrażenie, że Hadley jest już bliski osiągnięcia spokoju, ale to tylko cisza przed burzą. Świetnie oddają to tytuły poszczególnych części książki – „Poranek”, „Popołudnie”, „Wieczór”, „Noc”, które symbolizują poszczególne fazy jego zachowania. Ostatecznie złość znajduje ujście w buncie – niczym mityczny heros, Hadley rzuca wyzwanie całemu światu. Nie jest to jednak czyn samolubny, chociaż mężczyzna sam nie potrafi zaznać szczęścia, pragnie dać je przynajmniej własnemu dziecku.

„Głosy z ulicy” to, oprócz kreowania wizerunku głównego bohatera, sugestywna wizja Ameryki z początku lat pięćdziesiątych. Oczekiwanie na, zdawałoby się nieuchronną, zagładę nuklearną, polowanie na komunistów, wojna w Korei to chleb powszedni tamtych czasów. Pomimo tego, że akcja powieści rozgrywa się pod palącym słońcem Kalifornii, w trakcie czytania nie czuje się jego energii. Przeważa szarość, depresja, apatia, poczucie klaustrofobii, brakuje radości życia. Ludzie nie pracują, a jedynie wypełniają swoje funkcje niczym roboty. Nawet seks wydaje się czynnością wymuszoną i pozbawioną uczuć.

Nie udało mi się odnaleźć informacji, z którego etapu twórczości Dicka pochodzą „Głosy z ulicy”. Nie odpowiem więc na pytanie, czy są czasowo bliższe „Oku na niebie” czy „Ubikowi”. Widać jednak w tej powieści cechę, która zdominowała późniejszą twórczość pisarza – przede wszystkim fascynację, czy wręcz obsesję na punkcie religii. Główny bohater szukając własnej drogi, trafia na spotkanie Stowarzyszenia Strażników Jezusa. Początkowo jest zafascynowany charyzmatycznym przywódcą wspólnoty i jego naukami, ale gdy poznaje go bliżej, czar pryska. Beckheim nie potrafi mu pomóc, a sam Hadley czuje się wykorzystany. Brakuje jeszcze w tym wątku głębszych rozważań o samej istocie Boga, ale widać już początek ścieżki, który doprowadził autora do „Valis”.

Osobiście uważam, że powinien istnieć zakaz wydawania książek, które autor z jakichś powodów skazał na literacki niebyt, ale w przypadku „Głosów z ulicy” jestem gotów zrobić wyjątek. Dostajemy bowiem do rąk intrygującą powieść obyczajową o szukaniu sensu życia. Pomimo tego, że została napisana ponad pięćdziesiąt lat temu, poruszone w niej kwestie wciąż pozostają aktualne, a dylematy bohaterów są nam dziwnie bliskie. Czyż każdy z nas, chociaż jeden jedyny raz, nie chciał porzucić dotychczasowego życia i zacząć wszystkiego od nowa? Wyjechać daleko, gdzie nikt nas nie zna i spróbować raz jeszcze poukładać puzzle własnego życia? Dick nie daje jednak gotowego rozwiązania – nie znajdziemy tu taniego moralizatorstwa czy dydaktyzmu. Każdy musi sam odnaleźć to, co dla niego najważniejsze.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
batou 


Posty: 507
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2008-10-29, 22:32   

Olga Tokarczuk "Bieguni"

Są autorzy kochani przez rzesze wiernych czytelników, ale nigdy nie docenieni przez krytyków, elektorów i kapituły ważnych konkursów literackich. Można powiedzieć, że prawdziwa wartość książki to zdolność porwania odbiorcy, a nie wyróżnienia przyznane autorowi, ale kiedy pisarz, którego cenimy wreszcie zostaje doceniony w ten inny sposób, wtedy sami czujemy się z tym jakoś lepiej. Tak właśnie było ze mną kiedy dowiedziałem się, że Nike 2008 przyznano wreszcie Oldze Tokarczuk za tę powieść. Po jej lekturze widzę, że zdecydowanie na nią zasłużyła.

Bieguni to odłam prawosławnych starowierców odrzucających kościelną hierarchię. Ludzie, którzy wierzyli, że przyczyną wszelkiego zła jakie rodzi się w człowieku jest trwanie w miejscu, a jedynym sposobem walki z nim jest ciągły ruch i życie w wiecznej podróży. Tokarczuk w swojej książce szuka we współczesnym świecie ludzi, którzy niejako praktykują tę wiarę, chociaż zapewne sami nie zdają sobie z tego sprawy. Dla mnie dwa słowa-klucze do tej powieści to podróż i czas.

Książka Tokarczuk to tak naprawdę zbiór różnych historii, czasem zawartych w dosłownie kilku zdaniach i opowiadających o różnych miejscach i różnych ludziach. Nie mamy klasycznego wątku głównego oplecionego pobocznymi, nie mamy czytelnego podziału jednej historii na rozdziały, a pisarka ciągle meandruje wokół osi powieści. Najlepiej istotę formy tej książki opisuje w niej sama autorka.

"Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych."

Mnie osobiście taki sposób opowiadania w wykonaniu Tokarczuk bardzo odpowiada. Autorka ma naprawdę niezwykły talent do takiej narracji, która wciąga czytelnika totalnie i pochłania absolutnie. To dla mnie zdecydowanie jej największa zaleta. Nie często czyta się książki napisane takim językiem i dające taką przyjemność z smakowania zdań, czy pojedynczych metafor.

Bohaterami powieści, czy raczej konkretnych opowiedzianych w niej historii, są głównie ludzie w podróży, ale nie tylko w dosłownym znaczeniu tego słowa. W książce obok kapitana promu, człowieka, którego żona i syn zaginęli podczas wspólnych wakacji, małżeństwa profesorów zafascynowanych Grecją, czy kloszardów z moskiewskiego metra spotykamy też XVII-wiecznych anatomów, którzy odbywają inne podróże, a ich mapami są ludzkie ciała. Historie tych ludzi są mniej lub bardziej rozbudowane, ale każda pozostawia w nas jakąś myśl, zmusza do chwili zastanowienia, pozostawia jakiś ślad. Po skończeniu lektury to wszystko wraca i komponuje się w jeden obraz części współczesnego społeczeństwa. Ludzi, którzy w dzisiejszym świecie funkcjonują niczym nomadzi.

Dawni bieguni uciekali przed złem w wieczną tułaczkę, ci współcześni, opisani przez Olgę Tokarczuk również podejmują się takich wędrówek. Złem jest teraz brak akceptacji, środowisko, które tłamsi i często zadaje ból, czy zwykła nuda i poczucie braku sensu w tym wszystkim co nas otacza. Podróż jest obietnicą zmian. Podróż to sposób na uniknięcie zakorzeniania się w jednym miejscu, to lekarstwo na skostnienie i marazm, to nadzieja na lepsze życie w innej rzeczywistości, która może na nas przecież czekać odległa o jedyne kilka godzin podróży samolotem.
Olga Tokarczuk kilkukrotnie przywołuje w swojej powieści pojęcie psychologii podróży. Zwraca uwagę na to jak powszechność takiego stylu życia w ciągłym ruchu zmienia ludzi poddanych temu procesowi. Sama jednak chyba niczego nie ocenia, nie pochwala i nie piętnuje. Pozostawia czytelnikom miejsce na własne przemyślenia dostarczając historii je prowokujących. Dla mnie to najlepsza, najbardziej przemyślana i najdojrzalsza książka Tokarczuk jaką miałem przyjemność czytać.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-30, 21:29   

Anne Rice "Pandora"

Jak do tej pory moim jedynym kontaktem z twórczością Anne Rice było przeczytanie „Wywiadu z wampirem”. Lektura powieści, ponoć najlepszej w dorobku amerykańskiej pisarki, nie zrobiła jednak na mnie większego wrażenia. Nie spodobał mi się styl autorki, nużyły kolejne monologi wewnętrzne bohaterów, męczyła nadmierna „mroczność”. Z kolei przed sięgnięciem po kolejne utwory przestrzegały liczne opinie, jakoby następne tomy cyklu miały jedynie powielać wcześniejsze pomysły. Jednakże los okazał się przewrotny i pewnego pięknego dnia w mojej skrzynce na listy zagościła „Pandora”.

Początkowo książka odstrasza. Osoby, które nie znają poprzednich części wampirzej sagi mogą poczuć się przytłoczone ilością wspomnianych postaci, faktów, wydarzeń. Dopiero po prawie czterdziestu stronach rozpoczyna się zasadnicza część powieści – wspomnienia starożytnej wampirzycy Pandory.

Jej początki sięgają zarania naszej ery. Urodziła się w Rzymie pod rządami Oktawiana Augusta w zamożnej rodzinie senatorskiej. Później, w wyniku politycznej intrygi, zostaje zmuszona uciec do Aleksandrii, i dalej – do Antiochii. Tutaj, dręczona dziwnymi snami, natrafia na ślady dawnego kultu, odnajduje miłość swego życia, a także staje się wampirem. Punkt wyjścia jest więc bardzo interesujący, dawał pisarce spore możliwości. Szkoda tylko, że Anne Rice ich nie wykorzystała.

Podstawowy zarzut, jaki można postawić „Pandorze”, to jej prostota, powierzchowność. Niezmiernie ciekawa epoka, jaką była starożytność, została bowiem przedstawiona bardzo pobieżnie. Opis kolejnych lat życia głównej bohaterki przypomina wypis z bryku do historii. Zamiast spróbować oddać atmosferę epoki autorka przez większość książki ogranicza się do suchych faktów historycznych, które można odnaleźć w każdym podręczniku do historii. Nuda. Walorem książki mogłoby być ukazanie życia wampirów w dawnych czasach. Niestety autorka zapewne słusznie uznała, że po jej kolejne dzieło sięgną jedynie najbardziej fanatyczni miłośnicy cyklu, więc nie otrzymujemy zbyt dużo szczegółów. Owszem, jest wzmianka o konflikcie pomiędzy poszczególnymi grupami krwiopijców czy leciutko zarysowany wpływ chrześcijaństwa na wampiry, ale jest tego naprawdę niewiele. Zatem jeśli ktoś do tej pory nie poznał, na czym polega moc Akashy lub kim jest dwójka protoplastów całego mrocznego rodu, to z tej książki na pewno się tego nie dowie.

Sytuacji nie ratuje także kreacja głównej bohaterki. Pandora opisuje się jako inteligentna i niezależna kobieta, ale powieść tego nie oddaje. Wprawdzie w jednej czy w dwóch scenach potrafi zabłysnąć biegłością w sztuce retoryki, ale to wszystko. Większość decyzji podejmują za nią mężczyźni, zaprzyjaźniony kupiec lub wierny niewolnik, a ona sama nie ma zbyt wielu okazji, aby się wykazać.

Niespodziewanym atutem książki jest jej styl – zamiast czegoś ciężkiego i mrocznego, dostajemy powieść napisaną żywym, jak na Rice, językiem. Pomimo tego, że w książce nie ma zbyt dużo akcji, czyta się ją zaskakująco szybko. Być może gdyby liczyła więcej stron, styl ten uznałbym za wadę, w tym konkretnym wypadku jest jednak dla mnie zaletą.

„Pandora” jest utworem przeznaczonym tylko i wyłącznie dla zagorzałych fanów talentu autorki i jej twórczości. Oczywiście inni czytelnicy również mogą sięgnąć po tę książkę – tylko po co? Nie dowiedzą się z niej nic nowego na temat wampirów, a nieznajomość poprzednich odcinków skutecznie psuje przyjemność z lektury. Proszę czytać na własną odpowiedzialność.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4482
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-10-31, 17:53   

Joe Heldeman - Kamuflaż

Pamiętacie film „The Thing” w reżyserii Johna Carpentera? Zaczynał się świetną sceną, gdy psa uciekającego po arktycznym pustkowiu goni helikopter ze snajperem próbującym ustrzelić najlepszego przyjaciela człowieka. Naturalnie później okazało się, że to Coś miało tylko wygląd najlepszego przyjaciela człowieka. Wcześniej zostało przygarnięte przez załogę stacji amerykańskiej arktycznej. Zaczęły dziać się dziwne rzeczy, niektórzy badacze przestali zachowywać się typowo, każdy mógł być Czymś…

Dlaczego przywołuje akurat ten film? To pierwsze skojarzenie, jakie miałem, gdy zacząłem czytać „Kamuflaż” Haldemana. Z nieba spada statek/artefakt ze zmiennokształtnym obcym na pokładzie. Ten wypełzła i zaczyna przybierać kształty zwierząt i ludzi, by pozostać w ukryciu, nie wahając się zabijać. Wśród ludzi panuje atmosfera niepewności i wyalienowania – poddajemy w wątpliwość autentyczność towarzyszy, nie jesteśmy pewni swojej. Czy o tym jest „Kamuflaż”? Nie.

Zastanówmy się teraz jak wygląda to wszystko z perspektywy przybysza z innej planety – sam jak palec, „obcy w obcym kraju”, spadł na jakąś planetę z nadwyżką tlenu, w dodatku zamieszkaną przez ciekawskie naczelne, które zaraz po znalezieniu jego statku próbują go rozebrać na części, zanalizować, a obcego najchętniej zamknęłyby w klatce, by go kłuć i ciąć. Co robi taki kosmita, jak myśli? O tym właśnie traktuje książka.

Akcja zaczyna się w dwóch miejscach oddalonych od siebie prawie 100 lat. W latach 20. XX wieku widzimy istotę, która przybierając ludzki kształt, wychodzi z morza. Natomiast w niedalekiej przyszłości roku 20191) poznajemy perypetie grupy badawczej wydobywającej artefakt niewiadomego pochodzenia z dna morskiego. Postacie ludzkie są raczej kreślone nijako – długo nie mogłem ich rozróżnić. Dużo ciekawsze wydawały mi się kolejne eksperymenty, jakie naukowcy przeprowadzali na artefakcie – Haldeman trzyma nas w zasięgu bardzo twardej, by nie powiedzieć, realistycznej, SF.

Pierwsza linia fabularna pokazuje kosmitę, zwanego przez narratora „uzurpatorem”, starającego się zrozumieć ludzi, co nie przychodzi mu jednak łatwo. W ludzkim ciele popełnia wiele… gaf. To troszkę eufemistyczne określenie, bowiem rozchodzi się o zabójstwo i gwałt. Jednocześnie popełnia te czyny nie ze złej woli, raczej z niewiedzy i zimnej ciekawości badawczej. Z czasem socjalizacja wtórna kosmity postępuje. Trwa to latami, ale obcy uczy się ludzkiego sposobu myślenia, uwrażliwia się na piękno, określa nawet własną seksualność. Jednocześnie z powodu amnezji, świadom(a) swej inności, próbuje odnaleźć własną tożsamość. Jest to chyba najciekawszy aspekt Kamuflażu. Heldeman nie wdaje się w przekrojowe analizy, nie każe postaciom rozwodzić się nad sobą – wszystkie przemyślenia oddane są raczej w opisach i zachowaniach..

Ale żeby nie było tak prosto, autor wprowadza trzecią postać – kameleona, który podobnie jak uzurpator, jest zmiennolicym obcym, z tą jednak różnicą, że żyje na ziemi od prawieków. Przypadła mu rola głównego antagonisty – cynicznej istoty, niszczącej wszystko, co może zagrozić jej statusowi, i oddającej się takim rozrywkom, jak asystowanie dr. Mengele w Oświęcimiu. Kreacja ta wydała mi się nieprzekonująca. Jest to po pierwsze mnożenie założeń ponad potrzebę, po drugie autor wcale nie eksploruje tematu. Trudno zrozumieć motywacje kameleona, brak mu wiarygodności obcej, złej, starożytnej istoty. Przypomina bardziej prymitywnego rzezimieszka.

Te trzy linie fabularne są prowadzone autonomicznie, by w końcu spleść się w jednym czasie i miejscu. Zakończenie mnie rozczarowało. Jaki główny antagonista, takie rozstrzygające starcie. W dodatku im bliżej końca, tym bardziej zaczyna przebijać klimat „E.T. phone home” w wersji dla dorosłych. Mając na uwadze, że film ten był niemal przeciwieństwem „The Thing” 2), daje to w rezultacie mocno dyskusyjną mieszankę. „Kamuflażowi” nie można odmówić jednak tego, że przez większą część tekstu nie nudzi – ba, wciąga. Obserwowanie dwóch równoległych procesów – ludzi próbujących zrozumieć obcy artefakt oraz obcego próbującego zrozumieć ludzi, daje szeroką wizję tematu. Szkoda, że to wszystko już gdzieś było.



1) W moim egzemplarzu chochlik drukarski próbował mnie oszukać i zmienił datę na rok 2029, ale mając na względzie inne daty, nie dałem się.

2) Ciekawostka: oba kultowe dziś filmy wyszły w jednym roku w odstępie dwóch tygodni i rywalizowały ze sobą, prezentując diametralnie różne wizje przybysza z innej planety.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-10-31, 21:38   

Antologia "Epidemie i zarazy"

Antologie polskich opowiadań fantastycznych stały się stałym elementem naszego rynku wydawniczego. Mnogość tytułów powoduje, że jednym z najważniejszych wyzwań, przed którym staje wydawca jest, obok doboru pisarzy, wybór tematyki. Nie wystarczy już bowiem kolejny zbiór opowiadań o smokach czy aniołach – czytelnik chce czegoś nowego, świeżego. A że podobno w Polsce, co druga osoba jest lekarzem tym razem padło na choroby.
Zaczynając lekturę antologii „Zarazy i epidemię” najbardziej obawiałem się, że trafił w moje ręce zestaw schematycznych historyjek o dzielnych lekarzach zwalczających, z poświęceniem życ,ia paskudne mikroby. Na szczęście moje obawy nie sprawdziły się. Większość autorów potwierdziło, że posiada nie tylko spory potencjał, ale również wyobraźnie.
Najdziwniejsze jest to, że jednym z nielicznych pisarzy, którzy nie podołali wyzwaniu okazał się sam Andrzej Pilipiuk. Wpadka tym boleśniejsza, że utrzymane w podobnym klimacie „2586 kroków” czy „Wieczorne dzwony” należą do najlepszych w dorobku „Wielkiego Grafomana”. Tymczasem „Złoty pociąg”, historia trapionej epidemią wsi, rozczarowuje. Krótkie, pozbawione ciekawej pointy opowiadanko nie wywołuje rumieńców na twarzy, a raczej uczucie niedosytu. Podobne uczucie wzbudza „Ognisko 11” Michała Cholewy będące klasyczną opowieścią o walce lekarzy z tajemniczą zarazą. Owszem czyta się je dobrze, ale niezłe wykonanie zostało pogrzebane przez przewidywalne i nadmiernie sentymentalne zakończenie.
O wiele ciekawiej prezentuje się utwory zahaczające o historię. Zarówno Rafał Dębski („Ketew Meriri”), jak i Tomasz Duszyński („Antidotum”) pomimo diametralnie różnych pomysłów, stworzyli wciągajace i niebanalne opowieści. Mnie szczególnie do gustu trafił ten pierwszy utwór. Mocne, wręcz brutalne opowiadanie, przywodzące na myśl „Oczy jak chabry” Katarzyny Anny Urbanowicz to, jak dla mnie , numer jeden antologii.
O potencjale tkwiący w realiach historycznych świadczy także Jacek Komuda i jego „Sześćset cetnarów hebanu”, gdzie banalna historyjka o zatopionym skarbie niespodziewanie przemienia się w pełnokrwisty, trzymający w napięciu horror. Nieco gorzej radzi sobie natomiast Paweł Siedlar, który prowadzi czytelników tytułową „Piwnicą” do zadżumionego Krakowa. Samo utwór nie jest zły, ale nie wytrzymuje on konfrontacji z opowiadaniami Dębskiego czy Komudy. No i jak na mój gust zbytnio przypomina „Operacje Dzień Wskrzeszenia” Andrzeja Pilipiuka.
Spod szablonów wymykają się za to „Dom na wzgórzu” Jakuba Ćwieka oraz „Światy Dantego”. Twórca „Kłamcy” zaprasza nas do wizyty w podejrzanym sanatorium, autorka „Diabła na wieży” wiedzie do samego piekła. Ćwiek zachwyca budowaniem atmosfery tajemnicy, myleniem tropów i zaskakującym zakończeniem, Kańtoch opisami świata oraz skomplikowanymi relacjami między bohaterami.
„Epidemie i zarazy” to kolejny solidny zbiór opowiadań „made in Fabryka Słów”. Trafny , z małymi wyjątkami, dobór autorów, a przede wszystkim utworów powoduje, że czas poświęcony na jego lekturę nie będzie stracony.
Zalecenie recenzenckie: produkt świetnie zwalczający głód książkowy. Przeczytać koniecznie (może być małymi dawkami – starczy na dłużej) W razie nie ustąpienia objawów udać się do najbliższej księgarni w celu nabycia kolejnej dawki leku.
Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23110
Wysłany: 2008-11-02, 14:25   

ZŁOTE WYBRZEŻE
Od pewnego okresu swej pisarskiej kariery Nelson De Mille zaczął pisać powieści, które warto czytać. Ta jest pierwszą z nich. Trudno ją jednoznacznie zaklasyfikować. Może najlepszą szufladką byłaby ta z etykietką „dramat sensacyjny”.

Główny bohater, John Sutter, to przedstawiciel amerykańskiej arystokracji – jednej z rodzin wywodzących się z dobrego Towarzystwa, sięgającej korzeniami wojny secesyjnej i zgromadzonych fortun jeszcze sprzed epoki Wielkiego Kryzysu. I należącej do Czterystu – na tyle John Astor na początku XX wieku określił liczbę przedstawicieli nowojorskiej society, których warto znać. Tyle też osób mieściła jego słynna sala balowa w nowojorskiej rezydencji. Główny bohater to właśnie przedstawiciel jednej z takich rodzin, skoligacony albo „od wieków” zaprzyjaźniony z Rockefellerami, Vanderbiltami, Astorami, Rooseveltami itd.

Akcja powieści rozgrywa się na początku lat 90-tych XX wieku. Wielkie fortuny odchodzą w niepamięć, wraz z nimi marnieją wielkie posiadłości położone na Long Island, które, sprzedawane i parcelowane posłużą jako domy dla Nowej Arystokracji – szybko i pazernie bogacących się przedstawicieli Wall Street, określanych przez ludzi pokroju głównego bohatera mianem nuworyszy. Świat głównego bohatera odchodzi w niepamięć a i on sam zmaga się z kryzysem wieku średniego. Choć, a może właśnie dlatego, że ma wszystko: pieniądze, piękną żonę, dorosłe dzieci. Czuje się jednak znudzony. W ten uporządkowany, zastały świat wkracza nowy sąsiad: Frank Bellarosa, szef nowojorskiej mafii. Znajomość zaczyna się niewinnie i z pozoru nic nie zanosi się na gwałtowne przyspieszenie. Ale przecież musi ono nadejść, z wiadomym, nieciekawym, acz wieloznacznym skutkiem.

Powieści Nelsona De Mille, te dobre i te złe (ale szczególnie te dobre) cechują się nie wartką akcją, ale przede wszystkim sylwetkami wyrazistych głównych bohaterów. Tu mamy Johna Suttera, obdarzonego sarkastycznym, bezczelnym poczuciem humoru – co szybko stało się znakiem rozpoznawczym głównych bohaterów tworzonych przez pisarza. Ich najdoskonalszym ucieleśnieniem będzie John Corey, nowojorski detektyw, bohater kilku powieści (przede wszystkim Śliwkowej Wyspy, która też dzieje się w podobnej scenografii). Kolejnym znakiem rozpoznawczym, który mnie ujmuje zawsze najbardziej w każdej powieści, jest scenografia. W Złotym Wybrzeżu autor doskonale nakreślił tło obyczajowe, począwszy od architektonicznego po społeczne :) Czytanie tej powieści sprawia przyjemność właśnie z tych dwóch powodów. To zabawna, tragiczna podróż przez doskonale sportretowany świat starej amerykańskiej elity, która chyli się ku zmierzchowi oraz amerykańskiej (włoskiej) mafii, która również musi zmagać się z przemijaniem, ale innego rodzaju (napierający Kolumbijczycy, Latynosi, bezwzględni federalni...). Główny bohater dzięki temu zderzeniu „kulturowemu” może zdefiniować siebie na nowo, choć cena do zapłacenia za ten „przywilej” również nie będzie bagatelna. A i zysk wydaje się w najlepszym razie pyrrusowym zwycięstwem.

Właśnie taką literaturę popularną lubię. Nie mądrzy się, nie moralizuje, nie jest przeintelektualizowaną nudą dla sflaczałych intelektualistów. Jest za to żywa, zabawna, inteligentna, nastrojowa i pobudzająca w sposób niezbędny do tego, aby się dobrze bawić i jednocześnie nie zmarnotrawić czasu tylko na „rozwiązywanie” czczej zagadki kryminalnej lub „gonienie” za pędzącą na łeb i na szyję akcją.

Niestety dla ego autora, ta powieść mu się udała i nawet została – ponoć – doceniona przez krytyków. Przeto mu się trochę to ego rozdęło. Ale kolejne powieści nie były już tak dobre, jednak zawsze warte przeczytania: Córka Generała (sfilmowana z Johnem Travoltą kilka lat temu, ale i tak rewelacyjny, jak zawsze, był John Cromwell), doskonała Śliwkowa Wyspa, słaby Gniew Lwa, dobre Nadejście Nocy i dobry Żywioł Ognia. Wcześniejsze powieści, przed Złotym Wybrzeżem, są takie sobie: ot solidne czytadła, nic więcej. Niedługo na polskim rynku ukarze się kontynuacja Złotego Wybrzeża pt. Adwokat Diabła. W Śliwkowej Wyspie udało się autorowi ponownie to, co osiągnął w Złotym Wybrzeżu, zatem nie tracę nadziei, że i w kontynuacji tej powieści nie zaniży poziomu.

Niemniej jednak okładkowe porównywanie tej powieści do amerykańskiego klasyka pt. „Wielki Gatsby” F.S. Fitzgeralda to trochę nieporozumienie. Zwłaszcza, że i Autor od takich porównań w swojej przedmowie nie stroni (ego, ech ego...). I to niefortunne zestawienie: „Wielki Gatsby spotyka Ojca Chrzestnego”... Ekranizację powieści Mario Puzo uwielbiam i znam na pamięć. Ale powieść jest co najwyżej dobrym czytadłem, które dopiero Francis Ford Coppola (wbrew sobie zresztą) unieśmiertelnił w swojej dylogii filmowej (i spointował w trzeciej, najsłabszej części filmowego dzieła). Jedyne co łączy Złote Wybrzeże z Wielkim Gatsbym to scenografia. Niepotrzebne jest dorabianie ideologii do dobrej powieści. Ona broni się sama, a takie porównania mogą ją co najwyżej ośmieszyć. Bo najtrafniejsze byłoby inne: potomek Wielkiego Gatsby spotyka podróbkę Ojca Chrzestnego.
Ale, pomijając ego autora i wydawcy (także polskiego), warto tej powieści poświęcić czas. Jest w niej oddany nastrój przemijania, końca pewnej epoki i początku następnej. Przy tym jest to powieść napisana w sposób inteligentny, barwny, żywy i fascynujący oraz zabawny. Chciałoby się takiej literatury popularnej więcej. Ale nawet literatura popularna (czymkolwiek jest ta... wiedźma), takie małe perełki „wypuszcza” z rzadka, w dni powszednie karmiąc pochłaniaczy książek nowymi Harlanami Cobenami i Danami Brownami (czy raczej jego/ich klonami). Naprawdę niecierpliwie czekam na paczuszkę z GATE HOUSE (Adwokatem Diabła – co za idiotyczny tytuł...).
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-11-03, 08:07   

Lynn Cullen - "Córka Rembrandta"

Amsterdam, XVII wiek. Mieszkanie Rembrandta von Rijn, rok po śmierci malarza. Cornelia, jego najmłodsza córka – teraz już mężatka – likwiduje dom przed wyjazdem do Holenderskich Indii Wschodnich. Towarzyszy potencjalnym klientom przy oględzinach przeznaczonych na sprzedaż rekwizytów z pracowni ojca i wspomina przeszłość.

Cornelia nie miała łatwego życia – w dzieciństwie została osierocona przez matkę. Na dodatek ciążyło na niej piętno nieślubnego pochodzenia. Przez całe życie starała się sprostać oczekiwaniom innych ludzi – po śmierci matki próbowała prowadzić dom i dbać o ojca, wzorce akceptowalnego społecznie zachowania czerpała z książek. Tak naprawdę czuła się przytłoczona nadmiarem obowiązków, konwenansami, samotna i odsunięta na margines. Na dodatek odkryła, że przeszłość jej rodziny skrywa jakieś tajemnice.

Można powiedzieć – choć nie będzie to cała prawda – że „Córka Rembrandta” jest powieścią o dojrzewaniu Cornelii, o dorastaniu, o stawianiu czoła przeszłości. Autorce udało się bardzo przekonująco dać do zrozumienia czytelnikowi (bo wielu rzeczy Lynn Cullen nie mówi wprost), jak funkcjonuje psychika młodej dziewczyny, dziewczyny osieroconej przez matkę, a nierozumianej (we własnym przekonaniu) przez ojca. Ojca, dla którego wychowanie córki nie jest priorytetem – priorytetem jest Sztuka. I Sztuce właśnie Rembrandt podporządkowuje wszystko – całe swoje życie. I nie tylko swoje; przecież niemożliwe jest całkowite rozdzielenie życia osobistego i twórczości – wszak artysta nie może tworzyć bez emocji, całkiem na zimno – zatem wywiera, choćby nie chciał, wpływ na całe swoje otoczenie.

Można również twierdzić – i to też nie będzie cała prawda – że to po prostu historia pierwszej miłości Cornelii, zwykła obyczajowa powieść dla nastolatek, osadzona w historycznej scenerii. Bardzo dobrze oddanej scenerii, trzeba to wyraźnie stwierdzić. Autorka zadbała o realizm historyczny – ani przez moment nie miałam wątpliwości, że akcja toczy się w XVII-wiecznym Amsterdamie. A jest tak moim zdaniem dlatego, że Lynn Cullen udało się odtworzyć klimat holenderskiego miasta – nie tylko opisuje szczegóły stroju, czy przedstawia topografię niektórych dzielnic, ale również wplata w narrację smakowite obyczajowe kąski, dzięki którym czytelnik dowiaduje się, jak daleko w życie prywatne sięgała władza wspólnoty religijnej czy też presja otoczenia.

Można sądzić – i to także prawda, chociaż niecała – że to opowieść o malarstwie Rembrandta, o tym, jak malował w końcowym okresie życia, jak odszedł od modnej i ówcześnie akceptowanej techniki, jak próbował znaleźć własną drogę, jakie stawiał przed sobą zadania artystyczne. I jak bardzo bezkompromisowym artystą był – zmieniając styl malowania musiał przecież zdawać sobie sprawę, że klienci się od niego odwrócą, że przestaną kupować jego prace – a jednak zaryzykował wszystko. Zaryzykował i – w mniemaniu współczesnych – przegrał. Ale czy na pewno? Wszak dziś, z całej plejady holenderskich malarzy, to jego nazwisko jest najpowszechniej znane. Muszę przyznać, że dzięki tej książce więcej zapamiętałam o malarstwie Rembrandta i o realiach siedemnastowiecznego Amsterdamu, niż dzięki lekturze specjalistycznych opracowań.

Czym zatem jest ta książka? Nie odważyłabym się zaliczyć jej do żadnego gatunku – to jednocześnie opowieść obyczajowa z bardzo wiarygodnie zarysowanymi portretami psychologicznymi bohaterów, powieść historyczna i – jakby się ktoś mocno upierał – historia alternatywna z życia Rembrandta. Wartość książki zdecydowanie podnoszą znakomicie oddane realia historyczne – w zasadzie mam wrażenie, że autorka sięgnęła po schemat powieści obyczajowej, aby podzielić się wiedzą o malarzu i jego czasach, że najpierw był pomysł na szeroko rozumianą scenografię, a dopiero potem fabuła. I właśnie ten walor poznawczy, popularyzatorski jest dodatkową zaletą „Córki Rembrandta”.

7/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-11-05, 20:20   

David Mitchell - "Atlas Chmur"

Co łączy cywilizację opartą wyłącznie na konsumpcjonizmie, przygody notariusza na Pacyfiku, koszmarną historię pewnego londyńskiego wydawcy, opowieść kompozytora, dziennikarskie śledztwo i gawędę mieszkańca Hawajów?

„Atlas Chmur” to zbiór sześciu obszernych opowiadań, pozornie całkowicie autonomicznych, różniących się wszystkimi możliwymi elementami literackimi: miejscem i czasem akcji, osobą bohatera, językiem i stylem narracji, formą literacką. Mamy tu XIX-wieczny pamiętnik, zbiór listów z lat 30. ubiegłego wieku, historię sensacyjną z lat 70., współczesną opowieść łotrzykowską, wywiad ze skazaną „przestępczynią”, opisującą swoje życie w korpokratycznej antyutopii (stosunkowo bliska przyszłość) i gawędę plemienną (dalsza przyszłość). I mimo, że między kolejnymi opowiadaniami nie istnieje żadne proste czy liniowe połączenie (kolejni bohaterowie nie są spokrewnieni, nawet nie mieszkają w tym samym mieście) to wszystkie historie mają jeden wspólny temat. Ale autor na tym nie poprzestaje – umieszcza w przedstawianych opowieściach drobne rekwizyty, które uważnemu czytelnikowi zapewniają dodatkowe poczucie ciągłości.

Kompozycja książki jest nietypowa – ustawione chronologicznie opowiadania urwane są w punkcie kulminacyjnym i rozpoczyna się następna opowieść. Lektura przypomina otwieranie rosyjskich matrioszek – przy czym szóste opowiadanie z akcją osadzoną w najdalszej, choć nieokreślonej, przyszłości, jest tą najbardziej wewnętrzną laleczką (jako jedyne jest zamieszczone w całości) – po czym następuje kolejne zamykanie figurek – dokończenia poszczególnych historii zamieszczone są w „lustrzanym” porządku. Jednak wcale nie utrudnia to lektury – wbrew pozorom ten zabieg tylko zaostrza ciekawość. Szczególnie, że autor potrafi zaskakiwać i nie waha się złamać podświadomie oczekiwanego przez czytelnika schematu fabularnego.

Każde z opowiadań napisane jest innym językiem – gdy zachodzi taka konieczność, autor nie stroni od stylizacji. Podoba mi się takie zróżnicowanie – dzięki temu postaci zyskują w moich oczach dodatkową wiarygodność – mówią językiem czasów, w których żyją. Podczas lektury uderza dbałość o szczegóły – autor nie wdaje się w długaśne opisy i rozbudowane dywagacje, po prostu wywołuje wielowarstwowe skojarzenia dzięki drobiazgom, krótkim i celnym uwagom, pozornie mimowolnym wzmiankom. Zresztą tak samo przekazuje charakterystyki postaci – w jednym z opowiadań bardzo epizodycznie pojawia się Spiro Agnew – niesławny wiceprezydent USA, łapownik i oszust podatkowy – i już czytelnik wyrabia sobie opinię na temat towarzyszących mu osób.

Przyznaję, że ilość skojarzeń z innymi lekturami, jakie wywołał u mnie „Atlas chmur”, pozytywnie mnie zaskoczyła. Jedna książka, tylko sześć opowiadań, a tak wiele powiązań z innymi autorami, igrania z konwencjami, zabawy z czytelnikiem, przymrużania oka. Lojalnie uprzedzam, że tej książki nie da się jedynie przekartkować, przeczytać tylko tam, gdzie „rzadko pisane”. David Mitchell jest wymagającym autorem, przy lekturze jego książek nie ma co liczyć na komentarz litościwego narratora czy obszerne wyjaśnienia wkładane w usta jednego z bohaterów – nic z tych rzeczy. To czytelnik decyduje, które z pozornie ukrytych treści odszyfruje i czego się domyśli. Lektura przypomina wędrówkę od jednej zagadki do kolejnej, a najpiękniejsze w tej podróży jest to, że nie otrzymuje się żadnego potwierdzenia, że rozwiązało się poprawnie wszystkie. Ba, znacznie łatwiej o wrażenie, że nawet nie rozpoznało się wielu. I dlatego wiem, że do tej książki z przyjemnością wrócę – z pewnością odkryję coś nowego.

10/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23110
Wysłany: 2008-11-09, 12:05   

ŻYWINA - Rafał Ziemkiewicz

Poseł Samoobrony, typowy dla tej partii prowincjonalny watażka, bezwzględny karierowicz z wrodzoną inteligencją, przyboczny samego Leppera - wraca sobie z popijawy u miejscowego szefa wszystkich szefów i rozbija się na zakręcie ginąc. Oto punkt wyjścia nowej powieści Rafała Ziemkiewicza. Powieści, która jest o wiele lepsza niż poprzednie dokonanie prozatorskie RAZ-a pt. Ciało Obce.

W nowej powieści Rafał Ziemkiewicz zrobił ni mniej ni więcej tylko sfabularyzował swoją publicystykę. I udało mu się to bardzo dobrze. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i fabułę. Zastrzegę jednak od razu, że "nie kupuję" tej jego Polski B, którą starał się sportretować. Opisana przez niego Polska prowincjonalna wcale nie jest taka zła, tak beznadziejnie skręcona i "umoczona" w stare-nowe układy. Ale przyjmuję, że autor po prostu dla własnych potrzeb ją nieco zdemonizował. Choć czasami przypominało mi to marne polskie seriale o lokalnym Układzie trzęsącym wszystkim, zawiadującym biurokracją, która może zniszczyć każdego, w którym tylko cwaniacy i kanalie czują się, jak ryby w wodzie. Choć nie jest to oderwane od realiów, to jednak w powieści tej, moim zdaniem, zostało wyolbrzymione. Tak jak w polskiej współczesnej prozie: albo prowincja polska zajmuje się głównie paleniem gejów i samotnych matek z dziećmi na stosach albo - jak u Ziemkiewicza - króluje mentalność pegieerowska, konserwowana starym układem, niemożnością wszystkiego.

To bardzo dobra powieść, napisana w kontrze, jak to u Ziemkiewicza. Może to jej słabość... Ale wolę tą słabość niż kolejny obraz o polskich nacjonalistach, gejożercach, żydożercach itp. Bo nawet to wyolbrzymienie polskich wad, to ich skupienie wszystkich w jednym miejscu na mapie tego kraju, jest o wiele prawdziwsze niż wspomniany przeze mnie przeciwny "nurt" polskiej prozy.

Obraz prowincji u Ziemkiewicza jest ponury i nie dający nadziei na lepsze jutro. Niby druga strona tego samego medalu, ale w dalszym ciągu ta sama i to łączy tą powieść z jej "przeciwniczkami" z innego, "salonowego" bieguna: popadanie w skrajność. Ale też, może z winy własnych kompleksów, światopoglądowych przekonań, bardziej do mnie to trafia. Tak jak obraz Polaka na zagranicznym "salonie", który, aby zasłużyć na bycie jego częścią musi najpierw złożyć służalczą samokrytykę za polski "nacjonalizm", "katolicyzm", "szowinizm", "antysemityzm" itd. Bo i przed takim szyderstwem nie zatrzymał się Rafał Ziemkiewicz.

Czytanie tego autora, mimo tych wad, jest zdrowo pobudzające i wybijające z samozadowolenia. Choć RAZ fantastyki już nie pisze, nie mogę się powstrzymać od marzenia: co by było gdyby napisał fantastykę, na takiej "nucie", kontrze? Odpowiedź prosta: dobrze by było...

Polecam tą powieść, bo mimo wyolbrzymień jest autentyczna, żywa i pasjonująca. Żal mi się było odrywać od tego nieprzyjemnego świata i błądzącego w nim cynicznego głównego bohatera - dziennikarza podążającego tropem zmarłego posła Żywiny, który wcale nie przechodzi jakiegoś cudownego przemienienia, ale może finałowe, przypadające na dni śmierci Jana Pawła II, otrzeźwienie - ma właśnie dać nadzieję. To już moje złudzenie, bo Ziemkiewicz wcale nie porywa się w tej powieści nawet na tyle.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-11-09, 23:51   

„Przywilej skóry” Karen Slaughter

Cykle to przekleństwo współczesnej literatury popularnej. Wystarczy żeby dany tytuł „chwycił”, a pojedyncza książka rozrasta się do mającego monstrualne rozmiary cyklu. Gdyby tak jeszcze kolejne tomy trzymały poziom – niestety zazwyczaj po dwóch, trzech tytułach autorowi zaczyna brakować świeżych pomysłów i zaczyna się odcinanie kuponów. Drugim równie ważnym problem, przed którym stoi potencjalny czytelnik, są powiązanie pomiędzy poszczególnymi tomami. Część pisarzy stara się, z lepszym lub gorszym skutkiem by kolejne książki stanowiły oddzielną całość, inni piszą „powieść rzekę”. A jak na tym tle prezentuje się „Przywilej skóry” Karen Slaughter będący już szóstym tomem cyklu o przygodach Jeffreya Tolliver i Sary Linton?
Najnowsza odsłona cyklu to kawałek rasowego thrillera. Główny wątek stanowi śledztwo w sprawie morderstwa, w które zamieszana jest Lena Adams – współpracowniczka głównych bohaterów. Dochodzenie szybko zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, a tropy prowadzą w środowisko handlarzy narkotyków, skinheadów oraz upiór przeszłości.
„Przywilej skóry” czyta się bardzo dobrze. Autorka potrafi w zajmujący sposób opisać zabite dechami miasteczko, sekcje zwłok, jak i psychologiczne rozterki bohaterów. Pomimo tego, że w książce nie ma spektakularnych scen akcji (strzelanin czy pościgów samochodowych czytelnik nie uświadczy) Slaughter potrafi utrzymać napięcie od pierwszej do ostatniej strony. Duża w tym zasługa ciekawej konstrukcji książki – główny wątek jest przedzielony retrospekcjami, z których dowiadujemy się jakie wydarzenia doprowadziły do oskarżenia Leny Adams. Zabieg dość prosty, ale skuteczny. Tym bardziej, że prawie każda taka retrospekcja jest zakończona dramatycznym zawieszeniem akcji. Sama zagadka kryminalna została dobrze skonstruowana, a działania bohaterów są logiczne i nie przypominają rozwiązań deus ex machina. Na plus książki należy również zapisać fakt, że autorka skutecznie myli topy i czytelnik do ostatniego momentu nie wie, kto stoi na czele przestępczej siatki. W końcu samo zakończenie – jedno z najbardziej zaskakujących, z jakim miałem okazje ostatnio się spotkać.
Jak już wyżej wspomniałem „Przywilej skóry” to szósta część cyklu – stąd autorce nie udało się uciec od licznych nawiązań do poprzednich tomów. Owszem nie padają tu jakieś kluczowe wiadomości dotyczące np. tożsamości przestępców czy kluczowych zwrotów akcji, ale dostajemy za to mnóstwo informacji na temat dawnego życia osobistego bohaterów. Mnie osobiście zabieg ten, mający prawdopodobnie na celu przybliżenie czytelnikom postaci bohaterów, nie przypadł do gustu. Tym bardziej, że część z tych informacji była w książce powtarzana do znudzenia. Pomimo tych wad można traktować „Przywilej skóry” jako osobną książkę, a nieznajomość poprzednich części nie powinno stanowić większego problemu.
Najnowsza powieść Karen Slaughter pozytywnie wyróżnia się na tle innych kryminałów i thrillerów zalegających w naszych księgarniach. Powiem więcej – ciekawa fabuła, wiarygodne postaci i zaskakujące zakończenie czynią z niej łakomy kąsek dla każdego konesera gatunku. Nie zawiodą się również czytelnicy, którzy sięgają po thrillery sporadycznie – dobra powieść rozrywkowa broni się sama. A taką bez wątpienia jest

„Przywilej skóry”
Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-11-15, 18:36   

Marcin Przybyłek - "Gamedec: Zabaweczki. Błyski"

Na początek informacja porządkowa: kolejny, trzeci już tom przygód Torkila Aymore został ze względów wydawniczych (liczy ponad 1000 stron) podzielony na dwie części – „Gamedec: Zabaweczki. Błyski” oraz „Gamedec: Zabaweczki. Sztorm”, ta ostatnia do sprzedaży trafi na początku przyszłego roku. Zatem niniejsza recenzja jest nietypowa – dotyczy tylko połowy książki.

Po zwycięskiej walce z „Bestią” Torkil wraz z przyjaciółmi emigruje na Gaję. W podróż wyrusza sześć statków kolonizacyjnych, do planety dociera tylko pięć z nich – Medusa z pięćdziesięcioma tysiącami pasażerów na pokładzie ginie gdzieś w kosmosie. Tymczasem na Ziemi przyjaciel Torkila zostaje zamordowany, na Gai także zaczynają ginąć ludzie – również ci, z którymi gamedec kontaktował się po przylocie. Torkil przeczuwa, że to jeszcze nie koniec zmagań z cyfrowym zagrożeniem. Jednak musi działać sam, bo obawia się o bezpieczeństwo przyjaciół. Ale brakuje mu czasu. Zbyt wiele zadań, zbyt wiele konieczności. Konieczne jest poszukiwanie w kosmosie zaginionego statku, konieczna jest podróż na Ziemię i wyjaśnienie morderstwa przyjaciela, konieczne jest pozostanie na Gai i poprowadzenie śledztwa na miejscu. Powinien być w trzech miejscach jednocześnie… wbrew pozorom na początku 2300 roku to możliwe.

Autor nie oszczędza czytelnika – od pierwszych stron powieści wręcz przytłacza nowościami – na Gai obowiązuje czas uniwersalny, oparty na systemie dziesiętnym. Oczywiście, wiąże się z tym nowe nazewnictwo – gajańskie cetnia i mona są krótsze od ziemskich sekund i minut, ale za to hekta jest dłuższa od godziny. Dek (odpowiednik ziemskiego tygodnia) liczy dziesięć dni, pięć deków tworzy gajański miesiąc (pendek). Na dodatek w kalendarzu jest tylko dziesięć miesięcy – nie ma listopada i grudnia. A Boże Narodzenie przeniesiono na inny termin.
Również miary kątów są wyrażane w gradusach, a nie w stopniach. Gwiazdy rysują na gajańskim niebie inne kształty, horyzont jest dużo dalej niż na Ziemi, dzienne niebo ma brzoskwiniowo-złoty kolor. Wszystkie te szczegóły w pierwszej chwili oszałamiają, ale każdy z nich jest uzasadniony i przypomina czytelnikowi, że Torkil stał się mieszkańcem innej planety. Autor wykorzystuje wprowadzone zmiany do przedstawienia różnych „smaczków” obyczajowych – począwszy od trywialnego (pozornie) kłopotu z określeniem czasu przygotowywania potraw – kuchenki wykalibrowane są w gajańskich jednostkach czasu, a przywiezione z Ziemi przepisy kulinarne oparte o ziemskie jednostki, aż po prawdopodobną zmianę niektórych przysłów – skoro kąt pełny liczy 400 gradów, to gajańska wersja przysłowia: „zmienić zdanie o 180 stopni” powinna brzmieć: „zmienić zdanie o 200 gradusów” (szkoda, że akurat w tym przypadku korekta położyła puentę).

Należy zauważyć, że autor nie poprzestał na jednorazowej, niezmiennej kreacji świata przyszłości i umieszczaniu w nim kolejnych – mniej lub bardziej wymyślnych – przygód gamedeca. Przeciwnie – świat Torkila ewoluuje, zmienia się niemal z dnia na dzień. W każdym kolejnym tomie Marcin Przybyłek wzbogaca stworzoną przez siebie wizję przyszłości o nowe szczegóły. Ale nie poprzestaje na wymyślaniu nowych gadżetów, które oddaje do dyspozycji bohaterów – szacuje też wpływ nowych urządzeń technicznych na codzienne życie ludzi.

Autor nie powtarza się, nie streszcza poprzednich tomów – po prostu kontynuuje opowieść. Odwołuje się przy tym do poprzednich przygód Torkila, ciągnie zawiązane tam wątki i czyni to w dobrym tempie. Nie unika dosadnych, mocnych słów, jednak ani jeden wulgaryzm nie został użyty w celu epatowania czytelnika – po prostu rozwój fabuły i stopień zdenerwowania bohatera w niektórych scenach w pełni uzasadniają takie słownictwo. A w innych, nieco bardziej intymnych chwilach Torkil jest niemal poetą…

Należy docenić umiejętności autora do przedstawiania specjalistycznych zagadnień w sposób dostosowany do wymogów powieści fabularnej (z konieczności uproszczony) – tak, aby nie odstraszyć czytelnika, ale i nie przekroczyć granicy prawdopodobieństwa. Wszystkie kierunki rozwoju, zmiany w przyszłości, jakie przedstawia autor, są mniej lub bardziej prawdopodobne i nie nadużywają cierpliwości ani tolerancji nawet „technicznego” czytelnika. I właśnie dlatego niecierpliwie czekam na dokończenie tej historii.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23110
Wysłany: 2008-11-17, 18:45   

DENNIS LEHANE - CORONADO

Dennis Lehane nie jest szeroko znany w Polsce. W porównaniu z takim Harlanem Cobenem jego powieści nie są tak hitowe, łatwe i przyjemne. Na pewno jednak są inteligentniejsze i... smutniejsze. Bohaterowie, których kreuje autor to nie są na ogół sympatyczne postaci, herosi, którzy nie dośpią a rozwiążą zagadkę po to, aby sprawiedliwość zatriumfowała. A nawet triumf (jeśli takowy może nadejść) zazwyczaj jest smutnym epilogiem; oczywistą i wcale nie wzniosłą ani krzepiącą konsekwencją.

Najbardziej znane powieści Dennisa Lehane to "Rzeka Tajemnic" przeniesiona na ekran w reżyserii Clinta Eastwooda; "Wyspa Skazańców", którą ponoć ekranizuje Martin Scorsese oraz "cykl" o parze prywatnych detektywów z Bostonu, który również doczekał się przyzwoitej ekranizacji w reżyserii Bena Afflecka ("Gone Baby Gone").

CORONADO jeszcze nie ukazało się w Polsce. Jest to zbiór opowiadań, niepokojących, trochę melancholijnych w wymowie i nastroju, pisanych w sposób poruszający czytelnika. Ich poziom jest zróżnicowany: od wybitnych po średnie. Nie ma w tym zbiorze ani jednego słabego.

Pierwsze z nich to RUNNING OUT OF DOG rozgrywające się w małej mieścinie na południu Stanów, gdzie kłębiące się emocje, podskóne napięcie, nie tyle skrywane co tłumione uczucia w końcu znajdą ujście za sprawą złamanego serca i dającej pewność siebie ostateczności - strzelby. To historia tak naprawdę o tym, że walka z większym złem za pomocą mniejszego zła to złudzenie a cena do zapłacenia za to co-zrobić-należało nie daje satysfakcji nikomu.

ICU to skrót od Intensive Care Unit ale można je także odczytać inaczej: I see you. I chyba tak należy odczytywać tytuł tego opowiadania, które ma lekko kafkowską aurę, gdyż jego bohater z niewiadomych dla siebie powodów staje się obiektem zainteresowania enigmatycznych agentów równie enigmatycznych służb. Gdybym chciał wysilić umysł to napisałbym, że jest to swoiste odniesienie do liberalnych amerykańskich "strachów" przed inwigilacją, kontrolą, które są żywe - choćby po kilku inicjatywach ustawodawczych odsuniętych od władzy Republikanów. Ale jest to dosyć zabawne - jak na Dennisa Lehane - opowiadanie, na które można po prostu spojrzeć, jak na krótkie studium rodzącej się paranoi, bez żadnych podtektsów.

GONE DOWN TO CORPUS. Czasy wojny wietnamskiej. Dwójka nastolatków włamuje się do opustoszałego domu, gdzie - absurdalnie niejako - znajdują spokojny azyl a w nim mogą spojrzeć na siebie i swoje życie pozbawione większych perspektyw.

MUSHROOMS - dziewczyna i chłopak, przestępstwo. Kto kim manipuluje, kto jest ofiarą...

UNTIL GWEN. To bez wątpienia perełka w tym zbiorze. I jedyne opowiadanie Dennisa Lehane, które ukazało się po polsku (kiedyś tygodnik Przekrój dołączył je do jednego z wydań). To jest bez wątpienia arcydzieło. Opowiadanie nasycone emocjami, pozbawione większej akcji, skupiające się na powolnie zbliżającym się, nieuchronnym finale. To historia ostatniej rozgrywki między Ojcem i Synem. Po kilku latach wychodzi z więzienia, już wie, że jego ukochana Gwen - jedyna istota, która miała jakiekolwiek znaczenie w jego pozbawionym tożsamości życiu - nie żyje. Nie dała bowiem znaku życia a zabił ją na pewno Ojciec w poszukiwaniu diamentu wartego 3 miliony dolarów. Z małych fragmentów wspomnień ułożony został obraz ponurego związku i miłości, która mogła być ratunkiem, zbawieniem. Droga jednak wiedzie do grobu Gwen i do finału obmyślonej zemsty na Ojcu. Trochę mnie chwyciło to opowiadanie za trzewia, bo kipi od odskórnych emocji, które czekają na ujście, które jest - co za brak niespodzianki - bezcelowe, bo nie niesie żadnej ekspiacji ani ulgi. Ale musi nadejść.

Wreszcie tyułowe CORONADO. To w zasadzie sztuka w dwóch aktach, będąca dodatkowo wariacją na temat Until Gwen, w którą autor wplótł jeszcze jeden wątek, aby domknąć życie bohatera w pewien sposób. Wariacja to złe słowo. Może lepszym byłoby określenie: pogłębiona wersja.

Po skończeniu tych opowiadań (jak i samych powieści autora) trudno wrócić z uśmiechem do rzeczywistości. Są jak mroczna poezja.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-11-18, 08:18   

Anne Bishop - "Córka Krwawych" czyli Landrynkowe dziecko ratuje świat

Po lekturze informacji na czwartej stronie okładki i odautorskiego wstępu oczekiwałam, że „Córka Krwawych”, pierwszy tom trylogii Czarnych Kamieni, okaże się historią z gatunku romantic fantasy – epicką opowieścią rozgrywającą się w alternatywnym świecie, w którym działa magia i w którym przez obdarzenie bohaterów wyrazistymi profilami psychologicznymi, autorka chce wypowiedzieć się w ważnych dla niej kwestiach, na przykład moralnych. Niestety, bardzo ciekawa koncepcja ontologicznej zamiany miejscami dobra i zła (ciemność jest dobra, a światło – złe) została zmarnowana przez infantylne (wręcz landrynkowe) przedstawienie postaci, powierzchownie potraktowany opis świata i serwowanie bez żadnego umiaru i celu opisów przeróżnych seksualnych okrucieństw i perwersji.

Postać głównej bohaterki i obiektu Proroctwa jest opisana w sposób obrzydliwie wręcz landrynkowy. Siedmioletnie dziecko ma urodę zdradzającą, że będzie prawdziwą pięknością – według autorki są to szafirowe oczy i długie blond włosy. Charakterologicznie posiada wyłącznie zalety – rozumie, czym jest lojalność wobec przyjaciół i ich nie zdradza, pragnie się uczyć i sama wyszukuje nauczycieli, jest grzeczna, nikogo nie obraża, nie psoci, nie kłamie… po prostu dziecko idealne. Ponadto potrafi sobą oczarować wszystkich – łącznie z najpotężniejszym z potężnych – Księciem Ciemności. I na dodatek jest skłonna do poświęceń.
Pozostałe postaci są nie tylko wyraziste (co wcale nie jest wadą), ale i całkowicie jednoznaczne (a to już drażni). Źli ludzie są źli do szpiku kości, nie sposób doszukać się u nich ani cienia zalety, zaś postaci pozytywne są przeraźliwie dobre, na ich charakterze nie ma żadnych rys. Logika postępowania bohaterów momentami budzi wątpliwości – mimo przyznania im przez autorkę różnych atrybutów, nie wykorzystują całego posiadanego potencjału.

Świat rzeczywisty – ten w którym żyją ludzie i przedstawiciele innych ras, jest przedstawiony bardzo powierzchownie. Administracyjnie podzielony na Terytoria, które są prawdopodobnie odpowiednikiem państw. Używam słowa „prawdopodobnie”, bo w książce nie ma ani śladu informacji o historii czy ekonomii Terytoriów – wiadomo tylko, że jedno z Terytoriów, Askavi, zostało spustoszone przez nadmierną eksploatację, a na terenie innego znajdują się kopalnie soli. Z treści książki wynika, że zamieszkująca Terytoria ludność – o ile nie należy do Dworu – trudni się krawiectwem, malarstwem, świadczeniem przeróżnych usług seksualnych i prowadzeniem oberży (oberże w powieści są bardzo ważne – to w nich właśnie córki oberżystów są regularnie gwałcone i nierzadko mordowane). I to wszystko – na szczęście autorka ujawnia, że środkiem transportu są konie, zatem nie wykluczam istnienia garbarni i rynku usług rymarskich.

Terytoria mają różne nazwy i są przedmiotem walki o władzę. Niestety, nigdzie nie ma ani jednej wzmianki na temat administrowania czy zarządzania poszczególnymi krajami – królowe zajmują się wyłącznie rywalizacją między sobą oraz upokarzaniem seksualnym mężczyzn. Mężczyźni, którzy nie są aktualnie upokarzani i wykorzystywani, spędzają czas w oberżach. A szczególnie niepokorni mają założony na penis (nota bene nazywany eufemistycznie „organem”) Pierścień Posłuszeństwa. W zestawieniu ze szczegółowo przedstawioną procedurą kastracji czy też z opisami gwałtu nastolatek, taka troska o niezgorszenie czytelnika jest po prostu śmieszna.
Ponadto, nie wydaje mi się, aby upadek jakiejkolwiek cywilizacji czy kultury można było uzasadnić skupiając się jedynie na opisach perwersji seksualnych. Uważam, że nasilenie występowania wynaturzeń tego typu może towarzyszyć upadkowi, a nie być jego przyczyną. W książce zabrakło mi przede wszystkim choćby wzmianki o istnieniu jakichś niekorzystnych czynników ekonomicznych czy politycznych, których splot mógłby spowodować destrukcję.

Od strony językowej patrząc, książka jest bardzo nierówna. Na przykład autorka wikła się w fizyczne nieprawdopodobieństwa. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której wieszczka, siedząc, wygłasza Bardzo Ważne Proroctwo. Osoba słuchająca natęża uwagę, przyklęka, kładzie dłonie na dłoniach wieszczki. Do tego momentu wszystko jest w porządku, sytuacja jest prawdopodobna i fizycznie możliwa do zaaranżowania – łatwo sobie wyobrazić, jak osoba słuchająca wręcz spija z ust wieszczki poszczególne słowa i wpatrując się w nią z uwagą, stara się żadnego nie uronić. Ale autorka wprowadza innowację – osoba słuchająca przyklęka ZA wieszczką i z zza jej pleców (obejmując wraz z kibicią wieszczki również oparcie fotela czy siedziska) kładzie swoje dłonie… itd. Fizycznie możliwe? Owszem, ale nienaturalne. I raczej uniemożliwia zachowanie kontaktu wzrokowego.
Na dodatek odbiór książki utrudnia tłumaczenie (bardzo chciałabym odkryć, o co chodzi w zdaniu: „Askavi stanęło na Hayll okrakiem wieki temu.”; przypominam, że Askavi i Hayll to nazwy krain) i praktycznie brak korekty w prologu i pierwszym rozdziale utworu (liczne błędy gramatyczne, składniowe i stylistyczne).

Podsumowując – nie oczekuję na publikację kolejnych tomów. I nawet postać Wielkiego Pana Piekła, potraktowana w sposób bardzo humorystyczny (boi się własnej kucharki) mnie nie zachęca.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2008-11-19, 22:58   

Jarosław Grzędowicz „Popiół i kurz. Opowieść ze świata pomiędzy”

Na początek od razu wyjaśnię, że piszę we własnym imieniu. Za wszelkie odstępstwa gramatyczne z góry przepraszam, gdyż mogą pojawić się w tekście wstawione przeze mnie zupełnie przypadkowo.

Spoilers!

Prolog. Obol dla Lilith.
Opowiadanie podobało mi się.
Język autora i atmosfera panująca w tekście uważam za plus. Najlepiej trafił w moje upodobania literacki opis żony Błażeja - Doroty, do której idealnie wręcz pasuje słowo modliszka, jak zauważył pan Jarosław. Dlaczego ono mnie tak urzekło? Hhmm... Może wynika to z faktu, że na studiach miałem styczność z jedną czy dwiema takimi osobami? Nie wiem, ale Grzędowicz chyba osiągnął to co zamierzał: mój strach przed spotkaniem takiej dziewczyny na swojej drodze ;)
Oczywiście są też elementy, które sprawiły, iż nie uważam opowiadania za arcydzieło. Nie przypadł mi do gustu sam pomysł wykorzystania postaci Lilith. Po prostu nie lubię, gdy ukazuje się ją jako pierwszą żonę Adama, która w obecnych czasach nie ma nic innego do roboty jak tylko gnębić facetów, zsyłać na nich plagi egipskie i rujnować im doszczętnie życie. I za co? Mianowicie: „za upodobanie do przygody, za to, że mężczyzna nie słucha, nie interesuje się, nie zapewnia, czepia się, pali, śmierdzi, ogląda mecze, za to, że jest mężczyzną”. Jedno z podań o Lilith zostało spłaszczone w sposób po prostu niesmaczny. Grzędowicz zrobił z niej jakąś maniakalną feministkę, mścicielkę, która w szale złości rodzi demony niczym Matka Obcych z filmu Ridleya Scotta. Nie podobał mi się ten motyw.
Na zakończenie powiem, że uśmiech na mojej twarzy wywołała postać Alderona. Przypominała mi Van Helsinga w kreacji Hugh Jackmana.

Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy.
Znudziła mnie. Stylistycznie może być, ale w sumie kim jestem by o tym wyrokować :/ Język ponownie podobał mi się i tyle, wszak pan Jarosław nie jest jakimś tam początkującym pismakiem.
Co mi się nie podobało? Przede wszystkim za dużo w tej książce było, według mnie, cynizmu na dzisiejsze czasy. Bez przerwy pojawiały się wstawki o tym jakie to społeczeństwo nie jest głupie, jaki to świat jest do bani, jak to wszystkim ludziom żyje się źle, itd. Litości! Przecież ja nie wziąłem do ręki traktatu filozoficznego tylko powieść, która ma mnie zaciekawić, zachęcić do jej przeczytania. Jedną krytykę na nasz świat za oknem ścierpiałbym, ale one się pojawiają niemalże co trzy kartki O_o Co za dużo to niezdrowo.
Kolejna uwaga. O czym jest ta książka? Po przeczytaniu 150 stron jedyne co do mnie docierało to fakt, że jestem zdezorientowany. Odnoszę wrażenie, że pan Jarosław miał fajny pomysł, ale gdzieś tam po drodze uciekł mu on a winna jest temu ta cała paplanina o tym jaki to świat żywych jest zły a kraina Pomiędzy nic, tylko wypełniona popiołem i kurzem (te dwa wyrazy chyba najczęściej pojawiają się w całym tekście). Wstęp do wątku głównego został naprawdę fajnie, z posmakiem tajemnicy i grozy przedstawiony. Niestety od momentu, w którym Charon dowiaduje się, że ukradli mu ciało jest coraz gorzej. Jak dla mnie ostatnie 100 stron to tragedia. Autor zarzuca nas jakimiś zdarzeniami, w stylu: spotkanie z nawiedzoną wdową (która czeka na męża niczym bohaterka filmu „Inni”); zetknięcie z nawiedzonym UB-ekami, itd., które de facto nic nie wnoszą do wątku głównego :> A później idzie na łatwiznę i wyjaśnia wszystko na 30 kartkach, jakby napisanie jeszcze 100 było jakaś zbrodnią, za którą trafi na same dno piekielnych czeluści. Co, więcej rozśmieszyła mnie metamorfoza tajemniczego, mega złego Mnicha w wielkim pałającym ciemnością płaszczu (od razu stanął mi przed oczyma władca Upiorów Pierścienia), który na ostatnich stronach wykazuje nagle skruchę za swoje błędy, pychę i prosi naszego bohatera o pomoc. Według mnie było to złe i nieprzemyślane zakończenie.
Acha. Wiedźma Patrycja „z rozrzuconymi szeroko rękoma i nogami, jak człowiek z rysunku Leonarda do Vinci, wśród dziesiątków świec i kaganków” od razu skojarzyła mi się z bohaterką powieści Dana Browna ;) Zdziwiło mnie też, że wiedźma mogła wpaść na pomysł, aby samej odprawić egzorcyzmy i to na sobie O_o A wydawało mi się, że powiedziała, iż pochodzi z wielowiekowej, pamiętającej czasy średniowieczne rodziny. Gdzie ta pokoleniowa mądrość?

Ocena całości: 5/10.
Popiół i kurz.

„Zresztą buty to podstawowy przejaw cywilizacji. Prędzej zostanie wysłuchany człowiek bez spodni niż taki, który nie ma butów”.
Fajny tekst ;)

Pozdrawiam!
Sharin, Pigeon Slayer
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-11-21, 18:36   

Siergiej Łukjanienko "Czystopis"

W Internecie od czasu do czasu można spotkać się z opinią, że Siergiej Łukjanienko należy do grona pisarzy, którym „wychodzi” co druga książka. Część recenzentów rozpływa się w pochwałach opisując nieszablonowe zawiązania akcji, nowatorskie podejście do gatunku, a równocześnie ciskają gromy za rozczarowujące zakończenie. Jaka jest prawda? Jak zwykle leży ona pośrodku. Nie da się ukryć, że np na cykl o „Patrolach” składają się dwie bardzo udane powieści i kolejne dwie mocno przeciętne. A co do zakończeń – końcówka „Spektrum” pozostawiła po sobie wielki niedosyt. Z drugiej strony, niejako dla równowagi mamy znakomite zwieńczenie dylogii „Zimne brzeg”/”Nastaje świt”. Szkoda tylko, że recenzowany „Czystopis” można zapisać do tej pierwszej kategorii.
Podstawowy zarzutem jaki należy postawić najnowszej książce Siergieja Łukjanienki to źle skonstruowana fabuła. Głównym bohater dylogii Kirył Maksimow postanawia odnaleźć matecznik funkcyjnych, Arkan, i wyzwolić Ziemię spod ich wpływu. Jego przeciwnicy jednak czuwają i rozpoczyna się trwający całą książkę pościg. Niestety, zabrakło gdzieś napięcia i wątek pogoni, zamiast wciągać, bardzo szybko zaczyna nudzić. Tym bardziej, że Maksimow należy do grona postaci, które nawet gdy są przyparte do muru i, jak się zdaje, nie mają żadnych szans znajdują cudowne wyjście z opresji.
Nie przypadł mi także do gustu pomysł z przywróceniem do życia jednego z głównych bohaterów, ot takie niczym nie uzasadnione czary mary. Również pomysł, że główny bohater, chociaż już były funkcyjny, zachował część mocy uważam za chybiony – o wiele ciekawszy, moim zdaniem, byłaby historia zmagań zwykłego człowieka z przeciwnikiem, który przewyższałby go pod każdym niemal względem. Satysfakcji nie przynosi także rozbity na kilka kulminacyjnych scen finał – w rezultacie zakończenie wydaje się rozmyte.
Podsumowując fabuła „Czystopisu” nie wnosi do akcji żadnych nowych elementów w stosunku do pierwszego tomu. Można wręcz odnieść wrażenie, że rosyjskiemu pisarzowi nowych pomysłów wystarczyło tylko na pierwszą powieść.
Powyższe narzekania nie oznaczają jednak, że dostaliśmy do rąk kompletnie nieudaną książkę. Ba, powiem więcej – chciałbym żeby wielu innych autorów popełniało równie „słabe” utwory. Po prostu Łukjanienko przyzwyczaił nas do czegoś innego, lepszego, stojącego na wyższym poziomie. „Czystopis” zawiera bowiem wszystko to za co już zdążyliśmy polubić prozę rosyjskiego pisarza – wartką akcję, żywych bohaterów, sporo ciekawych pomysłów, a równocześnie nie wnosi niczego czego jeszcze byśmy nie znali z wcześniejszych książek pisarza. Owszem możemy zachwycać się kreacją Opoki rządzonej silną ręka przez kościół katolicki czy muzułmańskim Werozem. Zapada w pamięć „polski” epizod, który jak żaden inny pokazuj jak wiele łączy nas z Rosjanami. Do tego dochodzi spora liczba odautorskich wtrętów dotyczących wschodniego sposobu patrzenia na świat – chociażby fragment poświęcony Tatarom. Problem polega na tym, iż te części składowe nie stanowią o całości książki – są porozrzucanymi gdzieniegdzie perełkami, które pokazują jaką książka mógłby być „Czystopis”.

Najnowsze dzieło Łukjanienki rozczarowuje. I tylko trzeba się zastanowić czy dlatego, że mamy do czynienia ze słabszą książką czy też przyzwyczajeni do poziomu z „Spektrum” czy „Labiryntu złudzeń” postawiliśmy zbyt wysoko poprzeczkę. Najlepiej na to pytanie odpowiedzą chyba nowi czytelnicy, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z twórczością rosyjskiego pisarza. Być może dla nich dylogia „Brudnopis/ „Czystopis” będzie przepustką, która otworzy nowy rozdział w ich czytelniczym życiu. A pozostałym przyjdzie poczekać na nową, oby lepszą książkę.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2008-11-21, 22:24   

Stephen King - Ręka mistrza

King kiedyś wspominał, że po skończeniu „Mrocznej wieży” mógłby przejść na pisarską emeryturę. Widocznie jednak nie chce, bo po ostatnim tomie cyklu zdążył napisać już trzy powieści. Słabą „Komórkę”, przeciętną „Historię Lisey”, a ostatnio – „Rękę mistrza”. Czy król horroru powrócił w końcu do dobrej formy?

Wszystko zaczyna się od nieszczęśliwego wypadku, z którego Edgar Freemantle, główny bohater powieści cudem wychodzi żywy. Żywy, ale nie cały – stracił jedną rękę i ma problemy z pamięcią. W ramach terapii jego psycholog zaleca mu zmienić na jakiś czas miejsce zamieszkania. W ten sposób Freemantale tafia na Florydę, a dokładnie na wyspę o nazwie Duma Key. Tak w skrócie przedstawia się początek fabuły „Ręki mistrza”, która jeśli się nie mylę, jest pierwszą powieścią osadzoną przez autora w tym stanie.

Pierwszą myślą o książce, która przyszła mi do głowy po lekturze, sprowadza się do stwierdzenia „nierówna”. Pierwsze 430 stron to raczej powieść obyczajowa z elementami horroru. Akcja rozwija się leniwie, śledzimy proces powolnej rekonwalescencji głównego bohatera, poznajemy razem z nim jego sąsiadów. W tę sielankową wizję King co jakiś czas wplata jednak elementy grozy. Można powiedzieć, że autor powoli, stopniowo buduje napięcie, że nie spiesząc się, przygotowuje grunt pod finał powieści. Można, oczywiście, ale przez 2/3 książki? W tym czasie też odkrywa przed nami kolejne elementy układanki. Odniosłem wrażenie, że najwięcej zdradza nam w retrospekcjach. Informacji jest na tyle dużo, iż przed samym finałem wielu rzeczy można się domyśleć. Sam finał zaś mnie również nie zachwycił, niby akcja przyspieszyła, niby to już rasowy horror, ale nie wywołał on choćby małego dreszczyku emocji.

„Ręka mistrza” nie jest pozycją słabą. Jest dobrze napisaną powieścią, ze stosunkowo ciekawymi postaciami. King potrafi pisać o zwykłych rzeczach w taki sposób, że nie nudzi czytelnika. Niestety prowadząc fabułę, autor nadal stosuje chwyty, z których jest już znany. Wspomnę tylko ten najbardziej mnie irytujący, czyli zapowiedź śmierci jakiejś postaci. Na utwór można spojrzeć też z innej strony. Wtedy ważnym jej elementem staje się przemiana, jaka staje się udziałem głównego bohatera. Obserwujemy, jak radzi sobie z tragedią, która go dotknęła, i jak dzięki ciężkiej pracy wychodzi na prostą. Motyw to oczywiście dobrze znany, często spotykany w dziełach zza wielkiej wody.

Ostatnio byłem świadkiem krótkiej wymiany zdań na pewnym forum, gdzie padło sformułowanie, które idealnie pasuje do „Ręki mistrza”. Niektórzy autorzy piszą pod dyktando swoich czytelników, tworząc powieści takie, jakich się od nich oczekuje. Taka właśnie jest najnowsza książka Kinga. Trafi zapewne w gusta fanów autora, bo jest to powieść, jaką w pewnym sensie znają i lubią już przed lekturą. Choć pewnie nawet część tych fanów będzie narzekać na zbyt długi i rozwleczony początek powieści. Osobiście wolę, gdy King odchodzi od dobrze znanych jemu i jego czytelnikom szlaków i pisze takie powieści jak „Wielki marsz” czy „Roland”. Zaś osobom, dla których twórczość autora „Lśnienia” jest obojętna, a które chciałyby przeczytać jakiś horror, mogę napisać, że „Ręka mistrza” niekoniecznie będzie najlepszym wyborem, równie dobrze mogą sięgnąć po inną książkę z tego gatunku.
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-11-22, 21:23   

Romuald Pawlak „Smocze gniazdo”

Wedle słów Romualda Pawlaka „Smocze gniazdo” to trzecie a zarazem ostatnie spotkanie z pogodnikiem trzeciej kategorii Rosselinem i jego nieodłącznym towarzyszem smokiem Filipponem. Raczej dobrze się stało, ponieważ w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że autor nie jest w stanie już niczym zaskoczyć czytelników, a jedynie powiela stare pomysły.

Weźmy pod lupę fabułę. W dużej mierze składa się z wypróbowanych już wcześniej motywów. Mag Rosselin nadal odwleka termin ślubu, zmiennokształtny smok wciąż wywołuje tarapaty na cesarskim dworze, a karzeł Garzful po raz wtóry dostaje bolesną nauczkę. Na dobrą sprawę jedynym novum w książce jest wizyta w krainie smoków, gdzie Filippon ma okazję poznać swoich pobratymców. Inna sprawa, że i w poprzednich książkach nasza para bohaterów miała okazje do podróżowania po świecie Fertu.

Oczywiście można przyjąć, że jeśli mamy do czynienia z dobrze ocenianym przez czytelników cyklem, to nie ma powodów, by eksperymentować – bądź co bądź „lepsze wrogiem dobrego”. Moim zdaniem jednak w „Smoczym gnieździe” przydałoby się nieco świeżej krwi, powiewu nowości. Największe zastrzeżenia, co do fabuły, budzi we mnie jednak nie wtórność fabuły, a sama końcówka książki. Rozumiem, że trzeba było pewne rzeczy wyjaśnić, doprowadzić do końcu, ale wariant wybrany przez Pawlaka, klasyczne deus ex machina, wydaje mi się najgorszym z możliwych.

W jednej z poprzednich recenzji pisałem, że nie oczekuję od polskich pisarzy dowcipu na poziomie Terry’ego Pratchetta, niemniej sama nazwa, humorystyczna fantasy, do czegoś zobowiązuje. Tymczasem w „Smoczym smoku” wielu okazji do śmiechu nie znalazłem. Wprawdzie znajdzie się tu kilka niezłych scenek, dialogów, które ratują sytuację, ale jak na prawie trzystustronicową książkę to trochę mało. W efekcie książka, która miała być zabawna, czytelników prawie nie bawi, a głównie – mdli. Inna sprawa, że poczucie humoru to rzecz względna i być może inne osoby znajdą tu więcej sposobności do śmiechu.

Na szczęście Pawlak nie zapomniał, jak się pisze książki i „Smocze gniazdo” czyta się bardzo szybko. Akcja toczy się wartko, Rosselin i Filippon co i rusz wpadają w nowe tarapaty. Do tego dochodzą magiczne pojedynki, pościgi i spektakularne ucieczki. Znajdziemy także w powieści kilka odniesień do naszej rzeczywistości.

„Smocze gniazdo” to pozycja skierowana głównie do fanów przygód pogodnika i jego smoka. Osobom, które chciałyby je poznać dopiero teraz, doradzałbym najpierw lekturę poprzednich części. Ich nieznajomość może spowodować pewne kłopoty w zrozumieniu fabuły książki. Tylko czy w ogóle warto sięgać do cykl o Rosselinim i Filipponie? – osobiście polecałbym miłośnikom fantasy na wesoło raczej dowolną książkę Terry’ego Pratchetta. Zaś jeśli ktoś zdecydowałby się zaznajomić z twórczością Pawlaka, to proponowałbym zbiór opowiadań „Wilcza krew, smoczy ogień” – bodajże najlepszą jak dotąd książkę w dorobku pisarza.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

  
 
 
Jander 
Nonholik


Posty: 6189
Skąd: Kolabo. miasto Tichy
Wysłany: 2008-11-23, 13:34   

Polaris – Jack McDevitt

Jack McDevitt bywa nazywany następcą Isaaca Asimova i Arthura C. Clarke'a. Ile w takich stwierdzeniach prawdy, a ile chęci wykorzystania znanych nazwisk nieżyjących autorów do zareklamowania książki? McDevitt był nominowany do Nebuli za prawie każdą powieść, a jego „Smykałka do wojny” bardzo przypadła mi do gustu. Po „Polaris”, następną powieść z serii o Alexie Benedikcie, sprzedawcy antyków, sięgnąłem nastawiony pozytywnie, ale bez nadmiernych oczekiwań.

Powieść jest luźno związana z poprzednią książką, kilkakrotnie wspomniane są wydarzenia ze „Smykałki do wojny”, ale jej znajomość nie jest istotna podczas lektury „Polaris”. Książka rozpoczyna się historią tajemniczego zniknięcia pasażerów statku, którzy uczestniczyli w obserwacji rzadkiego zjawiska kosmicznego. Zagadka nie została rozwiązana, ale zainteresowanie incydentem Polaris pozostało. Z okazji 60. rocznicy wydarzeń organizowana jest aukcja przedmiotów, które znaleziono na statku-widmo. Na niej pojawiają się nasi bohaterowie: Alex Benedict i Chase Kolpath, która przejęła od Alexa funkcję narratora wydarzeń. Nasza dwójka próbuje oczywiście rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia, wszak ostatnio udało im się odkryć tajemnicę wydarzeń sprzed 200 lat. Czemu miałoby się nie udać teraz?

Autor powtarza błędy poprzedniej powieści – kreśli bohaterów do cna papierowych; ważnych postaci jest w „Polaris” trochę więcej niż w „Smykałce” i żadna z nich nie przejawia nawet pozorów realności. Świat natomiast został tylko nieco bardziej rozbudowany, pojawiły się inne ludzkie kultury prócz tej głównej, „amerykańskiej” – zmiana to jednak raczej tylko kosmetyczna. Pojawia się dyktator rządzący żelazną ręką ludem (narodem? społeczeństwem? kulturą? nie wiadomo), niechętny wobec technologii, ale że znika dość szybko z kart powieści, trudno mówić o rzeczywistym wzbogaceniu kreacji świata. Kreacji, której można postawić naprawdę wiele zarzutów.

McDevitt roztrząsa w powieści kilka naukowych problemów i przedstawia propozycje ich rozwiązania – ktoś znający kwestie techniczne i fizyczne zapewne będzie zadowolony, lecz fabuły to nie ratuje. Główna zagadka i motywy działań pojawiających się bohaterów (bynajmniej nie głównych – im zależy tylko na zaspokojeniu swojej ciekawości) są dosyć interesujące, dotyczą kwestii długowieczności i przeludnienia w epoce zasiedlenia kosmosu, jak również nadpisywania osobowości przestępców w ramach resocjalizacji. Szkoda, że przy tych całkiem niezłych pomysłach, wykonanie, zastosowane rozwiązania pozostawiają duży niedosyt. Wiele spośród fabularnych zagadek czytelnik rozgryza już w połowie powieści, dlatego dziwi, gdy Alex pod koniec odkrywa w sobie duszę detektywa i tłumaczy narratorce (a pośrednio czytelnikowi) przebieg wydarzeń.

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Z jednej strony wykonanie jest raczej gorsze niż w przypadku poprzedniej części (dopuszczam możliwość, że to kwestia dobrego tłumaczenia „Smykałki” przez Jolantę Pers), która jednak i tak pozostawiała pod względem warsztatowym wiele do życzenia. Z drugiej strony pewne poruszane kwestie niepokoją, zakorzeniają się w głowie; w pamięci czytelnika zostaje ślad po „Polaris”, tym bardziej, że autor nie podaje jedynego właściwego etycznego podejścia do kreślonych problemów przyszłości, pozostawiając je w gestii odbiorcy. To jednak mało – nie mogę z czystym sumieniem polecić nowej powieści McDevitta. W przyszłości zaś będę ostrożniejszy, podejmując decyzję, czy po następną jego książkę sięgnąć, czy nie.
_________________
www.lovage.soup.io
 
 
Sharin 
Pigeon Slayer


Posty: 1200
Wysłany: 2008-11-25, 14:02   

Rober Silverberg „Człowiek w labiryncie”

To moje pierwsze spotkanie z tym autorem, ale po przeczytaniu niniejszej pozycji zapewniam was, że na pewno nie będzie ostatnie. Już dziś zabieram się za „Stację Hawksbilla”.

Spoilers!

„Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...” żył sobie Richard Muller.
Nasz bohater już od maleńkości jest wielkim fanem kosmosu. Pragnie, jak każdy młodzieniec: zwiedzać wszechświat, badać nowe zjawiska, doznawać rozkosznych doznań oraz zapisać się na stałe w dziejach ludzkości. Można powiedzieć, iż jest to odpowiednik naszego Ijona Tichego, tyle, że jest zdecydowanie bardziej roztropny. Jak każdy facet lubi towarzystwo kobiet, zimne piwo, masaż oraz spędzać czas na snuciu fantazji na temat własnych dokonań. W wieku 60 lat dochodzi do wniosku, że pod pewnymi względami podobny jest do Boga. Bardzo szybko jednak zostaje wyprowadzony z błędu!
Panu Mullerowi wszystko układa się wspaniale, aż do momentu kiedy jego długoletni znajomy proponuje mu udział w niezwykle ważnej dla ludzkości misji, mianowicie w wyprawie na Beta Hydri IV, gdzie ma nawiązać pierwszy w historii kontakt z obcą rasą. Nasz zapalony odkrywca oczywiście godzi się wziąć w niej udział, nie zważając na żadne niebezpieczeństwa. Po kilku miesiącach wraca na Ziemię, ale już nie do końca jest sobą. Można powiedzieć, że podczas misji badawczej zostaje obarczony tajemniczą skazą, która powoduje, iż ludzi z którymi ma styczność dopada przygnębienie, rozpacz, smutek i tym podobne uczucia. Jak można łatwo przewidzieć ludzkość nie zamierza cierpieć z jego powodu i nie pamiętając o jego zasługach odcina się od niego.
Jeden z bohaterów książki tak wypowiada się o Richardzie Mullerze:
„Jest po prostu człowiekiem dotkniętym okropną chorobą ducha: odczuwa wstręt na widok swoich bliźnich, więc z pewnością ludzie Ziemi są radzi, że się go pozbyli”.
Na skutki ‘choroby’ nie trzeba długo czekać i Muller w przypływie fali smutku mieszającego się z rozgoryczeniem postanawia udać się na dobrowolne wygnanie i w tym celu ląduje na planecie Lemnos, która znana jest z tego, że znajduje się na niej tajemnicze miasto-labirynt. Przebywając na niej zamieszkuje w centrum miasta-labiryntu, do którego aby się dostać trzeba pokonać wiele śmiertelnych pułapek. Przez dziewięć lat stopniowo odkrywa tajemnice miasta; między innymi dowiaduje się, że było ono zamieszkane przed wieloma tysiącleciami przez bardzo inteligentną, humanoidalną rasę. Po oględzinach jej wynalazków wnioskuje, że stała na bardzo wysokim poziomie rozwoju technologicznego, jednak ciągle nie może poznać przyczyny ich odejścia, czy też może zagłady.
”Nie mniej tajemniczy był akwedukt. Wokół całej Strefy B biegło zamknięte, chyba onyksowe, koryto z kanciastymi kranami co pięćdziesiąt metrów. Gdy podstawiał pod którymś z nich jakiekolwiek naczynie, nawet stuloną dłoń, leciała czysta woda. Gdy jednak próbował wsadzić do kranu palec, okazało się, że nie ma wylotu i wcale wylotu nie widział nawet jak woda spływała. Zupełnie tak, jak gdyby wyciekała przez jakąś przepuszczalną kamienną zatyczkę. Uważał to za niemożliwość. Ale cieszył się, że ma wodę pitną, źródlaną, doskonałą w smaku”.
Naszemu bohaterowi życie upływa spokojnie. Przyzwyczaja się do otaczającego go środowiska i w gruncie rzeczy niczego mu nie brakuje. Po latach samotności okazuje się jednak, że ludzkość nie zapomniała o nim i od tego momentu zaczyna sprawdzać się stare powiedzenie – „Jak trwoga to do Boga”. W obliczu zagrożenia ze strony innej cywilizacji dawni współpracownicy Mullera przypominają sobie o nim i po raz kolejny pragną go wykorzystać w myśl zasady „cel uświęca środki”. Na Lemnos pojawia się wieloosobowa ekspedycja, która wszelkimi dostępnymi jej środkami próbuje dostać się do środka labiryntu i nawiązać kontakt z jego mieszkańcem. Jak to się wszystko kończy? O tym przekonajcie się już sami ;)

O czym jest ta książka?
Według mnie o człowieku, który ukazywał prawdę. Richard Muller był odkrywcą, badaczem kosmosu i przez całe życie marzył, aby być przydatnym dla ludzkości. Moim zdaniem dopiął swego i został kimś więcej. Mianowicie - nauczycielem ludzkości, jej oskarżycielem i pasem transmitującym prawdę o niej.
Skąd takie moje przekonanie?
Przez całą niemalże książkę jej bohaterowie uczą się, że wszechświat jest to zimny, okrutny ‘drań’, z którym należy walczyć. Zmagać się z jego tajemnicami, dążyć do poznania go w celu zabezpieczenia się przed ewentualnym zagrożeniem z jego strony. Jedynie pan Muller twierdzi, że choć jest w tym dużo racji to jednak prawdą jest także fakt, że czynią go takim istoty, które go zamieszkują.. Daje jasno do zrozumienia, że także człowiek jest temu zjawisku winien! Nikt inny, ale właśnie istota ludzka i inne rasy są złe, podłe, bezwzględne, itd. Pyta się: dlaczego tak bardzo ‘pchamy się’ w gwiazdy? Po chwili odpowiada: żeby je poznać i zabezpieczyć się przed nieznanym, przed obcymi. Muller przekonuje wprost – człowiek boi się inności.
„Zabijać obcych, oto prawo wszechświata. A jeżeli nie zabijać, to bodaj trochę przydusić. (...) Gdyby kiedykolwiek na którejś z naszych planet wylądował jakiś nieznany statek kosmiczny, poddalibyśmy go kwarantannie, załogę byśmy uwięzili i przesłuchiwali aż do zgładzenia jej”.
O tym, że nie jest to jedynie cecha ludzi przekonuje mnie miasto-labirynt. Śmiercionośna pułapka dla każdego intruza z zewnątrz.
Moim zdaniem właśnie z powodu tych ‘objawień’ emanujących od Mullera ludzkość nie jest w stanie znieść jego obecności. Skaza jaką został obarczony to nic innego jak ‘psychologiczny pas prawdy o człowieku’.
„Smutki Mullera nie były smutkami tylko osobistymi, on transmitował ni mniej ni więcej tylko świadomość kar, jakie Kosmos obmyśla, dla swoich mieszkańców. Rawlins czuł się wtedy nastrojony na każdy dysonans Wszechstworzenia – zaprzepaszczone szanse, zawiedzone miłości, słowa pochopne, nieuzasadnione żale, chciwość i żądze, sztylet zawiści, kwas rozczarowania, jadowity ząb czasu, zagłada maleńkich owadów w zimie, łzy stworzeń bożych. Poznał wtedy starzenie się, utratę, niemoc, furię, bezradność, samotność, pogardę dla siebie i obłęd. Usłyszał niemy wrzask kosmicznego gniewu.
- Czy wszyscy jesteśmy tacy? – zastanawiał się”
.

Zdecydowanie polecam!
Sharin, Pigeon Slayer
_________________
Próżnia doskonała

Próżnia Doskonała na Facebooku
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-11-25, 21:29   

Naomi Novik - "Imperium kości słoniowej"

Biorąc do ręki „Imperium kości słoniowej”, czwarty tom cyklu „Temeraire”, obawiałam się wszystkiego najgorszego. Nie ma co ukrywać – pierwszy tom: „Smok Jego Królewskiej Mości” rozbudził moje nadzieje, które rozwiewały się w miarę lektury kolejnych części. Części, które – choć nie były całkiem złe – to jednak znacząco gorsze od pierwszego tomu. A teraz, po lekturze, z prawdziwą przyjemnością oświadczam, że moje obawy były płonne – autorka wróciła na poziom otwarcia.

Po azjatyckich peregrynacjach Temeraire i Will Laurence wracają do Wielkiej Brytanii. Sprowadzają ze sobą sojuszników – grupę dzikich smoków z Turkiestanu. I całe szczęście, gdyż kraj stoi w obliczu militarnej klęski – wyspy nawiedziła smocza zaraza i większość brytyjskich smoków nie jest zdolna do walki. Tymczasem Napoleon nasila patrole, wszystkie oznaki wskazują na zbliżającą się inwazję. Brytyjczykom najbardziej potrzebny jest czas. Czas i lekarstwo na zarazę. Jedynie Temeraire wykazuje odporność na tę chorobę, zatem słusznym wydaje się wniosek, że smok już wcześniej, zupełnie przypadkowo, natrafił na lekarstwo. Trop wiedzie do Kapsztadu…

Po raz pierwszy w cyklu (a to już czwarty tom!) autorka porzuca historię w znanej nam wersji i zmienia dzieje Afryki. W opublikowanym niedawno na łamach Katedry wywiadzie Naomi Novik argumentuje, że nie mogła tego uczynić wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji, gdyż fakt posiadania smoków nie wpływa na zmianę równowagi sił w Europie w sytuacji, gdy wszystkie strony konfliktu mają je i wykorzystują. Przyjmuję to wyjaśnienie, ale wcale nie zmniejsza ono mojego zaniepokojenia – być może trochę na wyrost obawiam się, że zanim autorka zdąży opowiedzieć o zmianach historycznych w innych częściach świata, cykl rozrośnie się do monstrualnych rozmiarów.

Akcja powieści postępuje szybko – jedno wydarzenie goni drugie. Ich następstwo logiczne również nie budzi wątpliwości z fabularnego punktu widzenia. Oczywiście, można dyskutować nad stopniem prawdopodobieństwa niektórych opisanych przez autorkę zdarzeń czy procesów historycznych, ale taka dyskusja prowadzi donikąd – wszak w świecie powieści wszystkie rozwiązania są równoprawne, o ile tylko są stosownie umotywowane. A tutaj wyjaśnienia są podane – być może nieco uproszczone, być może nieco naiwne. Jednak to nie jest rozprawa naukowa, a powieść przygodowa, która dopuszcza takie uproszczenia.

Wprawdzie autorka nadal usiłuje przekonać cały świat, że niewolnictwo jest złe, ale także – i to akurat czyni znacznie zręczniej – porusza inną kwestię moralną: czy naprawdę osiągnięcie celu usprawiedliwia zastosowanie wszystkich środków? Przedstawia argumenty „za” i „przeciw”, na jednej szali kładzie obowiązek wobec ojczyzny, możliwość szybszego zakończenia wojny i ocalenie być może wielu istnień, na drugiej – uczciwość i honor. Nie są to tylko rozważania teoretyczne – Temeraire i jego kapitan zostają postawieni przed konkretnym problemem, który sami muszą rozstrzygnąć. I ponieść konsekwencje dokonanego wyboru (ale to już w następnym tomie).

Nie mam nic do zarzucenia psychologii postaci – motywy działania wszystkich bohaterów są wiarygodne i przekonujące. Na podkreślenie zasługuje fakt, że nawet postaci dalekiego planu nie są płaskie i bezbarwne. W opowieści pojawiają się znane nam osobistości historyczne, którym autorka przypisuje konkretne cechy charakteru. Nie jestem w stanie ocenić, na ile Nelson był zapatrzonym w siebie bufonem, a admirał Gambier – uparciuchem, ślepo przywiązanym do własnych poglądów, ale dzięki temu zabiegowi autorce udało się przybliżyć te postaci czytelnikowi.

Reasumując, książka jest opowieścią przygodową, osadzoną w realiach wojen napoleońskich, wzbogaconą o element fantasy, z akcją utrzymaną w dobrym tempie, z wiarygodnie przedstawionymi postaciami, adresowaną przede wszystkim do młodszego czytelnika.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Qfant


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,46 sekundy. Zapytań do SQL: 13