FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-07-30, 23:38   

Po okresie „artystycznej ciszy” Andrzej Pilipiuk zaatakował ze zdwojoną siłą. Jeszcze nie umilkły echa pierwszego tomu cyklu „Oko Jelenia” a na księgarskich półkach pojawiła się już kontynuacja „Srebrna Łania z Visby”. Wielbiciele Wielkiego Grafomana mogą więc być wniebowzięci, gorzej z recenzentami.
Podstawowym zarzutem, który postawiłem „Drodze do Nidaros” była mało wartka akcja. I niestety pod tym względem prawie nic się nie zmieniło. Przez większość fabuła najnowszej książki Pilipiuka toczy się w iście ślimaczym tempie i dopiero pod koniec nieco przyśpiesza. Oby był to dobry prognostyk na przyszłość. Inna sprawa, że z podobnym zabiegiem mieliśmy do czynienia również w pierwszej części więc wątpliwości pozostają.
Podobnie jak tempo książki zmianie nie ulega także zachowanie poszczególnych bohaterów. Marek i Staszek wciąż, w oparciu o zasłyszaną wiedzę, kombinują jak ułatwić sobie życie, ewentualnie zbić fortunę. Pomysł zacny, ale sceny, kiedy usiłują wytworzyć penicylinę albo dosłownie, strugają drewniany kalkulator wzbudzają uśmiech politowania. I przypominają jedną z przygód komiksowego Tytusa, który wykuł telewizor z kamienia. O wiele bardziej racjonalnie zachowuje się trzecia podróżniczka w czasie Hela – dla niej XVI wieczna Norwegia to prawie, że dom. Drze pierze, szyje, gotuje, dogląda podręcznej zbrojowni. Nie brakuje jej, tak jak towarzyszom, elektryczności, samochodu czy telefonów komórkowych. Co prawda trudno natknąć się na Moskali , ale kilku protestantów do zabicia zawsze się znajdzie. Przy postaci Heli warto zatrzymać się jeszcze z jednego powodu; otóż jej poglądy polityczne coraz bardziej zaczynają przypominać te lansowane przez samego autora np. rozmowa o Unii Europejskiej. Na szczęście jest to jeden z nielicznych wtrętów dotyczącej naszej współczesności.
Kiedy zawodzi element ludzki najlepsze okazują się zwierzęta, w tym konkretnym wypadku, Łasica. Kosmitka w futerku jest bezpośrednim nadzorcą chrononautów i non stop próbuje ich zmobilizować do intensywniejszych poszukiwań „Jeleniego Oka”. Początkowo stosuje głównie przemoc (zarówno fizyczna, jak i mentalną), z czasem stara się lepiej poznać swych podopiecznych. W oparciu o zasoby Biblioteki Narodowej pragnie zrozumieć emocje i motywy kierujące człowiekiem, a następnie wykorzystać je. Dzięki swej nieporadności Łasica wprowadza sporo zamieszania, a jej metodę na likwidacje chorób wenerycznych zapamiętam na długo.
Zgodnie z moimi przewidywaniami w „Srebrnej Łani z Visby” doszło do połączenia wątku podróżników w czasie i Hanzy, co stanowi jedną z nielicznych zalet powieści. Zamiast usypiać przy kolejnych rozważaniach dotyczących handlu na Bałtyku, opisach składania ksiąg, czy produkcji penicyliny możemy ekscytować się bitwami morskimi i chociaż do klasy„Galeonów wojny” Jacka Komudy im daleko, jest to jakaś atrakcja. Jeśli wierzyć słowom pisarza pojawiła się także szansa na alternatywną wizje świata – co jednak z tego wyniknie zobaczymy w kolejnych tomach. Być może to właśnie „wariacje historyczne” nadadzą cyklowi rumieńców.


Póki co dostaliśmy do rąk przeciętną powieść przygodową z elementami science-fiction. Co gorsza druga odsłona „Oka Jelenia” nie wnosi prawie nic nowego do cyklu, a dodatkowo powiela wady pierwszego tomu. Mamy więc wiernie (aż do znudzenia) odwzorowany świat późnośredniowiecznej Europy, nieciekawych bohaterów oraz, poza samą końcówką, za grosz wartkiej akcji. I chyba tylko talent pisarski Pilipiuka pozwala doczytać „Srebrnąj Łanę z Visby” do końca. Aż boje się pomyśleć, co będzie jeśli kolejne tomy będą pisane w podobnym stylu.

Ocena 5/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-05, 23:36   

„My name is Bond. James Bond” to bez wątpienia jedna z najsłynniejszych kwestii w historii kina. I nie ma się czemu dziwić, gdyż stanowi ona wizytówkę agenta Jej Królewskiej Mości, człowieka z licencją na zabijanie, miłośnika Martini (koniecznie wstrząśniętego) i niepoprawnego kobieciarza w jednej osobie. Równocześnie Bond to ikona popkultury, symbol jakości, niedościgniony wzorzec męskości. A wszystko to zawdzięczamy jego twórcy Ianowi Flemingowi, który w 1951 roku powołał do życia agenta 007. W sumie za życia angielskiego powieściopisarza powstało 12 powieści i 9 opowiadań o Bondzie; kolejne, mniej lub bardziej udane, książki ukazują się do dnia dzisiejszego. Jedną z nich jest „Piekło poczeka” pióra Sebastiana Faulksa.
Przyznam się, ze do tej pory postać Jamesa Bonda była mi znana jedynie z filmów. Pomimo tego, że jestem wielbicielem jego przygód, nie miałem zbytniej chęci aby sięgnąć po książkowy oryginał. Dla mnie agent 007 na zawsze pozostanie już Seanem Connory, Rogerem Moorem czy Pierce Brosmanem. Stąd też pierwszą trudnością, którą musiałem przezwyciężyć przy czytaniu „Piekło poczeka” było przyzwyczajenie się do czytania o Bondzie. Wystarczyło jednak parę stron, by przestało to mi przeszkadzać i mogłem oddać się przyjemności płynącej z lektury. Szkoda tylko, że nie było jej za wiele.
Połowa lat 60-tych. Szalony miliarder Juliusz Gorner pragnie za wszelką cenę zniszczyć Wielka Brytanie i tylko James Bond jest w stanie powstrzymać jego diaboliczny plan. Jest więc klasycznie i przewidywanie. Oczywiście nie można oczekiwać, że w tego typie książki główny bohater nagle zginie lub nie uda mu się pokonać szaleńca, ale sama fabuła składająca się z klisz znanych z książek i filmów nudzi. Tak jak w poprzednich książkach i filmach Bonda nie ominą dalekie i egzotyczne podróże (min Włochy, Iran), spotkanie z piękną kobietą czy pojedynek sportowy z głównym oponentem. Dobrze chociaż, że ten ostatni nie odbywa się w kasynie, a na korcie tenisowym. Tak naprawdę to do kompletu zabrakło tylko wizyty w pracowni Q i tak charakterystycznych dla cyklu gadżetów, ale to jedyne odstępstwa. Od utartego schematu Faulks nie uciekł nawet przy tworzeniu postaci. Gorner, podobnie jak poprzednicy, dr No czy Scaramanga, jest obdarzony skazą fizyczną („małpia ręka”), a za pomocnika służy mu charakterystyczny zabójca. No i oczywiście jest gadułą, która zamiast zgładzić 007 woli z detalami zdradzić mu cały plan, a na końcu się dziwi, ze mu się nie udało.
Oczywiście ktoś powie, że cała seria składa się właśnie z takich schematów, ale wystarczy spojrzeć na film „Casino Royal” by zauważyć, że Bonda można „uczłowieczyć”, uczynić go ciekawszą postacią. Zresztą sam początek „Piekło poczeka” był pod tym względem bardzo zachęcający – 007 jest zmęczony służbą i zastanawia się nad odejściem z wywiadu. Ba nawet odmawia pięknej kobiecie wypicia z nią drinka wieczorowa porą. Niestety wystarczyło kolejne zadanie od M, by nasz bohater poczuł wiatr w żaglach i akcja toczy się utartymi kolejami.

Nie udało się także Falkusowi oddać atmosfery odwiedzanych miejsc – nie poczułem orientu Iranu, ani przaśności sowieckiej Rosji. Sceny akcji są słabo napisane i nie czuć w nich ogóle emocji czy napięcia. Brakuje zwrotów akcji, a mająca zaskoczyć czytelników końcówka jest łatwa do przewidzenia. Nawet jeśli pojawia się w tekście szansa na niespodziankę to autor bardzo szybko wyjmuje asy z rękawa i psuje całą zabawę.
Czy warto więc sięgnąć po „Piekło poczeka” ? Jeśli jest się zagorzałym fanem 007 to na pewno tak. Oprócz poznania nowych przygód Bonda można wtedy bawić się w szukanie nawiązań do poprzednich części cyklu albo delektować się schematemrodem z klasycznych filmów z Seanem Connory. Osobom, które nie mają dużego sentymentu do cyklu zalecałbym raczej zakup innej książki.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4481
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-08-07, 20:24   

Tyraela napisał/a:
Ł napisał/a:
Zabieram się tak wogóle do Nowego umysłu cesarza.

O ile pamiętam, to książka szalenie polecana przez mojego (nota bene zajebistego) fizyka - więc Łaku czekam na relację czy warto ;P

To zależy od tego jakie stawiasz wymagania. Piszę tę mini-recke głównie po to żeby nakreślić czego ja oczekiwałem od tej książki a mini dlatego że nie czuje się kompetentny do całościowej recenzji, pozatym ksiązka ta była/jest na tyle nośna że wiele skrajnie różnych opinii znajdziesz w sieci.
Mnie interesowały głównie związki przedmiotów zwyczajowo określanych jako ścisłe z dziedzinami trudnymi do rozpisania na cyferki (m.i. tytułowym umysłem), oraz ogólne kwestie związane z filozofią nauki. Pod tym względem ksiązka spełniła moje oczekiwania z nawiazką, jednak na dobrą sprawe tylko rozdziały I i X są tak naprawdę sednem książki. Wszystko co znajduje się po drodze to omówienie teorii z dziedzin matematyki, logiki, fizyki (klasycznej, m. kwantowej i postulowanej przez autora kwantowej teorii grawitacji), które są niejako wyjaśnieniami terminów z rodziałów I i X, również nazwiajzując do siebie nazwjzame. Czyli na dobrą sprawe mam wrażenie że gdyby była to publikacja naukowa to 80% wyleciałoby jaka zbyt banalna - za to dla zwykłych czytelników są to informacje jak najbardziej przydatne. Mnie tutaj różne rzeczy interesowały różnie - np większość o matematyce, m. kwantowej, przleciałem trochę po łebkach - doceniam piękno wzorów i przekształceń(któryych momentami jest sporo jak na książka popnaukową - zwykle w tego typu wydawnictwach wogóle nie ma wzorów i przeliczeń) ale interesowały mnie konkluzje (pozatym częśc wywodów wątpie iżbym był wstanie ogarnąć na szybko). Tak samo jak rozdział o kwantowej teori grawitacji też tylko przejżałem, mając na uwadze że ksiązka ta ma już sporo lat i poprostu nie opłaca się wnikać w teorie w powijakach, skoro obecnie prace nad nią posuneły się pewnie znacznie do przodu.Może dziwić co mają czarne dziury do funkcjonowania mózgu, ale na końcu książki autor łączy bardzo umiej\ętnie niemal wszystkie poruszane wcześniej tematy.
Autor nie sili się na obiektywność i wykłada swoje poglądy co bardzo cenie - jednocześnie zaznaczając że są to JEGO poglądy i wiele osób się z nimi nie zgadza - co cenię jeszcze bardziej. Posługuje się też językiem próbującym przybliżyć nawet krzesłu świat pojęć matematyczno-fizycznych, posługując się licznymi przykładami, angedotami i tym co lubimy najbardziej - obrazkami. W wielu miejscach wyraźnie sygnalizuje że upraszcza na potrzeby tej publikacji a problem w rzeczywistości jest bardziej zawiły.
Mnie osobiście książka bardzo podeszła, skończyłem ją czytając równomiernie w tydzień, co jak na 500 stron nie-beletrystyki uważam za niezły wynik. Urzekło mnie końcowa synteza w której autor miesza fizyke, matematyke i pamiętniki Mozarta, dając wyraz zaskakującej i fascynującej konkluzji. Szczerze polecam, szczególnie osobą które będa podchodziły do tej książki z podobnym mojemu kluczem zagadnień wanna-see, możliwe że w tak szerokiej tresci z innym kluczem można nacieszyć się innymi rzeczmi albo zabrać stanowisko sceptyczne.

(Nowy umysł cesarza - Roger Penrose)
 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2008-08-07, 22:18   

Ewangelia według Marii, matki Jezusa - Marek Halter

Przyznam, że miałem z tą książką serię mniejszych i większych zgryzów. Wybrałem ją, bo od dziecięcych czasów mam słabość do bajkowo opowiadanych historii – zwłaszcza takich z nutką autentycznośći. Działa to również i na histori autentyczne opowiadane z dużą nutką bajkowości...
Zadziałał więc stary dobry grzech ciekawości.

Zanim otworzyłem okładki tej książki zastanawiałem się czy nie mam do czynienia z którymś kolejnym apokryfem, czy może jednak kolejna współczesna fikcja próbująca żerować na chwytliwych tytułach tajemnic biblijnych. Moje pierwsze rozmyślania wzbudził fakt, że autorem jest Polak o żydowskim pochodzeniu. Wydawało mi się to o tyle dziwne, że do tej pory ewangelie
wszelkiego typu kojarzylem z czasami opisanymi w Nowym Testamencie – czyli w tej części historii religii, której wyznanie mojżeszowe nie uznało. Jak więc rozumieć ten przypadek?
Druga myśl pojawila się jako efekt błędu - jednego z największych i najchętniej popełnianych wśród czytelników kryminałów. Zajrzałem na ostatnią stronę i ujrzałem tam coś, co sprawiło, iż byłem przekonany, że mam właśnie do czynienia z następną, standardową książką o tułaczce i cierpieniach Ludu Wybranego. Poczułem się tym zniechęcony, ale słowo się rzekło i rozpocząłem lekturę.

I tu książka mnie zaskoczyła – czytałem ją i cały czas zastanawiałęm się, gdzie i kiedy pojawi się nawiązanie, do sekretu z ostatniej strony. Ne pojawiło się. W zamian autor opowiedział mi baśń o losach rodzin z Galilei. Baśń obfitowała w kolorowe pejzaże, wnikliwe spojrzenie na charaktery bohaterów oraz nieoczekiwane wydarzenia. Postaci wydawały się jakoś znajome, ale zawsze było z nim coś nie tak,... albo inne imię, albo stan cywilny, albo charakter. Wszystko się poukładało, gdy na koniec Herod przeprowadził spis powszechny.

Nie mogę do końca przekonać się czy jest to “Ewangelia według...” czy raczej “Ewangelia o...”. Jeśli za materiał porównawczy weźmiemy czterech ewangelistów – to nie jest nawet ewangelią, gdyż opowiada o kilku latach przed narodzinami Jezusa. Niemniej jednak jest tu element tytułowej “Dobrej Nowiny” - choć podany w dość nietypowy i trochę zaskakujący sposób, gdy główna postać zdaje sobie sposób, iż rewolucję przeprowadzić może tyko jedna osoba.

Pomijam własne czepliwe myśli związane ze standarowym rozumieniem pewnych słów i pojęć. Książka jest dla mnie zaskakująca przynajmniej w kilku aspektach – mężczyzna pisze o kobiecie umniejszając role męskie; rodak Marii z Nazaretu pisze o nadejściu nowej religii, a powszechnie znana historia zyskuje jeszcze jedno oblicze.
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-08, 22:15   

Kiedy zaczynałem lekturę „Upadek królów” Dawida Gemmella obawiałem się, że książka, która powstała już po śmierci pisarza nie dorówna wcześniejszym tomom Uczucie niepokoju podsycało także samo polskie wydanie. Dotychczasowego tłumacza (Zbigniew A. Królicki) zastąpił nowy (Patryk Sawicki), a pierwsze blurby sugerowały wprowadzenie przez niego nowego nazewnictwa( zamiast Wielka Zieleń - Wielką Łąką) . Z drugiej strony byłem ciekawy jak autor zakończy historię dzielnego Heliakona, pięknej Andromachy i gawędziarza Odyseusza. Na szczęście dla czytelników skończyło się na obawach – finałowa część trylogii nie ustępuje poprzednikom, a nawet je przewyższa, zaś tłumacz sprawił się bez zarzutów. Owszem na siłę można się przyczepić, że w 2-3 momentach zabrakło ciągłości tekstu (zdania - łącznika pomiędzy poszczególnymi akapitami), ale to drobiazgi.
Tworząc „Upadek królów” Gemmell stanął chyba przed najtrudniejszym zadaniem w swojej pisarskiej karierze. Ostatnia część „Troi” jest bowiem najmocniej z całej trylogii oparta na eposie Homera. Jak więc napisać książkę, która pozostając w zgodzie z treścią „Iliady”, nie będzie równocześnie przewidywalna? Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły i psuć przyjemności z czytania powiem krótko – na kartach książki raz jeszcze okazało się, że każdą, nawet najbardziej znaną opowieść można opowiedzieć w nowy, zajmujący sposób. Mamy więc zarówno wszystkie kluczowe elementy znane z dzieła Homera : oblężenie miasta, pojedynek Achillesa z Hektorem, „konia trojańskiego”, a jednocześnie Gemmell przyszykował dla czytelników wiele niespodzianek.
„Upadek królów” to przede wszystkim powieść batalistyczna. Tutaj już nie ma miejsca na zawiłe intrygi polityczne, o racjach stron konfliktu decyduje liczba wojowników i okrętów. Tak jak u Homera po jednej stronie stają żądny władzy Agamemnon, dzielny Achilles, przebiegły Odys , po drugiej dumny Priam, szlachetny Hektor, odważny Heliakon. Co istotne pisarz nie koncentruje się na samym oblężeniu Troi - walka będzie się także toczyć na równinie otaczającej Ilion jak i Wielkiej Zieleni.
Chyba żaden inny pisarz nie potrafi tak plastycznie opisać bitwy jak czynił to Gemmell. Czytając opisy zmagań Mykeńczyków i Trojan można wręcz odnieść wrażenie, że sami znajdujemy się na polu walki. Czujemy zapach krwi, ciężar zbroi, pot zalewający oczy. Stajemy się świadkami wielkiego męstwa, ale i zwykłego tchórzostwa. Bitwy pokazywane są zarówno z perspektywy pojedynczych żołnierzy, jak i z „lotu ptaka” co znacznie ułatwia śledzenie przebiegu walk, a także pozwala wczuć się w rolę uczestników konfliktu. Warto jednak zaznaczyć, że podobnie jak w poprzednich tomach sympatia pisarza jest zdecydowanie po stronie obrońców Troi – poza nielicznymi fragmentami Agamemnon i jego wojska są przedstawiani jako barbarzyńcy lubujący się w zabijaniu i gwałtach. Tylko Andromacha nie widzi zbytniej różnicy pomiędzy czynami Heliakona i Mykeńczykami, jest to jednak odosobniony przypadek.

Opis działań wojennych nie przesłania jednak tego, co w prozie Gemmella zawsze było najważniejsze – bohaterów. Na kartach „Upadku królów” nie ma za wiele nowych postaci. Autor, moim zdaniem słusznie, wolał domknąć wszystkie stare wątki niż tworzyć kolejne. Nie oznacza to jednak, ze wciąż będziemy mieli do czynienia z tymi samymi bohaterami. Poszczególne postaci zmieniają się, dojrzewają, a jednocześnie nie tracą cech, za które czytelnicy zdążyli je polubić. Największą metamorfozę przechodzi chyba postać Achillesa, który w „Tarczy gromu” przypominał bardziej bezmózgą maszynę do zabijania niż człowieka, a teraz nabiera cech prawdziwego herosa. Ta przemiana jest tak mocna, że w trakcie jego pojedynku z Hektorem trudno jest powiedzieć komu powinniśmy życzyć zwycięstwa. Zresztą każda z postaci , może oprócz Agamemnona, ma swój ludzki wymiar – popełniają błędy, potrafią zabić bez zmrużenia oka, ale i okazać szlachetność. W dodatku los jaki przeznaczył im autor jest trudny do przewidzenia – nawet trzymając się przekazu Homera Gemmell nie raz potrafi zaskoczyć
Już w poprzednich tomach o losach bohaterów decydowało przeznaczenie. W ostatniej części „Troi” jest to jeszcze bardziej widoczne. Pomimo ludzkich starań słowa delfickiej przepowiedni i wróżby Kasandry muszą się spełnić. Bo chociaż w świecie stworzonym przez Gemmella bogowie zdają się nie mieć bezpośredniego wpływu na ludzkie czyny i tak nad mieszkańcami Wielkiej Zieleni ciąży fatum. Inna sprawa, że te słowa mogą być interpretowane na wiele sposobów.
Pod koniec książki Andromacha mówi do syna ” (…)bajarze nie giną dopóty, dopóki żyją ich opowieści” prorocze to słowa. Dawid Gemmell umarł, ale pozostawił po sobie książki, które są i będą świadectwem jego życia. Podobnie z Troją – pomimo tego, że zniszczona pozostała nieśmiertelna w strofach Homera. Historia o cudownym mieście, wielkich bohaterach i zwykłych ludzkich namiętnościach. „Upadek królów” to zwieńczenie tej legendy – a dzięki talentowi pisarza i jego żony Stelli szansa na odkrycie jej na nowo. Warto.

Ocena 8/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-10, 21:59   

Na najnowszą książkę z cyklu o Mordimerze Madderdin czekałem z ciekawością. Otwarte zakończenie „Łowców dusz” dawało Jackowi Piekarze duże możliwości na poprowadzenie fabuły w najmniej przewidywalnym kierunku. Tymczasem autor zrobił nieoczekiwaną woltę i zamiast oczekiwanej przez wszystkich powieści „Czarna zaraza” zapowiedział pojawienie się trzech zbiorów opowiadań traktujących o młodości głównego bohatera. Nasuwa się pytanie: czy autor nie ma koncepcji na ciąg dalszy serii? A może postanowił wyeksploatować pomysł do ostatniej litery? Jakby nie było przed „Płomieniem i krzyżem” stanęło trudne zadanie – książka musiała nie tylko sprostać oczekiwaniom czytelników, ale także udowodnić, że autor wciąż ma świeże pomysły, którymi jest w stanie zaciekawić .
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po przeczytaniu pierwszego akapitu to rezygnacja z narracji pierwszoosobowej. Ma to przynajmniej dwie zalety. Po pierwsze autor darował nam ciągłe zapewnienia Mordimera, co do jego pobożności i skromności, a dodatkowo zyskaliśmy okazje na spojrzenie na alternatywny świat z różnych perspektyw, a nie tylko okiem fanatycznego inkwizytora. Ostrzegam jednak, że osoby, który spodziewają się rozległych opisów czy historycznego wykładu o „piekarowym” uniwersum mogą poczuć się zawiedzione. Autor, podobnie jak w poprzednich książkach cyklu, wciąż dawkuje informacje i nie ujawnia wszystkich szczegółów.
Wraz ze zmiana narracji zmienili się także bohaterzy. Mordimer, chociaż jest kluczową postacią wokół której rozgrywa się cała intryga, bierze czynny udział tylko w jednym opowiadaniu („Płomień i krzyż”) W pozostałych o wiele większa rolę odgrywają jego matka (tytułowa „Piękna Katarzyna”) oraz inkwizytor Arnold Lövefell, którego kreacja to bodajże największy atut książki. Jest to postać podobna z charakteru i usposobienia do Madderdina, a równocześnie mocno się od niego różniąca. Łączy ich szczere oddanie służbie oraz łatwość w podejmowaniu nawet najtrudniejszych decyzji z nią związanych. Jednocześnie Lövefell wydaje się bardziej ludzki – potrafi wynagrodzić czyjś bezinteresowny dobry uczynek. O ile po Mordimerze zostawał tylko zapach spalonych ciał i łzy poszkodowanych, działania nowego bohatera potrafią odmienić czyjeś życie i to na lepsze. Równie, a może nawet ciekawsza, od doraźnej służby Lövefella wydaje się być jego przeszłość, która rzuca nieco światła na sekrety Wewnętrznego Kręgu Inkwizycji.
Wprowadzenie nowych postaci nie oznacza jednak, że na kartach opowiadań nie spotkamy starych, dobrych znajomych. Wręcz przeciwnie takie postaci jak ówczesny kanonik Gersard czy tajemniczy Marius von Bohenwald również będą miały spory wpływ na koleje losu młodego Mordimera.
Kilka słów warto poświecić samym opowiadaniom. Tak jak już wspomniałem traktują one o wydarzeniach poprzedzających te ze „Sługi bożego” i pokazują kluczowe momenty, które ukształtowały przyszłego inkwizytora. Poznajemy zatem dzieciństwo Madderdina, ujawnione zostają szczegóły jego udziału w bitwie pod Schengen , w końcu dowiadujemy się w jaki sposób dostał się do szkoły dla inkwizytorów. W porównaniu z poprzednimi zbiorami opowiadań najnowsze utwory są ciekawsze i nielicząc pierwszego mniej przewidywalne Co ważne Piekara zrezygnował z kumulowania zbyt dużej liczby zagadek bez odpowiedzi. Owszem, na część z ich przyjdzie nam poczekać, ale sporo znajduje rozwiązanie w kolejnych opowiadaniach. Nie odczuwa się także schematyzmu – każdy z utworów jest nieco inny. Jak dla mnie numerem jeden w zbiorze jest tytułowe „Płomień i kurz”, którego akcja rozgrywa się na ziemiach ogarniętych chłopską rebelią. Już pierwsze zdanie świetnie wprowadza nas w klimat tamtych wydarzeń: „Arnold Lövefell siedział na pniu drzewa i ogryzał podpieczone w ogniu, na pół surowe ludzkie mięso” A to dopiero początek jego wyprawy w krainę, która mogłaby posłużyć Dante jako wzór do opisu piekła.
„Płomień i krzyż” to zbiór czterech, wartych przeczytania opowiadań. Książka jest skierowana przede wszystkim do wielbicieli cyklu, ale dzięki swojej konstrukcji mogą po nią śmiało sięgnąć osoby, które do tej pory nie miały okazji czytać opowiadań o Mordimerze Madderdin. Ciekawie skonstruowany świat, intrygujące postaci, mroczny, niepowtarzalny klimat to bezsporne atuty zbioru. Do tego należy dodać sporą dozę okrucieństwa i wisielczego humoru. Jeśli więc ktoś jest wielbicielem takich klimatów zachęcam do lektury.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-12, 21:40   

Od samego początku „Fabryka Słów” była kojarzona z polskimi autorami. To właśnie dzięki temu wydawnictwu na księgarskich półkach zaistnieli Andrzej Pilipiuk, Jarosław Grzędowicz, Anna Kańtoch czy Jakub Ćwiek. Jednakże od pewnego czasu coraz więcej miejsca w zapowiedziach „Fabryki” zajmuje literatura obcojęzyczna. Zmiana profilu? A może rodzimi twórcy nie są w stanie zaspokoić potrzeb rynku? Jaki by nie był powód fakt pozostaje faktem – seria „Obca krew” już na dobre zagościła na naszym rynku. Nie zmienił się tylko poziom.
„Cena krwi” Tanyi Huff otwiera cykl powieściowy, którego głównymi bohaterami są prywatna detektyw Vicki Nelson i pięćsetletni wampir Henry Fitzroy. Oś fabuły stanowi polowanie na sprawcę serii zabójstw. Ofiary nie łączy nic poza jednym faktem – ich ciała zostały pozbawione krwi. Dla niej dochodzenie stanowi miłą odmianą od śledzenia niewiernych małżonków, on traktuje je jako zabezpieczenie swojej prawdziwej tożsamości. Samotnie żyjący mężczyzna, który porusza się tylko po zmroku idealnie pasuje do gazetowego wizerunku krwiopijcy. Kiedy los łączy ich ścieżki rozpoczynają wspólne polowanie na nieuchwytnego mordercę.
Sztampa – to słowo najbardziej pasuje mi do oceny „Ceny krwi” . Książka począwszy od mało zajmującego początku, poprzez standardowy środek prowadzi do przewidywalnego finału. Zabrakło natomiast miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji, ciekawych bohaterów czy choć odrobinę własnej fantazji. Czytając powieść Huff odniosłem wrażenie, że cały czas stykam się z kliszami z seriali w stylu „Buffy - pogromca wampirów” czy „Archiwum X”. I to takimi z ze słabszych odcinków. Pomimo najszczerszych chęci udało mi się odnaleźć w „Cenie krwi” jedynie kilka elementów (i to trzeciorzędnych), które wyróżniałby tą powieść. Tylko czy fakt, ze główna bohaterka jest prawie niewidoma, a wampir to porządny katolik stanowią o nowej jakości?
Same postaci to kolejny standard. Vicki Nelson, która z powodu wzroku odeszła z policji przypomina setki prywatnych detektywów zamieszkujących powieści kryminalne. Diabelnie inteligentna, uwikłana w romans, non stop wpadająca w kłopoty. A Fitzroy? Szarmancki krwiopijca obdarzony nadludzką siłą i szybkością, a równocześnie obawiający się promieni słonecznych. O czosnku i srebrze nic nie wiadomo.
Słabo wypada także świat przedstawiony. Akcja rozgrywa się w Toronto, ale równie dobrze mogłaby mieć miejsce w każdej innej metropolii. Zabrakło cech charakterystycznych dla tego miasto, czegoś co świadczyłoby o jego niepowtarzalności. W wielu kryminałach czy horrorach miejsce akcji jest samo w sobie ważnym bohaterem książki, tutaj niemym i ślepym świadkiem dokonywanych zbrodni. Być może mieszkańcy Toronto odnajdą tu swojskie klimat, ja nie byłem w stanie.
Pojawienie się w fabule książki wampira sugerowało, że gdzieś poza granicami normalności istnieje inny, bardziej złowrogi świat. Niestety w „Cenie krwi” nie będzie nam dane się o tym przekonać. Oprócz Fitzroya i dwóch czy trzech demonów świat nadprzyrodzony jest nieobecny. Porównując wizję Huff do takiego „Mojego własnego diabła” Mike’a Careya nawet nie wypada. Ktoś mi zarzuci, że nie ta półka, ale przecież wspomniana już „Buffy” to podobny poziom, a autorka nawet do niego nie jest w stanie się zbliżyć.
Czy „Cena krwi” ma więc jakieś zalety? Na dobrą sprawę w „Cenie krwi” spodobał mi się jeden wątek – podgrzewanie „wampirzej” atmosfery przez brukowce prowadzi do „polowań na czarownice”, na których efekty nie trzeba długo czekać. No i jeszcze ciekawostka – powieść powstała w 1991rroku, a więc bohaterowie nie posiadają jeszcze telefonów komórkowych. Fajnie się czyta jak szukają budek telefonicznych lub odbierają pagery.
Reasumując – „Cena krwi” to mierna książka. Stereotypowe postaci, mało wciągająca akcja, przewidywalne zakończenie to podstawowe wady. Do tego tłumaczenie – nie jestem w stanie podać konkretnych przykładów, ale ogólnie odniosłem wrażenie, że jest ono mało płynne, zgrzytało. Mam trochę żalu do „Fabryki”, że wydała tak słabą pozycję. Nie wierzę, że wśród setek, a może i tysięcy zachodnich autorów nie znalazłoby się kilku lepszych. I tylko mam nadzieje, że inne cykle wydane w ramach „Obcej krwi” będą stały na wiele wyższym poziomie.

Ocena 3/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-14, 23:04   

Gdybym najnowsza powieść Jakuba Ćwieka „Ciemność płonie” powstała załóżmy na to rok wcześniej to jej recenzję zaczął bym od narzekania na kondycje polskiego horroru. Że książek jak na lekarstwo, a jak już powstaną to ich jakość woła o pomstę do nieba. Tymczasem ostatni rok określiłbym przełomowym. Pojawiły się dwie książki Łukasza Orbitowskiego, antologia współczesnych opowiadań grozy, „Błędy” Jakuba Małeckiego, a na jesień wydawnictwo "Red Horse” szykuje jeszcze parę atrakcji. Powodów do narzekania więc specjalnie nie ma i z czystym sumieniem mogę zabrać się do recenzowania.
Budynek dworca centralnego PKP w Katowicach to jedna z najbardziej charakterystycznych budowli w mieście. Budowany przez ponad 10 lat początkowo był miejscem reprezentacyjnym, z czasem zaniedbany zaczął tracić swój pierwotny blask. Jego nową wizytówką stały się brudne i śmierdzące hale, powybijane szyby, gromady koczujących bezdomnych. I to właśnie miejsce niebezpieczne, a zarazem w jakiś sposób fascynujące, stało się miejscem akcji najnowszej książki Ćwieka.
Jej głównych bohaterów stanowi grupka bezdomnych skupiona wokół charyzmatycznego „Literata”. Każdy z nich ma swoją historię – najczęściej smutną i gorzką. Kiedyś żyli pośród nas, dzisiaj z powodu różnych kolei losu zmuszeni są do dworcowej egzystencji. Pomimo tego, a może właśnie dlatego posiadają swój specyficzny honor i kodeks – opiekują się sobą nawzajem, starają się nie żebrać, a na utrzymanie zarabiają mniej lub bardziej uczciwą pracą. Bezdomni przypominają tutaj nieco wampiry, z tym, że „dzienne”. Dopóki świeci słońce mogą przebywać poza dworcem, prowadzić w miarę normalne życie. Z chwilą, gdy zapada zmrok wracają i kryją się na terenie swojego azylu. Jeśli nie zdążą mogą stać się ofiarami Ciemności, która płonie.
Powieść Ćwieka tchnie realizmem - gdyby wątek zrezygnować z wątku metafizycznego dostalibyśmy przejmujący obraz współczesnej Polski. Autor w posłowie nie ukrywa, że opis życia na dworcu nie jest wymyślony, ale w dużej mierze oparty na jego własnych obserwacjach. Podejrzewam, że podobnie jest z samymi bohaterami powieści – pisarz zna katowickich bezdomnych i spędził na rozmowach z nimi wiele godzin. Być może to co dostaliśmy do ręki to, niczym zapiski „Literata”, fragment ich prawdziwego życia. Ze swojej strony, jako bywalca dworca w Katowicach, mogę dodać, że większość opisanych miejsc ma swoje prawdziwe odpowiedniki, a sama książka może spełnić rolę przewodnika.
Jednak „Ciemność płonie” to przede wszystkim horror. Autor wie jak straszyć i pamięta o tym, co najważniejsze: najgorsze koszmary kryją się wewnątrz człowieka. Stąd brak „krwawych” opisów rodem z Mastertona; w zamian Ćwiek koncentruje się na stanie psychiki bohaterów. Sceny, kiedy bezdomni muszą stawić czoła Ciemności, a równocześnie walczą z własnymi lękami zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Na plus powieści zaliczyłbym także liczne niedomówienia. Wielu twórców horrorów stara się w swoich książkach wytłumaczyć wszystko co niezwykłe, nie zostawiając czytelnikom cienia szansy na własną interpretacje. Nawiasem mówiąc nie uniknął tego błędu w swojej debiutanckiej książce „Liżąc ostrze” sam Ćwiek. Tym razem nie dostajemy jasnej i klarownej wykładni czy jest sama Ciemność, dlaczego dworzec stanowi azyl, czym są tajemnicze medaliony. Pada parę hipotez, być może, któraś z nich jest prawdziwa, ale tego nigdy się nie dowiemy.
Co można zarzucić najnowszemu dziełu twórcy „Kłamcy”? Mimo wszystko zbyt duże tempo akcji – dzieje się dużo i chwilami brakuje chwili na uspokojenie i przemyślenie tego , co przed chwilą przeczytaliśmy. Niedopowiedzenia, o których wyżej chwaliłem mają też pewną wadę – nie wiemy dokładnie, co spowodowało agresję Ciemności. Dlaczego bezdomni, którzy z nią przez całe lata nagle stają się jej ofiarami? Kara za złamanie nie pisanych zasad czy przemyślana długofalowa ofensywa? Zakończenie również wydaje się nieco nie dopracowane, jakby urwane; zabrakło jakiejś finałowej sceny. No i jeszcze wątek Heńka – po pierwsze jak na takiego wygę to za łatwo daje się podejść, po drugie chociaż jego postać jest dobrze wpompowana w „dworcowe” środowisko mnie osobiście nie pasuje do całej książki.
„Ciemność płonie” to kolejny sygnał że Jakub Ćwiek z każdą książką pisze coraz lepiej. Po interesującym, chociaż nie pozbawionym wad „Liżąc ostrze”, dostajemy kolejny horror. Znacznie lepszy, ciekawszy, a przed wszystkim oryginalniejszy. Okazuje się, że nie trzeba „budować” gotyckich zamków z lochami, a wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Przecież prawdziwy strach i lęk zawsze mieszkają blisko nas. Nie wierzysz? Pociąg do Zamkowej Górki codziennie czeka na ciebie.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23110
Wysłany: 2008-08-19, 20:13   

Tytułem wstępu :) :
a) powiedzmy, że to recenzja, ale jeśli tu nie pasuje to przeklejcie gdziekolwiek :)
b) "przeklejam się", ale nie dam rady w tym przypadku wysilić się na "dwa razy inaczej o tym samym" :)

Do rzeczy:

IAIN M. BANKS - NAJEMNIK
Za mną kolejne spotkanie z Banksem, po Wspomnij Phlebasa i Graczu.
Powieść ponownie rozgrywa się w "realiach" (wszech)świata Kultury i ponownie nie jest związana fabularnie z poprzednimi powieściami.

Wydaje się, że bohaterem jest osobnik, który nazywa się Cheradenine Zakalwe - były tajny agent Kultury, który wiedzie "leniwe" życie: spiski, intrygi, przewroty wojskowe, dopóki na jego drodze nie staje Diziet Sma, groźna, piękna i wyuzdana kobieta, która werbuje go do kolejnej misji w szeregach Kultury. Tak rozpoczyna się akcja. A dla mnie dosłownie ta powieść rozpoczęła się od początkowej, smakowitej wymiany zdań (cytuję, bo smakowite - umieściłem zresztą w swoim podpisie):

"- Powiedz mi, co to jest szczęście.
- Szczęście? Szczęście... to budzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną...namiętną... wielokrotną morderczynią.
- O cholera. Tylko tyle?"

Kiedy je przeczytałem, wiedziałem, że w odróżnieniu od GRACZA (mojego poprzedniegop spotkania z twórczością tego autora), ta powieść da mi wszystko czego oczekuję od dobrej rozrywki: niezbyt skomplikowaną, ale jakże inteligentną i przewrotną intrygę (w życiu się nie domyślicie jednej "przewrotki"), w wiarygodnym i nie-koturnowym świecie, bez rozbuchania epickiego prowadzącego do rozdymania powieści na setki stron (Banks zmieścił się w trochę ponad 350) - uwaga! pisze to człowiek, dla którego jedną z miar dobrej powieści jest jej objętość.

Iain M. Banks jest zdecydowanie utalentowanym pisarzem, bo książka "niesie" lekko poprzez stworzoną fabułę, obdarowując czytelnika naprawdę ciekawymi i niebanalnymi postaciami. Wydawałoby się na początku, że to Cheradenine Zakalwe będzie tu postacią główną, ale to chyba zasugerowanie się blurbem każe tak przypuszczać, bo "rządzi" tak naprawdę wyuzdana i groźna Diziet. Jak widać, wizytówką powieści Banksa (przynajmniej tych trzech, które przeczytałem) są niebanalne nazwy głownych bohaterów, co więcej - idą za nimi równie niebanalne charakterystyki postaci.

Celowo nie wnikam głębiej w fabułę, aby niezdarnością nie zepsuć tej świetnej uczty. Ogólnie napiszę, że to (dla mnie) fantastyka (czy też s-f) rozrywkowa najwyższej próby. I chyba nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że takich powieści powstaje współcześnie bardzo mało, albo giną one w natłoku ohydnej pulpy zalewającej rynek. A sam Banks jest przykładem pisarza głównonurtowego, który w sposób inteligentny potrafi stworzyć ciekawą i świetnie napisaną powieść z nurtu "rozrywkowego". Jedyną wadą Banksa jest to, że jest wojującym socjalistą, ale mu to wybaczam, bo świetnie pisze. Waham się jeszcze przed nazwaniem tej powieści arcydziełem w swoim gatunku. Śmiem twierdzić (w porywie uczuć), że to nie jest "tylko" fantastyka, bo obserwacje społeczne, obyczajowe i polityczne są tu obecne i znaczące. A finał zwalił mnie z nóg. Powieść ta pewnie jakieś wady posiada, ale nie będę ich szukał (stąd ta recenzja to bardziej "recenzja"), bo w zasadzie niczego mi one nie zepsuły, niczego nie przesłoniły, więc zatem może nie są to i wady...

Nie wiem, czy znajdziecie tą powieść w księgarniach. Ja ją wygrzebałem w bibliotece miejskiej. Została wydana przez Prószyńskiego w 1999 r. (jeszcze w serii z Nową Fantastyką). Bez wątpienia dla mnie to rarytas i muszę jej poszukać, bo po przeczytaniu odczuwam głęboką potrzebę włączenia jej do mego księgozbioru.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-20, 22:43   

„Niespokojni” to kolejny kryminał z serii książek o Charlie „Bird” Parkerze autorstwa Johna Connelly’ego. W Polsce do tej pory ukazały się cztery części cyklu („Wszystko martwe”, „Kraina cieni”, „Morderczy gatunek” „Biała droga”) , wciąż niewydana pozostaje powieść „The Black Angel” . Na szczęście poszczególne książki są tak skonstruowane, że można je bezproblemowo czytać bez znajomości poprzednich części, chociaż czytelnik traci w ten sposób sporo smaczków.
Cechą wyróżniającą twórczość Connolly’ego spośród setek pisarzy jest umiejętne połączenie wątków kryminalnych i metafizycznych. „Bird” po stracie rodziny zyskał umiejętność kontaktowania się ze światem zmarłych. Nie mamy jednak do czynienia z kolejnym detektywem-medium. Tutaj więź jest bardziej subtelna – Parker wyczuwa obecność duchów, czasem miewa przeczucia. Niestety co wielu nazwałoby darem staje się przekleństwem. Ciągły kontakt z „tamtą stroną” utrudnia założenie nowej rodziny, a kolejne śledztwa dziwnym zbiegiem okoliczności często prowadzą go poza granice ludzkiego poznania.
Nie inaczej jest w wypadku „Niespokojnych” . Rutynowa sprawa, w założeniu mająca polegać na zapewnieniu bezpieczeństwa klientki zmienia się w koszmar. Osobą nachodzącą młodą kobietę okazuje się były płatny morderca Frank Merrick, a śledztwo wiedzie w świat dziecięcej pornografii i siatki pedofilii. Na domiar złego pojawiają się „Wydrążeni Ludzie” i już nic nie jest normalne.
Najnowsza powieść Connolly’ego jest „brudna”. Już sama tematyka, molestowanie seksualne dzieci, nie daje żadnych złudzeń. Od samego początku wiadomo, że nawet odnalezienie i ukaranie winnych nie cofnie czasu. Zbrodnia została popełniona, a bohaterom książki pozostaje tylko zemsta. Frank Merrick to człowiek ogarnięty obsesją odnalezienia córki. Kiedyś obiecał, że będzie ją zawsze chronił i teraz nie spocznie dopóki nie wyjaśni okoliczności jej zniknięcia. I nie wymierzy swojej wizji sprawiedliwości. Sam Parker, chociaż stoi po właściwej stronie, nie waha się złamać prawa, by dopiąć celu. Szantaż, włamanie czy zastraszanie to jego podstawowe metody pracy. Tylko czy szlachetne pobudki usprawiedliwiają każdy czyn? To może ocenić tylko Egzekutor.
Chociaż „Niespokojni” to dobry i wciągający kryminał nie jest on pozbawiony kilku wad. Przede wszystkim bardzo powoli rozkręca się intryga – przez pierwsze dwieście stron śledztwo stoi w miejscu i dopiero później tempo powieści wzrasta. Jest to o tyle dotkliwe, że „Bird” niemal od początku domyśla się, gdzie leży kryje się źródło zła. Niestety – zamiast szybko rozwiązać sprawę główny bohater woli zbierać informacje, oglądać obrazy, odwiedzić kochankę. Spory minus to również łatwość, z jaką czytelnik domyśla się, kto stoi na czele grupy pedofilii. Jako wielbicielowi cyklu o Parkerze bardzo brakowało mi ostrych wejść pary jego nieodłącznych współpracowników – Louisa i Angelo. Niestety tym razem ich udział w książce to jedynie epizod. A szkoda, bo opis krwawych jatek, które urządzali do spółki z „Birdem”, kolejnym rodzinom mafijnym zawsze był mocnym punktem powieści Connolly’ego. Nie znajdziemy również w „Niespokojnych” barwnych kreacji „czarnych” charakterów na miarę Cyrusa Nairna („Biała droga”) czy pana Pudda („Morderczy gatunek”) Owszem Frank Merrick ma spory, ale nie został on, według mnie, do końca wykorzystany. Zabrakło w nim jakiejś nutki szaleńca, która wyróżniłaby go z tłumu.
Pomimo tych wszystkich wad najnowsza powieść irlandzkiego pisarza jest rzeczą godną uwagi. Powyższe mankamenty są bowiem zrekompensowane przez oryginalne połączenie kryminału z elementami grozy, specyficzny klimat oraz sporą dozę czarnego humoru. „Niespokojni” z pewnością nie są książką dla każdego, ale zarówno czytelnicy poprzednich książek Connolly’ego, jak i wielbiciele „mocniejszej” prozy powinni być zadowoleni.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-08-24, 17:41   

Nie sądziłem, ze przyjdzie mi dożyć chwili, kiedy w moje ręce trafi ostatni tom „Miecza Prawdy” Terry’ego Goodkinda. Pomimo tego, że cykl rozrósł się już do monstrualnej wielkości fani wciąż chcieli nowych przygód Richarda i Kahlan. Co więcej kolejne książki okupowały czołowe miejsca na amerykańskich listach przebojów sprzedając się w wielomilionowych nakładach. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach zdecydował by się zarżnąć taką kurę przynoszącą złote jaka? Tymczasem Goodkind ku ogólnemu zaskoczeniu zapowiedział w 2005 roku, że seria nieodwołalnie dobiegnie końca z 11 tomem. I słowa dotrzymał.
„Spowiedniczka” to z założenia opis finałowego starcia sił dobra reprezentowanych przez „Poszukiwacza Prawdy” Richarda Rahla i sił ciemności na czele z wszechwładnym Jataganem. Tylko czy można wygrać wojnę z wielomilionową armią fanatycznych żołnierzy wspomaganych przez magie? Nie powiem – autor postawił przed swoimi bohaterami arcytrudne zadanie, z którym… radzą sobie bez większego trudu. A to tylko jedna z mniejszych bolączek powieści.
Nie da się ukryć, że najnowsza powieść Goodkinda najzwyklej mu się nie udała. Największym grzechem „Spowiedniczki” jest nuda. Książka licząca ponad pięćset stron tak naprawdę „rozkręca” się dopiero grubo po połowie. Początek to klasyczne „wodolejstwo” nie wnoszące nic do fabuły, a mające na celu przypomnienie wydarzeń z poprzednich tomów. Tylko jaki ma to sens? Przecież z góry można założyć, że po „Spowiedniczkę”sięgną głównie fani serii. Nawet jeśli przymkniemy oko na ten mankament to od razu pojawia się kolejny. Dialogi – bardzo złe dialogi. Tutaj bohaterowie nie rozmawiają – oni wygłaszają niekończące się przemówienia, jakich nie powstydził by się sam Fidel Castro. Zero ciętych ripost czy wartych zapamiętania haseł. A najzabawniejsze jest to, że ich sedno można streścić w trzech, góra czterech zdaniach.
Nieco lepiej prezentuje się końcówka powieści, chociaż łatwość z jaką przychodzi pozytywnym bohaterom w odniesieniu zwycięstwa woła o pomstę do nieba. Wszystkie przeszkody będące, jak wydawałoby się do tej pory, nie do pokonania nagle okazują się banalnie proste. Wystarczy nagły przebłysk inteligencji Richarda by odnaleźć jedyne słuszne wyjście. I obojętnie czy będzie tu chodziło o złowroga przepowiednia czy bestię z zaświatów – główny bohater niczym „pomysłowy Dobromir” dostaje olśnienia i zło nie ma szans. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że pozytywni bohaterzy znajdują się w sytuacji bez wyjścia - wtedy Goodkind stosuje manewr zwany„odsieczą kawalerii”. Znienacka pojawiają się dawno niewidzeni sojusznicy i wspomagają poczynania Richarda i spółki.
Co do samych postaci to„Spowiedniczka” nie odbiega od dobrze znanego wzorca z poprzednich tomów. Od początku wiadomo, kto jest po czyjej stronie - charakter bohaterów do samego końca nie ulega metamorfozie. Szlachetni pozostają wciąż bez skazy, źli co najwyżej stają się jeszcze gorsi. No chyba, że na ich drodze stanie Richard, który nawet łysego Jatagana potrafiłby przekonać do trwałej ondulacji. Niemniej są to jedynie odstępstwa potwierdzające regułę, że w świecie wykreowanym przez Goodkinda nie ma miejsca na „szarość” .
Oczywiście, że powyższe mankamenty w oczach zagorzałych fanów „Miecza Prawdy” mogą okazać się atutami. W końcu Goodkind daje im dokładnie to za co pokochali jego twórczość: papierowi bohaterzy, przewidywalność, dozorowana dawka emocji. Dołóżmy do tego jasny i klarowny podział na dobrych i złych, sceny perwersyjnej przemocy (oczywiście nie obyło się bez gwałtów), przeplatane peanami o tym, jak ważna jest indywidualność każdego człowieka.
„Spowiedniczka” broni się jedynie jako kolejny tom cyklu i dlatego tak naprawdę nie mam jej komu polecić. Zarówno wielbiciele jak i przeciwnicy „Miecza Prawdy” już dawno zdążyli ją kupić i przeczytać (każdy z innych powód), a osoby chcące poznać serię zaczną raczej od pierwszego tomu.
Na koniec kilka słów pocieszenia dla fanów Goodkinda. Autor powiedział, że dotychczasowe jedenaście to jedynie wstęp do nowego dzieła. Czyżby więc „Spowiedniczka” nie była stacją docelową, a jedynie przystankiem w jeszcze dłuższej podróży? Czas pokaże.

Ocena 4/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Jander 
Nonholik


Posty: 6189
Skąd: Kolabo. miasto Tichy
Wysłany: 2008-08-28, 16:59   

Yiddish Policemen's Union Michaela Chabona
Książka dotyczy alternatywnej historii w czasach obecnych - w amerykańskim senacie przegłosowana zostaje ustawa dająca Żydom schronienie przed holocaustem, w wyniku czego kilka milionów Żydów osiedla się na Alasce, w miejscu o nazwie Sitka. W 1948 Żydzi przegrywają wojnę o niepodległość, tym samym nie powstaje Izrael i Żydzi muszą sobie radzić na Alasce - problem jest w tym, że po 60 latach obecny prezydent USA chce oddać Sitkę ich rodowitym mieszkańcom, więc Żydzi będą musieli się wynieść, nie mając gdzie się podziać.
Na tym tle znajdujemy głównego bohatera - Meyera Landsmana, policjanta, który rozwiódł się z żoną, umarła mu siostra i jest alkoholikiem, czyli lekko mówiąc nie układa mu się.
Już w pierwszym akapicie książki Meyer trafia na trupa i jak nietrudno się domyślić będzie starał się dowiedzieć kto chciał jego śmierci.
Akcja jest wartka, fabuła zaskakująca (jak na kryminał przystało), a bohaterowie bardzo interesujący. Czyta się cholernie szybko, napisane jest zabawnym językiem, pojawia się trochę sitkowskiego slangu (słowniczek na końcu książki) związanego z językiem jidysz (żydowskim, zamiast hebrajskiego, który jest obecnie głównym językiem Żydów). Poza tym wszystko jest w ciekawych żydowskich realiach - lokalna mafia to czarne-kapelusze, czyli z tego co się zorientowałem ortodoksyjni Żydzi. Istotną rolę w rozwiązaniu stanowią szachy, które autor po części demonizuje, bo jak sam mówi nie znosi ich.
Świetna, rozrywkowa literatura, jedyna tu fantastyka to alternatywna historia. Jak dla mnie mocne 8, chociaż jestem świeżo po lekturze i po pewnym czasie moja ocena może się zmienić.
_________________
www.lovage.soup.io
 
 
Lady_Aribeth 
Concerned Citizen


Posty: 593
Wysłany: 2008-09-04, 20:14   

Pierwszy Krok Adam Przechrzta.

Mój pierwszy kontakt z tym autorem miał miejsce w chwili, gdy czytałam to nieszczęsne A.D. XIII. Niewiele pamiętam z jego opowiadania "Agentes in rebus" (czy jakoś tak), skąd z łatwością można wysnuć wniosek - nie zachwycił mnie jakoś. Ale postanowiłam dać mu drugą szansę. Powiedzmy, że żałuję.
Wieczna sielanka, poza chwilami gdy nie ma sielanki - tak w skrócie można opisać tę książkę. Postaci są tylko dobre, albo tylko złe. Główny bohater Adam de Sarnac jest idealny. Idealny wojownik, idealny dowódca, idealny kochanek, idealny przyjaciel, idealny mąż, idealny... dajcie wiadro, bo słabo mi się robi, a to jeszcze nie koniec, bo Adama jeszcze nic nie jest w stanie pokonać, z każdej rany się wyliże, a poza tym lecą na niego wszystkie szlachcianki w promieniu 100 kilometrów, a on nawet ich nie tknie, bo kocha jedną. Idealni także są król i królowa (doskonała para, która najchętniej by z łóżka nie wychodziła). Idealne są ich dzieci (Alijah była tak fantastyczna, że gwardziści mówili o niej 'chciałbym mieć takiego dowócę' [ o_O ], a Norman był po prostu fajny). Idealna jest gwardia pałacowa i wszyscy dowódcy. I na dodatek - wszyscy są jedną, wielką rodziną... ba! Chętnie przyjmują do niej kolejnych, często przypadkowych ludzi.
Autor nie jest mistrzem opisów i chyba zdaje sobie z tego sprawę, ale w tym przypadku nie jestem pewna, czy to dobrze - Przechrzta stara się wypełnić tę pustą przestrzeń między okładkami, wymyślając setki wydarzeń, które porządnie opisane wystarczyłyby na co najmniej trzy opasłe tomiska. A tak to czytelnik dostaje setki zdarzeń potraktowanych po łepkach, najczęściej wyrażonych w postaci dialogu, lub krótkich opisach (wielka bitwa morska zajmująca dwie 'fabryczne' strony, ujęta w postaci dialogu, to mój absolutny faworyt xD) . Na szczęście, widać to bardzo dobrze tylko na pierwszych 150 stronach, gdzie akcja tak galopuje, że po prostu nie idzie za nią nadążyć i ma się serdecznie dość tej książki. Potem autor opamiętał się i akcja zwalnia do jakiegoś ludzkiego tempa i muszę przyznać, że robi się trochę ciekawiej - miejscami (tylko miejscami!) nawet wciągająco. Nawet autor pokusił się o kilka dłuższych opisów. Niestety nadal zdarzało się, że nie pamiętałam co się działo kilka stron wcześniej. Ogólnie rzecz biorąc, można by wywalić parę wątków bez uszczerbku na fabule, a w zamian za to uzyskać większą przyjemność z czytania.
Ta książka jest zwyczajnie naiwna. Dobre postaci są mądre i niepokonane. Złe postaci są chytre, ale ciągle robią głupie błędy. Rodzina władająca Francją jest idealna, a ich sługi/gwardziści/cokolwiek zawsze są gotowe oddać za nich życie. Natomiast rodzina rządząca Rzymem jest 'prawie' idealna, na szczęście z ratunkiem nadchodzą Francuzi i szybko to zmieniają! A poza tym wszyscy są szczęśliwi, żyją w szczęśliwych związkach małżeńskich i mają doskonałe pożycie seksualne (ja to odbierałam jako wyrażenie kompleksów autora o_O ). Taką książkę mógłby napisać 15-nastolatek, a nie dorosły facet.

Ogólnie rzecz biorąc nie polecam, chyba że ktoś naprawdę potrzebuje czegoś na odmóżdżenie.

4/10 bo chwilami było naprawdę ciekawie, a ta cała sielanka była nawet zabawna.
_________________
"Nie tak to trudno zostać filozofem, jak waszmość pan rozumiesz: chwal tylko, co drudzy ganią, myśl jak chcesz, byleby osobliwie,
kiedy niekiedy z religii zażartuj, decyduj śmiele a gadaj głośno; przyrzekam, iż ujdziesz wkrótce za wiellkiego filozofa..."
"Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki" Ignacy Krasicki
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-09-05, 22:20   

Keith Ablow "Architekt"

Thomas Harris pisząc „Czerwonego smoka” i „Milczenie owiec” stworzył podwaliny pod nowy gatunek literacki – thriller psychologiczny, a jednocześnie zawiesił bardzo wysoko poprzeczkę dla tłumu naśladowców. I chociaż od tamtej pory minęło już dużo czasu twórcy to moim zdaniem żadnemu z literatów nie udało mu się dorównać. Jego książki stały się bowiem wyznacznikiem jakości, takim literackim wzorcem metra z Sevres pod Paryżem. Co ciekawe sam Harris stał się ofiarą własnego geniuszu – jego kolejne powieści były raczej odcinaniem kuponów od sukcesu niż czymś godnym zauważenia. Jednym z nielicznych autorów, który z powodzeniem próbuje iść ścieżka wytyczoną przez twórcę „Milczenia owiec” jest Keith Ablow - twórca cyklu powieści z psychiatrą sadowym Frankiem Clevengerem w roli głównej.
Przyznam się, że po „Architekta” sięgałem dosyć niechętnie. Początkowo byłem przekonany, że w moje ręce trafił kolejny standardowy thriller z serii o genialnym psychopacie i nie mniej genialnym policjancie. Tymczasem książka z każdą kolejną stroną pozytywnie zaskakiwała. Bo chociaż sama fabuła nie jest zbyt skomplikowana to autorowi udało się stworzyć intrygujące postaci seryjnego zabójcy oraz poszukującego go psychiatry.
West Cross to genialny architekt, którego dzieła idealnie oddają charakter i pasję ludzi dla których pracuje, czasami stanowią wręcz kronikę ich życia. Jednakże każdy, nawet najlepszy projekt nie jest w stanie zadowolić Crossa. Tworząc idealny dom – chce by mieszkała w nim perfekcyjna rodzina. Jeśli więc uważa, że ktoś stoi na przeszkodzie do osiągnięcia ideału – zabija go. Najciekawsza jest jednak reakcja rodziny ofiar – nie płaczą, nie rozpaczają, one odżywają. Odnosi się wręcz wrażenie, że zabójca wyświadcza im przysługę, uczynił szczęśliwymi. Czy można zatem winić Crossa za te zbrodnie? Paradoksalnie czujemy do niego sympatię - owszem jest zabójcą, ale tak naprawdę nie krzywdzi ludzi.
Oponentem tytułowego „Architekta” jest psychiatra sądowy Franki Clevenger. Nie przypomina on jednak stereotypowych, pozytywnych bohaterów thrillerów. Prowadzone śledztwo jest dla niego odskocznią od życia prywatnego: walki z alkoholizmem, kłopotów z adoptowanym synem, nieudanego związku z przełożoną. Te „przyziemne” kłopoty czynią go bardziej ludzkim, prawdziwym. Powiem więcej – jego życie prywatne jest przedstawione dużo ciekawiej od prowadzonego śledztwa. W sferze zawodowej Clevenger to inteligentny facet, który bezbłędnie potrafi łączyć elementy łamigłówki. Nie jest on jednak typem geniuszem, który doznaje nagłego olśnienia – do wszystkiego dochodzi na drodze żmudnego śledztwa.
Co jeszcze ma do zaoferowania „Architekt”? Książkę czyta się bardzo i szybko, a czytelnik nie ma czasu na nudę. Umiejętne przeplatanie wątku śledztwa, opisów kolejnych zbrodni Crossa i prywatnych problemów Clevengera powodują, że od powieści trudno jest się oderwać. Czytelnikom powinno także spodobać się zakończenie książki, w którym autorowi udało uciec się od banalnego happy endu. Osobiście do szczęścia zabrakło mi tylko nieco bardziej rozbudowanego profilu psychologicznego mordercy.
„Architekt” Keitha Ablowa powinien przypaść do gustu wszystkim miłośnikom thrillerów psychologicznych. Duża dawka emocji, ciekawe postaci i nieszablonowe rozwiązania powodują, że czas poświęcony na jej przeczytanie nie będzie stracony. Może i nie jest to „Czerwony smok”, ale jak często spotykamy się z arcydziełami?
Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Jander 
Nonholik


Posty: 6189
Skąd: Kolabo. miasto Tichy
Wysłany: 2008-09-06, 12:47   

Kroki w Nieznane 2006
Skończyłem po dokładnie pięciu miesiącach od rozpoczęcia czytania (oczywiście nie była to jedyna czytana przeze mnie książka, ale zawsze zbiory opowiadań idą mi dosyć powoli, gdy skończę jedno to nie jestem mocno zachęcony do czytania następnego, w przeciwieństwie do kolejnych rozdziałów powieści).
Większość opowiadań jest bardzo dobra, a tematyka przeróżna -
bohater nie potrafi odczuwać cierpienia, a później w wyniku operacji dzieje się dokładnie odwrotnie; ludzie przestają śnić; bohater jest synestetykiem (np. widzi dźwięki); w dziwnym średniowieczu o wynikach pojedynków decyduje siła motywacji; dzięki pewnego rodzaju wehikułowi czasu odbywany jest sąd nad budowniczym niemieckiej bomby atomowej Heisenbergiem; przez budowę pewnego urządzenia ludzie tracą poczucie posiadania wolnej woli; w rosyjskim laboratorium wytwarzana jest nowego rodzaju broń - koty.
Zestaw autorów (m.in. Chiang, VanderMeer, Crowley, Ford, Link, Diaczenkowie) jest porządny, szkoda, że niektóre opowiadania są bardzo krótkie i trudno wyrobić sobie opinię o autorze.
Kroki 2006 polecam każdemu zainteresowanemu zagranicznymi autorami (niekoniecznie znanymi) oraz fantastyce spekulatywnej. Zbiór jest bardzo dobry, minusem jest, że najdłuższe opowiadanie (wręcz nowelka) jest zarazem najsłabsze - zamiast niego można by wrzucić kilka dłuższych opowiadań.
_________________
www.lovage.soup.io
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-09-06, 23:39   

Samuel R. Delany - "Babel-17"

Książka została wydana w 1966 roku i uhonorowana Nebulą. Doprawdy, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego dopiero teraz trafiła na polski rynek. Ale bardzo dobrze, że w ogóle trafiła...

Fabuła książki jest zwodniczo prosta: podczas kosmicznej wojny dochodzi do sabotażu w ważnych strategicznie miejscach. Tuż przed każdym atakiem rejestrowane są krótkie transmisje w tajemniczym języku, roboczo określanym jako Babel-17. Wojsko zatrudnia Rydrę Wong – słynną poetkę i lingwistkę – do rozszyfrowania transmisji. Rydra kompletuje załogę statku kosmicznego i wyrusza w misję... oczywiście, napotyka na trudności... mają miejsce zamachy na jej życie... a na koniec, oczywiście, odnosi sukces. Niby nic niezwykłego, na pierwszy rzut oka wygląda jak opowieść spod sztancy, pisana według schematu „zabili go i uciekł”.

Nic bardziej błędnego, w tym przypadku pozory mylą. Autor już w pierwszych scenach opisujących kompletowanie przez Rydrę załogi – jakby mimochodem – przemyca barwny obraz społeczeństwa przyszłości – bezcielesnych członków załogi, przechowalnię dla samobójców, których zawsze można zawezwać (o ile „odcieleśnili” się zgodnie z procedurami), pojedynki chirurgicznie zmodyfikowanych zapaśników. Poszczególne sceny opisane są bardzo oszczędnie, wiele wyjaśnień Czytelnik otrzymuje dzięki naturalnie brzmiącym dialogom. Już od początku książki jest jasne, że bohaterka porusza się w konkretnym, przemyślanym i dobrze przedstawionym świecie. Świecie, który ma własną historię. Taka oszczędność opisu okazała się nadprogramową i niezamierzoną przez Autora zaletą – Czytelnik w ogóle nie czuje, że czyta 42-letnią książkę.

Ale nie przygody Rydry i jej załogi są najważniejsze. Głównym bohaterem tej powieści jest język, tytułowy Babel-17. Język tak jednoznaczny i tak skondensowany, że dla opisu skomplikowanej instalacji kosmicznej, zamiast tomów dokumentacji technicznej, wystarczy dziewięć słów. Język, który u użytkownika wywołuje wrażenie spowolnienia czasu (a może to nie tylko wrażenie?). Język, którego używanie może skutkować zmianami psychiki... W latach 60., kiedy powstawała powieść, panowało przekonanie, że stworzenie uniwersalnego języka technicznego jest możliwe i leży niemal w zasięgu ręki – Autor oparł się na przykładzie języków komputerowych. A skoro istnieją takie języki, to dlaczego nie miałby istnieć jeden, uniwersalny język dla wszystkich ludzi? Język oderwany od naleciałości kulturowych, idiomów i związków frazeologicznych tak trudno przyswajalnych przez obcokrajowców. Język zbliżający ludzi, niwelujący różnice. Język tak precyzyjny, że wszelkie niedomówienia byłyby niemożliwe, język bez niuansów i podtekstów, język maksymalizujący wykorzystanie czasu.

Szczerze mówiąc, mnie taka wizja przeraża. Obawiam się, że nie potrafiłabym funkcjonować w społeczeństwie porozumiewającym się takim językiem. Językiem, którego jedynym i nadrzędnym celem jest precyzja i efektywność. Językiem, w którym nie ma miejsca na niuanse, na gry słowne, na metafory. Językiem bez etymologii, kompletnie oderwanym od kultury. Wcale się nie dziwię, że posługiwanie się takim językiem może wywołać zaburzenia psychiczne. Na szczęście to tylko niespełniona wizja. I oby nigdy się nie spełniła...

Książka Delany’ego jest uważana za jeden z kamieni milowych fantastyki. Słusznie.
8,5/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Jander 
Nonholik


Posty: 6189
Skąd: Kolabo. miasto Tichy
Wysłany: 2008-09-11, 21:05   

Axis, Robert Charles Wilson
Kontynuacja Spina (Hugo 2006), które uważam za jedną z najlepszych powieści. O fabule nie ma co gadać, bo wszystko byłoby spojlerem dla osób, które poprzedniej części nie czytały
Spodziewałem się właśnie czegoś równie dobrego, niestety autor jest bliżej tylko niezłych Chronolitów. Może za dużo oczekiwałem, ale wszystko w porównaniu ze Spinem wypada blado - postacie nie przekonują, są raczej proste i niespecjalnie ciekawe, po prostu sobie są. Jakiś potencjał mają, ale w większości niewykorzystany. Kobieta poszukująca zaginionego ojca, jej były mąż pracujący w rządzie i mający etyczne wątpliwości, pilot mający problemy finansowe, naukowiec mający obsesję na pewnym punkcie, poza tym chłopiec nie rozumiejący swoich zdolności i jeszcze trzy kobiety, niby istotne, ale jednak poza ogólnikami niewiele o nich wiemy.
Cała akcja dąży do jednego, kulminacyjnego wydarzenia i na nim opiera się cała książka - jednak o ile Spin dawał parę strzałów z Magnum, które rozwijały różne domysły obecne w naszym świecie, tak tutaj mamy jeden celny snajperski strzał, oparty wyłącznie na wydarzeniach z poprzedniej części. Zakończenie mocne, trudne do zapomnienia, ale reszta powieści tylko dobra. Rozumiem, że autor chciał napisać kontynuację inaczej niż Spin, ale nie wyszło mu to tak znakomicie. No i w gruncie rzeczy dowiedziałem się mało o "istocie rzeczy" stworzonego uniwersum, najważniejsze, wyjaśniające akapity nie wyjaśniały tak wiele, aczkolwiek i tak niektóre fragmenty dają nieźle do myślenia.
Książka jest całkiem dobra, ale po poprzedniej spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Za dużo siły powieści autor oparł na zakończeniu, postaciom poskąpił duszy. Czekam na kontynuacje kończącą ten cykl, choć już nie tak bardzo jak po Spinie.
_________________
www.lovage.soup.io
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-09-14, 12:47   

Trzynasta noc - Alan Gordon

Czy pamiętacie scenę pożegnania Williama z Violą w zakończeniu filmu „Zakochany Szekspir”, gdy oboje wymyślają fabułę komedii, którą młody Szekspir ma zadebiutować przed Elżbietą I? To właśnie „Wieczór trzech króli” (Twelfth Night, Or What You Will), początek tej historii…

Viola, po katastrofie statku, odzyskuje przytomność na nieznanym wybrzeżu. Jest sama, nigdzie nie może natrafić na ślad brata bliźniaka, Sebastiana. Przekonana, że tylko ona ocalała i niepewna swego losu, postanawia przebrać się za mężczyznę. Rozpoczyna służbę na dworze księcia Orsino, zakochanego w pięknej damie, Oliwii, do której z kolei zaleca się Malwolio, a ten ostatni jest obiektem nieustannych dowcipów i żartów błazna, Feste. Zresztą Malwolio – ze względu na prezentowane cechy charakteru – nie jest lubiany przez nikogo. Oliwia nie kocha Orsina, lecz on – nie tracąc nadziei na pozyskanie jej względów – postanawia użyć rozbitka jako posłańca miłości. Tymczasem Viola zakochuje się w księciu, a Oliwia – nieświadoma maskarady – w przystojnym posłańcu. Znienacka na scenie pojawia się Sebastian, z którym Oliwia potajemnie bierze ślub. W końcu dochodzi do spotkania czwórki głównych bohaterów i całe zamieszanie szczęśliwie się wyjaśnia. Na lodzie pozostaje jedynie odrzucony i ośmieszony Malwolio…

Przyzwyczailiśmy się, że wersja Williama Szekspira jest jedyna. A jednak Alan Gordon – dzięki odnalezieniu pewnego tajemniczego manuskryptu – opowiada, jak było naprawdę. Otóż, przedłużające się i bezowocne zaloty Orsina do Oliwii spowodowały, że książę zaniedbał rządzenie. Miastu groził atak ze strony saraceńskich piratów, Wenecjanie – chciwi rozszerzenia swoich wpływów – intrygowali coraz śmielej, Malwolio wyraźnie miał nieczyste intencje. Jednym słowem – konieczna była interwencja. I tak na dworze Orsino pojawił się wysłannik tajnej gildii – błazen Feste, który – sprowadzając do miasta Violę i Sebastiana – rozwiązał ów węzeł gordyjski. Wydawało się, że wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie… niestety, był jeszcze Malwolio…

Akcja książki „Trzynasta noc” rozpoczyna się piętnaście lat później, gdy do Feste, zażywającego zasłużonego odpoczynku nad kuflem piwa, przybywa posłaniec z informacją, że Orsino nie żyje. Podobno zginął w wypadku. Feste podejrzewa morderstwo i postanawia wyruszyć do Orsino i wyjaśnić wszystkie okoliczności. Jego obecność jest także pożądana z innego powodu – książę osierocił jedenastoletniego syna, a ponieważ regenta jeszcze nie wyznaczono, sytuacja polityczna w mieście powoli staje się niestabilna. Feste ma pewne przeczucia… a nad wszystkim unosi się wspomnienie żądnego zemsty Malwolio…

Przyznaję, że na zapowiedź wydania „kontynuacji opowieści Szekspira” (a tak w zachętach Wydawcy przedstawiano „Trzynastą noc”) zareagowałam w pierwszej chwili z niesmakiem. Jak to? Ktoś śmiał Mistrzowi coś dopisać? Nieco później ów niesmak przerodził się w ciekawość, co prawda bardzo ostrożną. Czas płynął, a maleńkie ziarenko ciekawości rosło. I w końcu – pękło i zakiełkowało – kupiłam książkę. I nie żałuję. Autor wykorzystuje fabułę „Wieczoru trzech króli” z dużym wdziękiem i elegancją – wcale nie próbuje poprawiać Mistrza – dla Czytelnika bardzo szybko staje się jasne, że Szekspir po prostu nie mógł znać prawdziwego, utajnionego przez Gildię Błaznów, biegu wydarzeń.

Przede wszystkim historia Violi i Orsina zostaje jednoznacznie zlokalizowana w czasie i przestrzeni, dzięki czemu Autor może przedstawić zgodne z historią średniowiecza tło kulturowe i polityczne. Tu pragnę uspokoić wszystkich tych Czytelników, którzy do tekstów rymowanych nie czują przesadnie ciepłych uczuć – Alan Gordon posługuje się prozą i nie stylizuje języka. Narracja jest lekka, łatwa w odbiorze, dialogi – naturalne, riposty – celne, akcja nigdzie nie utyka. Błazen Feste, który w tej opowieści relacjonuje wydarzenia, nie unika zgryźliwych i sarkastycznych komentarzy – także pod swoim adresem, nie usiłuje się wykreować na wszechwiedzącego i mającego-zawsze-rację bohatera, który ratuje świat.

Jedynym elementem wzbudzającym moją irytację, była zastosowana w książce pisownia nazwiska Orsino (przez „y” – Orsyno). Uważam, że w książce reklamowanej jako kontynuacja komedii Szekspira powinna być zachowana pisownia oryginalna. Nie wiem, do kogo mieć pretensje – do Autora czy Tłumacza.

Podsumowując – „Trzynastą noc” Alana Gordona czyta się lekko, miło i przyjemnie, od czasu do czasu chichocząc, wątek kryminalny znajduje satysfakcjonujące rozwiązanie, a dobro i miłość zwycięża (choć nie bez ofiar). I już czekam na kontynuację – jestem ciekawa historii kolejnych zakulisowych machinacji Gildii Błaznów, opisanych w tajemniczym manuskrypcie.

PS. Lubię Szekspira i dlatego dla mnie ta opowieść ma dodatkowy urok.

8/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Elektra 


Posty: 3693
Skąd: z Gdyni
Wysłany: 2008-09-14, 15:28   

W przeciwieństwie do poprzedników nie potrafię pisać takich rozwiniętych recenzji, więc zamieszczę tylko krótkie podsumowanie.

Przeczytałam ostatnio trylogię pt. Neandertalska paralaksa, autorstwa R. Sawyera. Opowiadającą o spotkaniu współczesnych ludzi z pochodzącymi ze świata równoległego (powiedzmy) neandertalczykami (którzy u siebie stali się gatunkiem najbardziej inteligentnym i rozwinęli cywilizację).
Pierwszy tom, pt. Hominidzi był bardzo interesujący. Zderzenie dwóch inteligentnych gatunków i ich osiągnięć technologicznych, przyprawione sporą dawką nauki, podane w przystępnej formie sprawiło, że książkę czytało się naprawdę dobrze. Niestety w kolejnych tomach nie było już tak pięknie. Autor za bardzo skupiał się na tym, jacy to jesteśmy źli, niszczymy środowisko, wybijamy inne narody, itp. No dobrze, może i ma rację, ale to wszytko jest przedstawione zbyt łopatologicznie. W trzeciej części zaczęła też szwankować psychologia postaci, szczególnie kobiecych (może wcześniej też tak było, ale jakoś nie rzucało się w oczy), niektóre zachowania są opisane tak, jak wyobrażałby sobie to mężczyzna. A na koniec jeszcze fabuła robi się banalna i przewidywalna.

W sumie jest tak, że wątki naukowe bardzo mi się podobały i zachęciły nawet do poszukania dodatkowych wiadomości (np. o przebiegunowaniu magnetycznym Ziemi), a wątki psychologiczne i religijne wydały mi się niedopracowane.

Mimo wszystko polecam, przynajmniej pierwszy tom, a resztę, to jak kto chce.
_________________
Nie mów kobiecie, że jest piękna. Powiedz jej, że nie ma takiej drugiej jak ona, a otworzą ci się wszystkie drzwi.
Jules Renard
 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2008-09-17, 15:22   

Ja ostatnio przeczytalem Czarujące obiekty latające. doceniłbym ją na 8 w proponowanej skali.

Muszę przyznać, że nie lubię książek kompilacyjnych. Odbieram to często, jako swoistą bajaderkę – kucharz nie miał ochoty upichcić nic nowego, więc wrzucił dania poprzednie i podgrzał.

Za zbiorem “Czarujące obiekty latające” przemawiał tylko jeden argument – otwierające opowiadania autorstwa Terrego Pratchetta. Jak się okazało – miałem już kiedyś przyjemność czytać je po angielsku.
Zacząłem lekturę i wtedy wszystko się zmieniło. Podzielona na trzy działy kompilacja wydała mi się wręcz idealnie dobrana pod kątem jednolitości nastroju. Fantazja, horror i fantastyka naukowa - zbiór najróżniejszych autorów z najróżniejszych środowisk, z jakże różnymi stylami – praktycznie pisarska, fantastyczna wieża Babel. Mimo to poczułem się, jakbym siedział z kamratami w tawernie przy drugiej... może trzeciej pincie Guinnessa, wymieniając się opowieściami z ostatnich podróży.
Książka nie pachniała farbą drukarską, tylko drewnem stołu, w które wsiąkły litry podobnych historii oraz dymem fajki palacza siedzącego przy stoliku obok.

Szczególnie kilka opowiadań wartych jest gorętszego polecenia.

Wspominane już otwierające opowiadanie Pratchetta Wirujące kręgi nocy. Nie jes to opowiadanie ze Świata Dysku, ale dość swobodnie zachacza o postaci z tego cyklu. Czyni to z zachowaniem pełni znanego już poczucia humoru i absurdu.

Harrison Bergeron Kurta Vonneguta zaś, to opowieść krótka i raczej przygnębiająca, dająca do myślenia równie mocno jak Rok 1984 Orwella. Nadzieja, na zmiany, na rewolucję jest od początku kontrolowana i tłamszona, gdy tylko próbuje dać znak życia. Poziom prewencji zdecydowanie przekracza tę z Raportu mniejszości Dicka. Mimo to arto przeczytać i pomyśleć.

Zupełnie inne odczucia – czasem nawet niekontrolowany śmiech w autobusie wywołało we mnie opowiadanie Kozetka Roberta Blocha. Krótka i humorystyczna opowieść o lekarzu, pacjentce i sfrustrowanym Incubie. Cięty dowcip, szybkie riposty i oczywista dwuznaczność.
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-09-18, 16:42   

Marcin Przybyłek – „Gamedec. Granica rzeczywistości”

Dobiega końca XXII wiek. Warsaw City jest największym w Europie środkowo-wschodniej centrum rozrywkowym. Część społeczeństwa żyje w realium, inni – w wirtualnym środowisku gier komputerowych. Ale jakich gier! Dzięki pełnej stymulacji sensorycznej wystarczy zażyć preparat spowalniający metabolizm, założyć kask podłączony do komputera i już można przekroczyć wirtualne wrota… można być kimkolwiek – ponętną blondynką, przystojnym brunetem… można smakować wykreowany świat wszystkimi zmysłami – czuć zapach kwiatów, smak potraw, ciepło słońca, ból ran… Oczywiście, w świecie gier pojawiają się od czasu do czasu kłopoty – atak wirusów, dowcip hakera czy niedopracowana wersja gry. I wtedy z pomocą śpieszą gamedecy – detektywi wyspecjalizowani w rozwiązywaniu gierczanych zagadek. Proszę Państwa, oto jeden z nich: Torkil Aymore – wielbiciel kobiet, trenczy i Jacka Danielsa.

Czy postać Torkila nie jest jakby znajoma? Czy to czasem nie Philip Marlowe wychyla się zza pleców Torkila z cynicznym uśmieszkiem na wargach? Nawet jeśli tak, to gratulacje dla Autora – czerpiąc wzory z klasyki, nie kalkował ich bezkrytycznie – Torkil nie jest tak samotny i zgorzkniały, jak jego chandlerowski pierwowzór. Zresztą twórczego czerpania z literackiego dziedzictwa nie sposób uznać za zarzut – w moich oczach to zaleta. Ale to nie jedyny klasyczny akcent – w jednym z opowiadań Torkil zleca przeniesienie zaprojektowanej przez siebie cyfrowej osobowości przyjaciółki do syntetycznego mózgu tak, aby mogła mu towarzyszyć w realium. Czy to czasem nie jest przeniesiona w przyszłość historia profesora Higginsa z „Pigmaliona” G.B. Shawa?

Opowieść o wirtualnych zmaganiach gamedeca składa się z dwunastu opowiadań, tak ściśle ze sobą powiązanych, że sprawiających wrażenie kolejnych rozdziałów powieści. Wrażenie to potęguje się miarę lektury, gdyż opowiadania ułożone są w kolejności chronologicznej, rozstrzygnięcie jednej zagadki jest wykorzystywane przy rozwiązywaniu kolejnego problemu. I z każdym kolejnym rozdziałem pojawia się więcej szczegółów o realiach świata przyszłości – dzięki temu Czytelnik ma szansę na aklimatyzację w świecie Torkila i na oswojenie się z terminologią tego świata (nb. Autorowi należą się specjalne podziękowania za wyjątkowo zręczny neologizm: „gierczany”). To istotne, bo każdy drobiazg jest ważny dla rozwiązania kolejnej zagadki. Mimo, że w dwóch opowiadaniach Autor stanowczo za dużo wyjaśnia („Małpia pułapka” i „Mrok”), „Granica rzeczywistości” to solidna porcja detektywistycznej rozrywki. Ale to nie jedyny walor opowieści o gamedecu.

Premią dla uważnego Czytelnika są delikatnie sygnalizowane problemy świata przyszłości. Około 10% populacji spędza swoje życie w wirtualnym świecie gier. Dzięki postępowi nauki możliwe jest sztuczne podtrzymywanie istnienia samego mózgu i pełny transfer osobowości do wirtualnej rzeczywistości – wielu nieuleczalnie chorych i/lub dysponujących odpowiednim zasobem gotówki ludzi decyduje się na taką sieciową egzystencję. Pojawia się podział na homo realium i homo virtual

Wielkie korporacje bezwzględnie walczą o klientów i to one, a nie politycy, kształtują oblicze świata przyszłości. W pogoni za zyskiem nie cofają się przed niczym – jedna z firm farmaceutycznych, mając wyprodukowany stosowny zapas antybiotyków, wdraża marketingowy plan zakażeń… Akurat ten pomysł zdenerwował mnie wprost wyjątkowo – wszak bakterie wypuszczone „na wolność” bardzo szybko wykształcają oporność na antybiotyki, a ponieważ dawki leku nie można zwiększać w nieskończoność, opanowanie epidemii wcale nie jest pewne. Ponadto każdy kolejny szczep bakterii będzie bardziej zjadliwy i niebezpieczny. W efekcie niemożliwy jest powrót do stanu sprzed zakażenia – akurat w tej dziedzinie nie ma opcji „reset”.

Historia o przygodach gamedeca ma swoją kontynuację – w 2006 r. na rynku księgarskim zagościła część druga pt.: „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”, a na 19 września 2008 r. zapowiedziano wydanie trzeciej części pt.: „Gamedec. Zabaweczki. Błyski”. Już dziś – mimo, że miłośnikiem gier komputerowych nie jestem – mogę z czystym sumieniem zadeklarować, że przeczytam.

8/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-09-21, 22:47   

Siergiej Łukjanienko "Dzienny patrol"


Gdyby dokładniej się przyjrzeć literaturze fantasy okazałoby się, że w większości z nich dominującym wątkiem jest walka Dobra ze Złem. Z drugiej stronie tylko nieliczni twórcy zdecydowali się na pokazanie tego konflikt z perspektywy „drugiej strony barykady”. Wymieniłbym tutaj pierwszy tom „Czarnej kompanii” Glena Cooka, „Ostatniego powiernika pierścienia” Yeskowa i może jeszcze ze dwie, trzy mniej znane pozycje powieści. Teraz do tej listy można dopisać „Dzienny patrol” Siergieja Łukjanienki i Władimira Wasiljewa.
„Dzienny patrol” to, podobnie jak pozostałe części cyklu, trzy zazębiające się opowieści. W pierwszej, młoda wiedźma Alicja po nieudanej misji w Moskwie wyjeżdża na obóz młodzieżowy do Arteku. Ma tu odpocząć i zregenerować siłę. Nie wie jeszcze jaką rolę przyjdzie jej odegrać w misternej intrydze jej byłego kochanka Zawulona. Później przenosimy się do Moskwy, gdzie śledzimy przebieg wizyty tajemniczego Ciemnego Witalija Rogozy. Wizyty, która będzie miała brzemienne skutki dla obu Patroli. Głównym wątkiem ostatniej opowieści jest magiczny proces w Pradze, gdzie w majestacie Inkwizycji raz jeszcze zetrą się racje Jasnych i Ciemnych.
W świecie wykreowanym przez rosyjskich pisarzy żyjący pośród nas Ciemni (Dzienny Patrol) i Jaśni (Nocny Patrol) prowadzą odwieczną walką o władzę nad światem. W obawie przed całkowitą zagładą obie strony są ograniczone Traktatem, a nad ich poczynaniami dodatkowo czuwa Inkwizycja. W pierwszym tomie serii akcja była pokazana z punktu widzenia sił dobra, teraz nadszedł czas na ich oponentów.
Jaki jest więc świat widziany oczyma Zła? Paradoksalnie nie różni się zbyt od tego widzianego z perspektywy Nocnego Patrolu. Chociaż bycie złym kojarzy się z wszechmocą i łamaniem wszystkich reguł to u Łukjanienki nie jest to takie proste. Tutaj każdy czyn ma swoje konsekwencję i wywołuje reakcję drugiej strony. Największą różnicą jest sposób pozyskiwania mocy oraz samo podejście do życia. O ile Jaśni opierają swą potęgę na dobrych uczynkach i pozytywnych reakcjach (radość, szczęście), ich przeciwnicy bazują na mrocznej stronie naszej natury. Gniew, nienawiść, wściekłość, zwykłe przekleństwo to pożywka dla Ciemnych. Wystarczy zwykła, rzucona w gniewie klątwa, by szala zwycięstwa choćby minimalnie przesunęła się na stronę Zła.
Bycie Ciemnym oznacza również odmienny styl życia. Są indywidualnościami, osobami niezależnymi, wierzą w wolność rozumianą jako rezygnacje z barier krępujących człowieka – norm, zwyczajów, prawa. Uważają, ze Jaśni swoim działaniem starają się tak naprawdę ubezwłasnowolnić ludzi, zniewolić ich umysł. Sami nie uważają się za złych – po prostu mają własny punkt widzenia.
Jednakże pomimo interesujacego punktu wyjścia „Dzienny patrol” nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje. Nie wiem jaki był wkład Wasiljew w całość książki, ale odcisnął na niej swoje piętno. Skąd moje podejrzenia? Wystarczy porównać niesławne „Oblicze Czarnej Palmiry”, a następnie przeczytać kilku stron drugiej części „Patroli” by znaleźć wspólne cechy. Przede wszystkim dużo miejsca zajmują wewnętrzne przemyślenia bohaterów. Owszem to głównie dzięki nim poznajemy prawdziwa naturę Ciemnych, ich sposób myślenia, system wartości. Niestety po pewnym czasie te wewnętrzne monologi stają się męczące. Osobiście uważam, że autorzy powinni skoncentrować się na czynach, które dobitniej świadczą o człowieku niż słowa. W podobnym, nużącym tonie utrzymana jest również część dialogów, które przypominają akademickie dysputy, a nie rozmowy normalnych ludzi.
W książce zabrakło mi także nieco rosyjskich klimatów. Owszem wódka leje się strumieniami, a czar leczący kaca należy do jednych z najczęściej używanych, ale to jednak nie to - gdzieś zabrakło magii „Nocnego patrolu”. Najbardziej „klimatyczne” jest drugie opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w stolicy Rosji. Sugestywne opisy autora (nocne lokale, hotele, mroczne ulice) powodują, że czujemy tą metropolię. Nieco gorzej, gdy akcja przenosi się do Arteku i Pragi – oba miejsca, chociaż ciekawe nie mają potencjału Moskwy.
Pomimo wymienionych zastrzeżeń „Dzienny patrol” to wciąż powieść godna polecenia. Na jej kartach powraca fascynujący świat Innych, niejednoznacznych bohaterów, niełatwych odpowiedzi, a ukazany przez Łukjanienkę konflikt Dobra i Zła nie przypomina tego z setek książek fantasy. Miłośników prozy rosyjskiego pisarza nie muszę chyba zachęcać do lektury, resztę gorąco namawiam. Naprawdę warto.

Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2008-09-22, 18:08   

Oh zaległa recka z Droga do Nidaros, Andrzeja Pilipiuka.

Kto nie zna Andrzeja Pilipiuka? Wśród osób czytających fantastykę, chyba nie znajdziesz takiej osoby. Jest to najpłodniejszy autor Fabryki Słów i jeden z najpoczytniejszych. Nie przekłada się to jednak na powszechne uznanie wśród czytelników. Pilipiuk pisze książki typowo rozrywkowe (seria o Wędrowyczu, „Kuzynki” czy „Operacja Dzień Wskrzeszenia”), więc przeważnie mamy w nich dużo akcji, dzięki czemu podczas lektury zmorzenie snem nam nie grozi. Taka literatura, mimo że poza funkcją rozrywkową nie niesie ze sobą nic więcej, również jest potrzebna. Z takim też założeniem podchodziłem do lektury „Drogi do Nidaros”, pierwszego tomu cyklu „Oko Jelenia”.

Na samym początku moją uwagę zwrócił średniej jakości prolog. Nie wiem dlaczego, ale od razu skojarzył mi się z wprowadzeniem do przygody. Wprowadzeniem tworzonym po raz pierwszy przez osobę, na którą padł ciężar zostania mistrzem gry. Wiadomo, że początki są trudne i takiemu MG można wiele wybaczyć, ale nie pisarzowi. Zaraz też przyszło kolejne skojarzenie, tym razem z „Panem Lodowego Ogrodu”. Sama idea wstępu do właściwej części utworu wygląda podobnie. Zaryzykuje stwierdzenie, że Pilipiuk przyjął ten sam model co Grzędowicz, tylko inaczej go zrealizował. W „PLO” jak i „Drodze…” główny bohater lub bohaterowie zostają wysłani do innego świata, więc mamy podróż międzyplanetarną i podróż w czasie. Oczywiście wiele innych książek zaczyna się podobnie, więc prawdopodobnie jest to tylko przypadkowa zbieżność.

Po przebrnięciu przez szczęśliwie krótki prolog, nadszedł czas na danie główne. Oczekiwałem wartkiej akcji, odpowiedniej dawki humoru i w miarę mile spędzonego czasu z „Drogą do Nidaros”. Nie doczekałem się; co prawda nie męczyłem się, ale na pewno wynudziłem jak nigdy dotąd czytając książkę Pilipiuka. Akcja w pierwszej części cyklu prawie nie występuje, to znaczy wszystko toczy się w ślimaczym tempie. Na początku tylko jeden raz udało się autorowi przykuć moją uwagę na dłużej. Później zaś śledzimy jak bohaterowie radzą sobie z trudami życia codziennego w innej epoce. Humor też gdzieś przepadł lub może gdzieś się przede mną ukrył.

„Droga do Nidaros” nie jest pozbawiona kolejnych wad. Nie lubię moralizatorstwa, a Pilipiuk nie wystrzegł się go. Może nie było takich momentów dużo, jednak wystarczająco wiele, by utkwiły mi w pamięci. Wychodzę z założenia, że osoby posiadające zdolność czytania, to osoby myślące i nie potrzebują wskazywania palcem, co jest be. Autor też próbuje wpędzić w kompleksy swoich czytelników, obdarzając bohaterów nadludzką pamięcią. Ilość zapamiętanych szczegółów dotyczących epoki, w której się znaleźli, jest imponująca. Można by przypuszczać, że Marek Oberech nie studiował informatyki, lecz archeologię. A przecież mógł autor wykorzystać w tym celu postać Łasicy, tak jak to zrobił w przypadku języków obcych. Efekt byłby lepszy, bardziej wiarygodny. Łasica zresztą wydaje mi się nie tylko najciekawszym bohaterem, ale również najciekawszym elementem całej książki. Jest ona kimś na kształt szefa wyprawy, który z powodu pozaziemskiego pochodzenia ma pewne problemy ze zrozumieniem ludzi. Efektem tego są różnego rodzaju nieporozumienia. Zaś w porównaniu z pozostałymi bohaterami została obdarzona najwyrazistszą osobowością – niekiedy jej postępowanie potrafi wzbudzić emocje u czytelnika, czego nie można powiedzieć o reszcie postaci.

Wracając do wad, nie podoba mi się również to, że akcję powieści budują głównie dialogi, opisy zaś są dla nich jedynie marnym tłem. Do tego pojawia się w książce wątek poboczny, który można by spokojnie wyciąć. Główna część fabuły niewiele by na tym straciła, a czytelnikowi oszczędzono by szczególnie dojmującej nudy. Pragnę zauważyć, że czytelnicy narzekający na tę część przygód Niecnych Dżentelmenów Lyncha, która rozgrywała się na morzu, po przeczytaniu opisu przygód Kowalika zmienili by zdanie. Nie jestem przeciwnikiem opisywania polityki, jednak nie w sposób, w jaki robi to autor.

Jeszcze jedna rzecz, choć to już kwestia niezwiązana z treścią, a z wyglądem książki. Nie podoba mi się, jak Fabryka ozdobiła rogi stron. Rozumiem, strona tytułowa, pierwsza strona rozdziału i basta, ale po co każdą stronę? Nie przeszkadzało mi to w czytaniu, choć na początku żywiłem taką obawę. Dla mnie rzecz zupełnie zbędna i nie da się ukryć, że szczegół, który nie przypadł mi do gustu.

„Droga do Nidaros” okazała się nie być powieścią przygodową, chyba że ktoś za przygodę uważa opis pozyskania kamienia do budowy bądź próbę stworzenia mydła. Do mnie to nie trafia. Nie poleciłbym tej pozycji nikomu. Książka jest po prostu słaba, spod pióra Pilipiuka wyszły o wiele lepsze. Muszę zaalarmować, że tym razem biuro podróży Pilipiuk Travel nie spisało się i wyprawa przez nie oferowana okazała się niewypałem.
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-09-23, 06:49   

Marcin Przybyłek - "Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw"

Biorąc do ręki kolejny tom przygód gamedeca aż chciałoby się krzyknąć: Torkil Aymore powraca! Ale to nie byłaby prawda – to my powracamy do Warsaw City u schyłku XXII wieku. Torkil nadal tu jest. Żyje, pracuje, spotyka się z przyjaciółmi (i przyjaciółkami, oczywiście) – mówiąc krótko: to Torkil odsłania się przed nami, pozwala nam zajrzeć do swojego życia, towarzyszyć sobie przy rozwiązywaniu kolejnego problemu. A problem przed nim nie lada...

W sieci dochodzi do serii poważnych ataków – tym razem haker-psychopata przekracza niewidzialną, niepisaną granicę... to już nie jest tylko intelektualna łamigłówka – w prywatnym rankingu Torkila sprawa zyskuje status: „osobista”. Ale nie da się prowadzić śledztwa w pojedynkę – konieczne staje się wykorzystanie ostatnich zdobyczy techniki i gamedec musi przyjąć pomoc jednej z konkurujących na rynku firm, a tym samym zaakceptować pewne ograniczenie swojej niezależności. Tymczasem okazuje się, że do, dotychczas międzykorporacyjnej, rozgrywki przystąpili zupełnie nowi uczestnicy...

Drugi tom przygód Torkila zapiera dech w piersi – zwolennicy szybkiego tempa akcji będą usatysfakcjonowani – tym bardziej, że każdy zwrot fabuły jest uzasadniony. Torkil stopniowo zrywa kolejne zasłony tajemnicy (zagadki wewnątrz zagadek w zagadkach) i – choć zdaje sobie sprawę z tego, że jest manipulowany i wykorzystywany przez poszczególnych uczestników rozgrywki – wie, że nie może zrezygnować. Wysokość stawki, o którą toczy się gra, jest tylko jednym z powodów. Gamedec przekracza psychologiczną barierę pt.: co jeszcze możecie mi zrobić gorszego, niż to, co już się stało?

Częsta zmiana miejsca wydarzeń pozwala na spojrzenie z szerszej perspektywy na świat przyszłości. A świat ten wcale nie jest taki piękny... Warsaw City jest bezpieczne, czyste i błyszczące neonami tylko w bogatych dzielnicach i tam, gdzie mają szansę dotrzeć turyści – pozostałe stare kwartały są de facto slumsami zamieszkanymi przez „nieprzystosowanych”, gdzie wśród nagromadzonych przez lata hałd śmieci i odpadków gnieżdżą się hordy szczurów. Ze względu na stopień zanieczyszczenia środowiska, miasta chronione są barierami ABB (Anty Bios Barrier) – każde opuszczenie obszaru chronionego grozi poważnymi konsekwencjami: zapadnięciem na śmiertelną chorobę lub atakiem zmutowanych zwierząt.

Moim zdaniem na szczególną pochwałę zasługuje złamanie ciągu narracji fragmentami newsów medialnych lub tekstami reklam. Dzięki temu zabiegowi czytelnik może skonfrontować rzeczywisty – opowiedziany przez Torkila – przebieg wydarzeń z jakością i poziomem oficjalnych doniesień (jak widać, obecna moda na „dziennikarskie ślizganie się po powierzchni wydarzeń” przetrwała w świecie przyszłości). Zamieszczone przykłady reklam sugerują, że podświadomym dążeniem człowieka jest udział w wyścigu do osiągnięcia najwyższego stopnia konsumpcjonizmu.

Dzięki załączonemu „Słownikowi neologizmów i trudnych terminów” autor nie tylko z wdziękiem wyjaśnił rdzennie polskie korzenie rodu Aymore, ale i leciutko zakpił z najbardziej dociekliwych i żądnych szczegółowych danych czytelników – wszak po wielkim krachu temporalnym każda informacja historyczna jest równie prawdopodobna.

Podsumowując – druga odsłona przygód gamedeca jest historią zmagania się z jedną zagadką, historią opowiedzianą sprawnie, bez dłużyzn i irytujących streszczeń poprzednich przygód. Postępowanie bohaterów jest logiczne, motywacja, którą kierują się poszczególne postaci, nie budzi wątpliwości. A dodatkowo – autor wzbogacił opis świata przyszłości o nowe detale, budując co prawda mało optymistyczną wizję, ale dzięki temu – bardziej skłaniającą do zastanowienia. Mówiąc krótko – „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw” trzyma poziom.
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4481
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-09-24, 11:50   

Kira Izmajlowa- Wyższa magia

Każdy z nas zna osobę ze szkoły/uczelni/pracy, z którą można porozmawiać tylko na temat szkoły/uczelni/pracy, bo innych tematów po prostu brak. Taką osobę ani się lubi, ani się nie lubi, po prostu akceptuje jej istnienie i czasem zamieni parę słów o jednym jedynym, co nas łączy. To skojarzenie przeszło mi przez myśl czytając pierwsze -dziesiąt stron „Wyższej magii”, gdzie główna bohaterka, szara myszka z rosyjskiego PUM (Państwowy Uniwersytet Magiczny), zwierza się w narracji pierwszoosobowej ze swoich problemów studenckiego życia. Ale od początku…

Książkę zaintrygowała mnie i skłoniła do przeczytania fragmentem blurba: tylko tu dowiesz się, dlaczego nie można wyczarować banknotów, złota i diamentów. Oho, jeśli ktoś się porywa na racjonalizowanie magii (racjonalną motyką na irracjonalne słońce), to niezależnie od efektu powinno być ciekawie. Nie było. Autorka zbywa całą kwestię pomysłem, że zaklęcie materializacji wymyślił ktoś potężny hen hen dawno temu i nałożył mu takie a nie inne ograniczenia. Koniec. Zatem jeśli ktoś chciał się dać nabrać marketingowcom z Fabryki, to może uczyć się na moich błędach. Izmajłowa nie stara się budować niczego zawiłego. W rezultacie świat „Wyższej magii” wygląda bardzo zwyczajnie; cała konstrukcję świata oparto na założeniu, że jest to nasza rzeczywistość tylko ze zrutynizowaną magią, która jest po prostu kolejną dziedziną badań naukowych, tak samo rozwijaną i wykładaną w normalnym trybie jak chemia czy fizyka. Magia ma zresztą poważne ograniczenia, które autorka próbuje czasami wyjaśniać, ale robi to nadzwyczaj mętnie. Natomiast same czary-mary występują w książce okazyjnie. Wydaje się, że „Wyższa magia” była pisana w silnej opozycji do Harrego Pottera i autorka nawet nie stara się o subtelne aluzje – w pewnym momencie główna bohaterka naigrywa się z tej książki, kręcąc nosem na pokryte kabalistycznymi znakami ciuszki tamtejszych czarodziejów. Jestem w stanie to zrozumieć, bo u Izmajłowej używają fartuchów laboratoryjnych, ale tego, że później ta sama autorka opisuje eksperyment z pentagramami na podłodze, już nie bardzo. Widocznie pentagram to tak kultowa rzecz, że zawsze można dorzucić. Podsumowując, konstrukcja świata jest dla mnie nieprzekonująca. Jestem skłonny bardziej uwierzyć pani Rowling w ulice Pokątne i zaczarowane dworce niż Izmajłowej w tę jej szarą magię, która jak gdyby nigdy nic występuje w naszej rzeczywistości, w ogóle jej praktycznie nie modyfikując.

Może jest to efekt zamierzony, który ma pokazać, że nauka magii to nie sama radość, ale po prostu ciężka praca, przynajmniej z perspektywy uczącego się, a nie kogoś, kto widzi czary tylko w momencie ich wykonywania. Główna bohaterka przeżywa troski znane każdemu studentowi – zaliczenia, dziwni wykładowcy, pisanie pracy dyplomowej. Zgaduję, że autorka sama niedawno skończyła studia (ur. 1982 r. dop. red.) – czasem opisy tchną nieco slangiem młodzieżowym, a Nowy Rok kojarzy się jej z oglądaniem „Kevina samego w domu” (skąd my to znamy?). Znowuż chyba efektem zamierzonym jest mała liczba bohaterów drugo- i trzecioplanowych, ich opisów i dialogów z ich udziałem – Naina Czernowa to w końcu przysłowiowa szara myszka, odludek z wyboru, kujon. Na dobrą sprawę panuje tu skrajny minimalizm; widzimy dwójkę bohaterów z pierwszego planu, długo-długo nic, i postacie trzecioplanowe. Z czasem w opowieści zmienia nieco rozłożenie akcentów – pojawia się wątek ciekawskiej studentki i wykładowcy po przejściach, a na końcu nawet zręcznie rozwiązany kryminał. Najsolidniejszą częścią książki są właśnie relacje między postaciami. Konkretnie jedna relacja. Pozostałe postacie są jedynie tłem, nie wspominanymi dłużej, niż być powinny. Niestety na 400 stronach (choć to fabrykanckie 400, czyli można pomnożyć przez 0,7) trochę się to ślimaczy. Choć właśnie takie ślimaczenie jest typowe dla życia. Autorka dystansuje się od hollywoodzkich historii miłosnych, i robi to dużo dyskretniej i zręczniej niż w przypadku polemiki „światotwórczej” z Rowling. W tym wypadku blurb nie kłamał: Najwyższa magia to ludzka chemia – to właśnie uczucia (i ich brak) bohaterów są największą nieprzewidywalną siłą w książce.

Czasami bywa tak, że osoba, z którą prowadzimy rutynową pogadankę „a co na uczelni?”, okazuje się dużo bardziej złożona, niż byśmy byli w stanie wywnioskować z pierwszych dziesięciu minut rozmowy. Tak jest z tą książką. Trzeba dać jej i sobie trochę czasu, wytrzymać trochę nudy i przymknąć oko na toporne formułowanie poglądów na niektóre kwestie techniczne, by jednak poczuć pewną sympatię (ale w żadnym razie nie oczarowanie) i zdekonstruować pierwsze wrażenie. Pytanie – czy masz ten czas i wyrozumiałość cechującą dobrego słuchacza?
 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-09-25, 19:20   

Margaret Atwood - "Opowieść podręcznej"

Zniewolenie ciała i umysłu

Opowieść podręcznej… czyli właściwie czyja? Słownik języka polskiego definiuje przymiotnik „podręczny” jako: znajdujący się w łatwo dostępnym miejscu, pod ręką; dający się użyć w każdej chwili; np. stolik podręczny, apteczka podręczna, bagaż podręczny. Według słownika jest to przymiotnik używany jako określenie rzeczy, przedmiotu… nie człowieka. Ale tutaj użyto tego wyrazu jako rzeczownika rodzaju żeńskiego. Wpatrywałam się w tytuł i usiłowałam poprawnie odczytać sugestię autorki… czyżbym miała w rękach opowieść kobiety, traktowanej jak przedmiot, znajdującej się zawsze na podorędziu, zawsze gotowej do „użycia”? Zastanawiałam się, jaki koszmar zamknięto pomiędzy okładkami…

Od pierwszych stron powieściowa wizja owładnęła mną z niesamowitą siłą. Znalazłam się w bardzo dziwnym kraju, w którym kobiety nie mają imion, tylko wytatuowane na nadgarstkach numery. W kraju, w którym kolor stroju określa status kobiety – czerwony zarezerwowany jest dla Podręcznych, biały – dla Córek, niebieski – dla Żon, a wszystkie Marty (to nie imię, to nazwa profesji) noszą się na ciemnozielono. W kraju, w którym kobietom nie wolno posiadać żadnej własności, a nawet samotnie wyjść na spacer. W kraju, w którym nie wolno czytać ani pisać pod groźbą utraty ręki. W kraju, w którym na każdym kroku trzeba się legitymować. Witajcie w Republice Gileadzkiej – totalitarnej antyutopii fundamentalistów religijnych.

Podręczne to młode kobiety, których jedynym zadaniem jest rodzenie dzieci. Nie wolno im pracować, nie udzielają się społecznie, w zasadzie nie robią nic – po odpowiednim szkoleniu (a raczej praniu mózgu) są przydzielane odgórnym nakazem do domów zasłużonych ojców rodzin, gdzie służą jako bierne reproduktorki, takie żywe inkubatory. Jeśli urodzą, są przenoszone do innego domu, a jeśli się nie sprawdzą, trafiają do kolonii karnych, jako bezużyteczne niekobiety – ich miejsce zajmują kolejne wyszkolone kandydatki. W Gileadzie nie ma miłości, śmiechu, radości – jest tylko obowiązek, powinność, powaga. I paraliżujący strach. I bezwarunkowe przestrzeganie przepisów, które regulują wszystkie dziedziny życia – łącznie z częstotliwością kąpieli. Podręczna nie decyduje o niczym, nawet o terminie zmiany odzieży zimowej na letnią…

„Opowieść podręcznej” można śmiało porównywać z „Rokiem 1984” George’a Orwella. Jednak obraz społeczeństwa nakreślony przez Margaret Atwood jest o wiele bardziej przerażający – bohaterowie książki Orwella, choć zniewoleni, mają własne mieszkania, pracę, mogą korzystać z telefonu, wysyłać listy, wyjechać na łono natury… Tymczasem gileadzkie kobiety nie mogą nawet poświęcić się żadnemu hobby. Podczas lektury zastanawiałam się, jak to możliwe, że społeczeństwo zaakceptowało taki system? Otóż, społeczeństwa nikt nie pytał; zmiany wprowadzono stopniowo… a zresztą niektóre z nich były wręcz witane z aprobatą – wszak reformowały „społeczeństwo ginące z nadmiaru wyboru”.

Książka napisana jest pięknym, bardzo sugestywnym i pełnym niuansów językiem, tytułowa podręczna snuje swą opowieść powoli, nie unika dygresji i retrospekcji. Takie leniwe tempo narracji nie budzi jednak sprzeciwu – wszak kobieta, której przez cały dzień nie wolno nic robić, celebruje najprostsze nawet czynności, choćby to było tylko jedzenie jajka. „Opowieść podręcznej” ma jednak jeszcze jedną zaletę – nie da się jej skrócić. Niestety, dość często natrafiam na książki, którym wcale „wycinanki” by nie zaszkodziły – jednak w tym przypadku przyznaję, że ta opowieść nie zawiera ani jednego zbędnego słowa. Wręcz przeciwnie – należy ją czytać z najwyższą uwagą, aby z bardzo skąpo dozowanych okruchów informacji próbować odtworzyć obraz wypadków.

Autorka pozostawiła zakończenie otwarte – nie znamy dalszych losów bohaterki. A jednak załączony „komentarz historyczny” z 2195 r. pozostawia nadzieję – skoro naukowcy debatują nad niuansami historii i systemu społecznego Republiki Gileadzkiej, to znaczy, że ta absurdalna próba stworzenia społeczeństwa doskonałego zakończyła się niepowodzeniem. Książka jest ostrzeżeniem przed pokładaniem nadmiernej ufności w słowa tych, którzy – „dla naszego własnego dobra” – oferują łatwe wyjaśnienia i jeszcze łatwiejsze rozwiązania. Gdyż niebo jednych jest piekłem innych.

10/10
_________________
Niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną; jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem.
Karl Popper
 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4481
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-09-26, 14:13   

Tarantula- Thierry Jonquet

Jonquet prezentuje w tej krótkiej i wielowątkowej historii różne rodzaje tego, co nasza kultura nazywa tradycyjnie złem. Zło prymitywne, zło dewiacyjne, zło wynikające z rachunku korzyści i strat, zło irracjonalne bez przyczyny, zło jako kaprys i zło jako zemsta. Odstępstwa od norm moralnych, obyczajowych, przełamanie tabu fizyczności i płciowości. Wszystko to charakteryzuje garstkę bohaterów. Napis z okładki głosi, że jest to historia kata i ofiary i jest to prawda o tyle, o ile pojęcia te odrywają się od poszczególnych jednostek i wydają się istnieć same dla siebie. Czasem spotykają się w jednej osobie. Tworzy to sytuacje, kiedy dewiacja nie istnieje już jako indywidualne przeżycie u kogoś pod czaszką, ale wisi w powietrzu, jest przerażająco oczywistą częścią atmosfery – jak tlen. I czytelnik też to czuje.

Książka przez podzielona jest na wątki; poszczególne historie początkowo wydają się całkiem z sobą niepowiązane. Z czasem autor daje wskazówki, poszlaki pozwalające je łączyć, odnajdywać ich wspólny kręgosłup. Zapewne spostrzegawczy czytelnik rozwiąże zagadkę, zanim jeszcze autor podniesie ostatnią kurtynę i poda całą makabrę fabuły na tacy. Mnie się to prawie udało, być może sam jestem sobie winien; książkę czytałem zbyt szybko, w napięciu, bez przerwy. Przypominało to oglądanie dobrego filmu nocą, i całość zamknęła się w czasie typowym dla filmów – niecałe dwie godziny (ok. 120 stron).

Ułatwia to podział książki na trzy części (Pająk, Jad, Ofiara), a te z kolei na przeplatające się fragmenty. Szczególnie historia ofiary Tarantuli robi wrażenie – nie tylko ze względu na najcięższe opisowo sceny, ale również z powodu drugoosobowej narracji („cierpiałeś”, „krzyczałeś”), która wymusza utożsamianie się. Historia związku Richarda i Ewy natomiast od samego początku stanowi wielki znak zapytania – dwoje ludzi jest ze sobą, choć się nienawidzi. To bardziej nienaturalne niż kamień spadający do góry; znak zapytania staje się haczykiem, na który złapałem się, próbując zrozumieć, o co chodzi. Natomiast wątek rzezimieszka trochę odstaje od pozostałych dwóch, nie ma tu takiego ciężaru opisowego i emocjonalnego – i tym bardziej ciekaw byłem jak autor to powiąże. A powiązał i rozwiązał po mistrzowsku, czego kulminacją jest groteskowy „happy end”, najsilniejszy akord całej historii.

Umiejętnie stworzony klimat i utkana fabuła wraz z selektywnością treści sprawiają, że sam Thierry Jonquet jawi się jako tarantula, nie dając wyrwać się czytelnikowi ze świata noir, jaki wykreował. A kreował go wcale nie sięgając po niesamowitości, ale artykuły z codziennych gazet, jak przekazuje książkowa wkładka. Polecam "Tarantulę" każdemu – jest to pozycja w sam raz na jeden wieczór. Inna sprawa, że ten wieczór możecie później długo wspominać.
 
 
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2008-09-26, 20:30   

Patrick Rothfuss - "Imię wiatru"

Recenzowanie debiutanckich powieści wiąże się dla mnie zawsze z pewnym dylematem. Z jednej strony bacznie przyglądam się książce, wyczekując jakiegoś powiewu świeżości. Nie musi być to „rewolucyjne” spojrzenie na fabułę jak u Hala Duncana, ale coś nowego. Z drugiej zaś, jako czytelnik zdaję sobie sprawę, że debiutantowi można więcej wybaczyć niż pisarzowi, który wyrobił sobie już pozycję na rynku. Dodatkowo sytuację może skomplikować fakt zachwytu nad książką. Takiego prawdziwego zachwytu, nie zaś wykreowanego przez wydawnictwo czy agencję reklamową. Tak właśnie jest z powieścią „Imię wiatru” Patricka Rothfussa, którego wymienia się wśród najlepszych debiutantów ostatnich lat. Obok na przykład Scotta Lyncha czy Joe’a Abercombiego.

„Imię wiatru” to klasyczne epickie fantasy stylizowane na opowieść, którą moglibyśmy usłyszeć przy ognisku czy w karczmie. Autorzy niekiedy uciekają się do tego wybiegu na początku ksiązki, aby bez większych przeszkód wprowadzić czytelnika w świat swojej powieści, przeważnie też przypominają sobie ponownie o zastosowanym tricku dopiero na końcu książki. Rothfuss nie zapomina, dzięki interludiom i zmianie narracji z pierwszoosobowej na trzecioosobową udaje mu się wytworzyć i zachować atmosferę przykuwającą czytelnika do książki od pierwszych do ostatnich stron. Gdy zaznajamiamy się z kolejnymi epizodami z życia młodego Kvothe, dzięki pierwszoosobowej narracji możemy lepiej wczuć się w klimat opowiadanej historii. Oczywiście ten sposób przedstawiania historii ma też swoje wady. Poznajemy tylko jedną wersję wydarzeń, nie możemy liczyć na inny punkt widzenia. Odniosłem też wrażenie, że część postaci istnieje tylko jako tło dla Kvothe. Są i tyle. Za kilkanaście stron możemy o nich zapomnieć. Dobrze jednak, że najważniejsi dla książki bohaterowie wyłamują się z tej przypadłości. Choćby piękna i tajemnicza Denna czy Elodin, jeden z mistrzów na Uniwersytecie.

Dobrze, ale o czym jest „Imię wiatru”? Z pozoru mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o młodym człowieku, dotkniętym okrutnie przez los. Sztuką jest jednak na podstawie tak prostego i starego pomysłu napisać dobrą powieść. Rothfussowi się udaje. Nie nakazał głównemu bohaterowi ratowania świata przed kolejnym wielkim kataklizmem czy walki z potężnymi złymi siłami, których imienia nie wolno wymawiać. Kvothe zajmuje się głównie ratowaniem siebie samego z opresji, w które sam się wpakował. A poza tym stara się mieć co jeść i gdzie spać oraz zdać egzaminy. Oczywiście są też bardziej ambitne i zarazem ciekawsze dla czytelnika sprawy. Jednak autor dopiero je zarysowuje, czas na nie przyjdzie w kolejnych częściach „Kronik królobójcy”.

Częstym grzechem autorów fantastycznych jest przytłoczenie czytelnika już na samym początku ogromem informacji o wykreowanym świecie. „Imię wiatru” jest od tej usterki wolne, Rothfuss dawkuje wiedzę w taki sposób, aby nikt nie poczuł się zagubiony. Przykładem może być magia, której zasady działania poznajemy wraz ze wspinaniem się głównego bohatera na kolejne szczeble wtajemniczenia.

Oczywiście nie wszystko autorowi się udało. Na prawie dziewięciuset stronach zdarzają się co jakiś czas dłużyzny. Akcja się zatrzymuje, a powieść nie oferuje nic, co przykuwałoby czytelniczą uwagę. Jedynym ratunkiem wydaje się wówczas szybki skok do następnego rozdziału. Takich chwil jednak nie jest dużo, więc nie powinny stanowić problemu dla czytelnika.

„Imię wiatru” wśród innych książek fantasy wyróżnia się bardzo dobrym stylem, jakim zostało napisane, pozwalającym zatopić się w lekturze od pierwszych stron. Widać też wyraźnie, że Rothfuss ma pomysł na całą historię, co powinno pozytywnie odbić się na kolejnych tomach cyklu... Zatem jeśli ktoś czuje się spragniony dobrego klasycznego fantasy, nie powielającego jednak Tolkienowskich wzorców, bez zastanowienia może sięgnąć po „Imię wiatru”. Choć nie jest to debiut tak błyskotliwy jak „Kłamstwa Locke’a Lamory”, jako czytelnicy nie powinniśmy narzekać. Dostaliśmy dobrą książkę, która idealnie nadaje się na jesienne wieczory. Spodziewałem się wprawdzie, że będzie to powieść o nieco większym rozmachu, na miarę „Gry o tron” czy „Ogrodów księżyca”. Niemniej wydawać ostateczny werdykt o „Imieniu wiatru” teraz, to jak podsumować film, gdy obejrzało się dopiero jedną trzecią. Bez znajomości kolejnych części, ocena będzie niekompletna i może okazać się niesprawiedliwa.
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-09-29, 21:23   

Neil Gaiman "Księga cmentarna"

Kiedy sięgamy po książkę Neila Gaimana, nigdy nie mamy pewności, co znajdziemy w środku. Współczesną baśń („Gwiezdny pył”), monumentalny fresk („Amerykańscy bogowie”) czy opowiastkę dla dzieci („Koralina”)? Zaczynając przygodę z „Księgą cmentarną”, zastanawiałem się zatem nad jednym: czym tym razem zaskoczy mnie twórca „Sandmana”?

Najprościej byłoby powiedzieć, że najnowsza książka Gaimana to osiem chronologicznie ułożonych i powiązanych ze sobą rozdziałów-opowiadań (plus jedno „Interludium”). Ich wspólnym punktem jest główny bohater, Nikt Owens (częściej nazywany Nikiem), oraz miejsce akcji – stary, opuszczony cmentarz. Każda z opowiadanych historii ma własny niepowtarzalny klimat. Kilka z nich wywołuje uśmiech, inne straszą albo wprowadzają w melancholijny nastrój; wszystkie trzymają równy, wysoki poziom. W moim prywatnym rankingu na pierwszym miejscu stawiam „Danse Macabre”, nostalgiczną opowieść o przemijaniu, ale pozostałe właściwie w niczym jej nie ustępują.

Miejsce ostatniego spoczynku naszych ciał chyba nikomu nie kojarzy się zbyt dobrze. Smutek, cisza, wspomnienia o bliskich, których nie ma. I chociaż u Gaimana nie brakuje tego specyficznego „cmentarnego” klimatu, to przede wszystkim mamy do czynienia z miejscem magicznym. W odróżnieniu od świata Za Murem panuje tu spokój, wszystko jest stabilne, reguły rządzące – niezmienne. Kolejne pokolenia zmarłych „żyją” w harmonii i zgodzie od lat. Ich świat zmienia się z chwilą, kiedy pojawia się Nik. Rodzina chłopca została zamordowana przez mordercę o enigmatycznym imieniu Jack i teraz stara, opuszczona nekropolia staje się jego nowym domem. Zyskuje nowych rodziców (martwych rzecz jasna), przyjaciół (też martwych), ba, nawet nauczycieli (niektórzy żyją), chociaż nauk przez nich udzielanych nie znajdziemy w żadnym szkolnym podręczniku. No i jest jeszcze Sils – tajemniczy opiekun w czerni, którego specyficzny tryb życia nie pozostawia zbyt dużo wątpliwości, co do jego pochodzenia.

Cmentarna tematyka wydawałaby się wskazywać na to, że będziemy mieli do czynienia z horrorem. Nie do końca. Bo chociaż nie zabraknie tu potworów (duchy, nieziemskie ogary) czy scen mrożących krew w żyłach (wyprawa za ghulową bramę), najnowsza książka Neila Gaimana jest, podobnie jak „Koralina”, skierowana raczej do młodszego czytelnika. Co ciekawe, kiedy mocniej wczytamy się w treść książki, znajdziemy w niej sporo nawiązań, np. do „Księgi dżungli”. W kwestii dzieła Kiplinga nie chodzi mi nawet o analogię: dżungla – cmentarz, Mowgli – Nik, czy mieszkańcy cmentarza – stado wilków. Jeśli przyjrzymy się bliżej, znajdziemy identyczne rozwiązania fabularne. Czy podróż z ghulami to nie odpowiednik porwania Mowgliego przez małpy? A przeklęty skarb, który zawsze wraca, i jego strażnik nie przypominają wam czegoś? Nawet Sils za sprawą koloru ubrania przywodzi na myśl czarną panterę Bagherę.

Błędem jednak byłoby stwierdzenie, że mamy do czynienia ze zbiorem niby bajeczek, których głównym wyróżnikiem jest specyficzne miejsce akcji. Gaiman nie byłby sobą, gdyby nie przemycił w swojej książce chociażby garści przemyśleń na temat otaczającego nas świata. Kilkakrotnie powraca w książce pytanie, „czym tak naprawdę różnimy się od zmarłych?” – i nie chodzi tu bynajmniej o bicie serca czy oddychanie. Równie ważnym zagadnieniem jest celowość naszego życia, a także umiejętność pogodzenia się z przemijaniem. W trakcie lektury „Księgi cmentarnej” odniosłem wrażenie, że prawdziwym adresatem kolejnych lekcji nie jest Nikt, ale czytelnik.

„Księga cmentarna” to połączenie makabry z pięknem, śmierci z życiem, strachu ze śmiechem. Książka na wskroś gaimanowska, która powinna zadowolić zarówno jego fanów, jak i osoby, które do tej pory nie miały okazji poznać twórczości pisarza. Rzecz skierowana do dzieci, ale i dorośli nie powinni być rozczarowani. Polecam.


Ocena: 9/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Ł 
dziura w niebycie


Posty: 4481
Skąd: fnord
Wysłany: 2008-09-30, 20:30   

Jędrzej Polak - Życie jest gejem

Jędrzej Polak był mi w zasadzie nieznany, ale z błędu wyprowadził mnie blurb – okazuje się, że czytałem kilka jego przekładów angielskiej prozy – między innymi cykl „Odyseja Kosmiczna” A.C. Clarke’a, a nawet uczyłem się z jego tłumaczenia podręcznika do socjologii. Czyli znamy się nie tylko z widzenia, a debiutant wcale nie całkiem zielony. Tym bardziej, że Polak tłumaczy jednak przede wszystkim literaturę głównego nurtu. Oczywiście należałoby się zastanawiać, na ile tłumaczenie jest sztuką a na ile rzemiosłem – ale to dyskusja na inny dzień. W każdym razie, po tym krótkim wywiadzie, moje oczekiwania co do autorskiej książki wzrosły.

Rzeczywistość, w której egzystuje główny bohater, przypomina groteskowy mariaż „roku 1984” Orwella z radiomaryjną fobią. O ile Orwell jest przenoszony bez większych zmian*), to odniesienia do naszej rzeczywistości stanowią podkreślanie grubej kreski. Na każdym kroku mamy kwiatki typu Polska Zjednoczona Partia Redemptosarmatów czy Uczelnia im. Ojca i Teścia Rektora. Brnięcie przez pierwsze strony takiego przedstawienia i próby szukania w tym sensu były bardzo męczące. Nastawiałem się na rozliczenie autora z jego wizji przyszłości. I odpuściłem. Tak naprawdę książka nie straszy wizją klerototalitaryzmu, nie jest fantastyką, która stara się ująć rzecz naukowo; wręcz odwrotnie – przedstawia celowo rzeczywistość przerysowaną, sprowadzoną do absurdu, fantasmagoryczną. Widać to szczególnie, gdy główny bohater używając urządzenia o nazwie nomen omen iGod, ogląda serial bardziej trzeźwy i rzeczywisty niż wszystko co go otacza. Sam spektakl bardziej przypomina poważną powieść z przełomu wieków XIX i XX niż telenowelę. Uznałem, że właśnie na tym trzeba się skoncentrować, ponieważ to tutaj autor stara się coś tworzyć, a nie na pseudoprowokacyjnych realiach, będących kurtyną, w którą wpatrzeni jak zaczarowani przez całą lekturę pozostaną zarówno skrajni zwolennicy, jak i przeciwnicy Radia Maryja. Czytelnicze sitko.

Dużo, naprawdę dużo zabaw z formą. Sama kompozycja książki nie jest zwyczajowa – brak podziału na rozdziały, części – za to wiele przejść narracyjnych, takich jak ww. serial bądź list czy opowieść ojca (w ramach której ktoś inny zaczyna kolejną opowieść). Niektóre fragmenty – i to niezależnie od tego czy jesteśmy bliżej, czy dalej końca książki – wydają się chaotycznymi wtrąceniami, inne nawiązują bezpośrednio do wcześniejszych (a może późniejszych?) sytuacji. Oglądając, czytając, doświadczając te wizje równolegle z bohaterem, przeżywamy szok ontologiczny, nie wiemy, która rzeczywistość jest tą właściwą, prawdziwą, co jest skutkiem, a co przyczyną. Bardzo zręcznie poprowadzono wątek percepcji czasu, a raczej braku tej percepcji. Eksperymenty występują nie tylko w skali makro – tu i ówdzie autor bawi się językiem, tworząc zdania wielokrotnie złożone, tasiemcowate wyliczenia, dwuznaczne skróty i tym podobne rodzynki (różnych jakości).

Eksperyment może dać rezultaty dobre bądź złe, zamierzone i niezamierzone – jednak w przypadku tej książki wydaje się, że celem był sam akt eksperymentu, do którego później autor starał się dorobić ręce i nogi. W rezultacie, choć na pewno tworzenie takiej książki musi sprawiać sporo satysfakcji, to jej czytanie już niekoniecznie. Czasem przymuszałem się do lektury, szczególnie na początku. Środek książki, nie wiedzieć czemu, jest dla kontrastu wypełniony akcją, w związku z czym przyswaja się go szybko. Po skończeniu całości, zastanawiałem się jednak, po co ten przygodowy mostek był. A był w dodatku w omówionej scenografii redemptosarmackiej, która o ile na początku może zaskakiwać (raz żartem, raz aluzją, jako zabieg literacki-maska), to później najzwyczajniej niesamowicie męczy, nie prezentując sobą nic wartego uwagi. Kulminacja natomiast przypomina szaloną jazdę na karuzeli, gdzie natężenie ww. przejść narracyjnych wzrasta w szaleńczym tempie…

W lekturę trzeba włożyć sporo wysiłku, jednak sama powieść do tego nie zachęca, wprost przeciwnie. Jędrzej Polak pisał książkę lat ponad dziesięć, jak twierdzą cyferki umieszczone na jej końcu – i niestety mam wrażenie, że pokutuje to tym, iż pierwotny pomysł obrósł mnóstwem niepotrzebnego mchu słownego; zbyt wiele tu kolażu. „Życie jest gejem” w założeniu miało być chyba książką o przysłowiowym „czymś więcej”, literaturą, dla której fantastyka jest narzędziem a nie celem. I faktycznie „coś więcej” istnieje – bardzo artystyczne introspekcje czy analiza kwestii tak intymnych jak więzi rodzinne. Autor akcentując cielesność (zamiast łydki skupia się na atrybutach płciowych), stara się kreślić, co się komu po duszach lęgnie.

Jednak próby dotarcia do tych walorów przypominają podróż z Warszawy do Lwowa przez Toruń. Z pewnością wiele oryginalnych rozwiązań, ale równie często powracające pytanie – po co? Staram się nie rozumować ad personam przy recenzowaniu książek, ale nasunęło mnie się – czy tłumacz ze sporym dorobkiem, obcujący ze sztuką na co dzień, zawodowo, nie odczuwa czasem ciśnienia artystycznego, którego nie może zrealizować przy tłumaczeniach? „Życie jest gejem” jest być może takim upustem, w którym zsumowało się zbyt wiele pomysłów. A może to ja tylko podwórkowo psychologizuje. W każdym razie książka zdecydowanie dla entuzjastów puzzli ekstremalnych – czyli układania jednego obrazka z dwóch różnych kompletów i połowy trzeciego.

* -Zamiast działających w dwie strony telewizorów, jest przestrzeń wirtualna sankto, natomiast nie ma już istotnych różnic, jeśli chodzi o seanse nienawiści.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Qfant


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,39 sekundy. Zapytań do SQL: 14