FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
Recenzje
Autor Wiadomość
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-03-29, 15:36   

Jednym z największych sukcesów komercyjnych TVP ostatnich lat jest serial „Ranczo”. Puszczany w czasie najlepszej oglądalności, niedzielny wieczór, nie tylko przyciąga paru milionową rzeszę fanów, ale i zyskuje dobre noty u krytyków. Spora w tym zasługa aktorów, zwłaszcza Cezarego Żaka w podwójnej roli Wójta-Proboszcza, ale także ciekawego i autentycznie dowcipnego scenariusza. Jego autorzy pokazują widzom w krzywym zwierciadle obraz współczesnej wsi wraz z jej zaletami, jak i przywarami. Nie unikają przy tym jednak poruszenia poważniejszych tematów jak alkoholizm czy przemoc w rodzinie. Nasuwa się więc pytanie: „Czemu nie spróbować przenieść tak udanego pomysłu na karty książki?” Tak, być może narodził się pomysł na „Wiedźmę.com.pl” najnowszą powieść Ewy Białołęckiej. I chociaż pewnie nigdy nie dowiemy się prawdy o „korzeniach” tej książki, podobieństwo jest uderzające.
W obu przypadkach mamy do czynienia z prawie identycznym zawiązaniem fabuły. Główna bohaterka, filmowa Lucy i książkowa Krystyna Szyft (aka Reszka), otrzymuje spadek, który stanowi dom położony, gdzieś na zabitej deskami wiosce. Obydwie panie dzielnie walczą o przezwyciężenie niechęci „tubylców”, próbują wprowadzić nieco cywilizacji, a przede wszystkim znajdują wielką miłość. Co ciekawe za każdym razem ich wybrańcem jest miejscowy alkoholik, który po bliższym poznaniu okazuje się całkiem sensownym człowiekiem (o ile jest trzeźwy) Szkoda tylko, że u Białołęckiej zabrakło kogoś równie wyrazistego jak para Wójt/Proboszcz – w zamian dostajemy za to kilku „wioskowych dresiarzy” a także całą gromadkę różnych duchów. Ano właśnie „Wiedźma. com. pl” to tak naprawdę powieść z gatunku urban fantasy, w której elementy nadprzyrodzone egzystują obok naszej szary rzeczywistości.
Nie oczekujmy jednak jakiś fajerwerków w stylu pojedynków na różdżki czy fireballe. U Białołęckiej „wiedźmia” magia sprowadza się przede wszystkim do rzucania uroków, leczenia chorych oraz widzenia umarłych. No jeszcze od czasu do czasu można zafundować podróż astralną (wyjść duchem z ciała), aby w ten sposób oddziaływać na ludzi lub przedmioty. Niby repertuar magicznych sztuczek nie jest zbyt duży, ale autorce udało się bardzo dobrze poprowadzić ten wątek i czytelnik nie odczuwa znużenia powtarzającymi się czarami. Niemniej i tak największym walorem powieści jest jej humor.
Białołęcka buduje większość scen, podobnie jak ma to miejsce w serialu, wokół konfrontacji pomiędzy miejską a wiejską mentalnością. Bohaterki rzucone w zupełnie obce środowisko próbują się przystosować do nowych warunków, ale nie jest to łatwe. Reszce doskwiera brak Internetu, telewizji czy innych miejskich wygód. Nie potrafi nawet porządnie rozpalić w piecu. Na dodatek musi sprostać wizerunkowi wioskowej wiedźmy i pomóc ludziom w potrzebie. Ot chodźmy takie odczynienie uroku czy zabezpieczenie domu przed nie zawsze przyjaznymi duchami. Na szczęście zawsze może liczyć na siłę i potęgę wszechmocnego „Google” i połamanych płyt CD.

Nie można również narzekać na tempo książki – akcja toczy się wartko, a autorka sprawnie prowadzi zarówno wątki kryminalne, jaki romansowe czy metafizyczne. A na deser czytelnicy biorą udział w szalonym pościgu na motocyklu z nie z tego świata. Zresztą kierowca też jest dosyć nietypowy.
Ostatnie powieści Ewy Białołęckiej wywołuje u jej wielbicieli mieszane uczucia. Zawiedzeni są miłośnicy przygód Kamyka, którzy z utęsknieniem czekają na jego dalsze przygody. Z drugiej strony „Róże Selerbergu” czy „Wiedźma.com.pl” to kawał dobrej rozrywkowej literatury, jakiej ze świecą szukać na księgarskich półkach. Sprawnie napisane, oparte na ciekawych pomysłach i autentycznie zabawne. Trudno powiedzieć, w którym kierunku podąży teraz autorka – jedno jest jednak pewne – warto czekać na jej kolejne książki.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Maeg 
Trójkoświr


Posty: 2425
Skąd: 127.0.0.1
Wysłany: 2008-04-14, 01:12   

Kobieta z wydm, Kōbō Abe

Kobieta z wydm to książka z gatunku realizmu magicznego, nic więc dziwnego, że niektóre sytuacje opisane przez autora mogą po prostu dziwić. Tak było gdy czytałem Sto lat samotności czy choćby książki Murakamiego. Ów nurt w literaturze został o wiele lepiej przyjęty od fantastyki, która uważana jest często za literaturę niższych lotów. A realizm magiczny takiej etykiety przypiętej nie ma.

Czytając blurba wypracowałem sobie pewne wyobrażenie o tej książce. W trakcie lektury rzeczywistość okazała się zupełnie inna, nawet ciekawsza niż sugerowała rekomendacja z tylnej okładki. To kolejny przykład, że blurbów czytać nie warto. Główny bohater Niki Junpei, nauczyciel oraz entomolog wyrusza na wyprawę w celu odkrycia jeszcze nieznanego gatunku owada. Z różnych powodów wybrał piaszczyste tereny nad morzem. Podczas swych poszukiwań na wydmach, poznaje mieszkańców niedaleko położonej wioski, oni zaś oferują mu nocleg. Niki Junpei się zgodził i wtedy zaczęły się jego problemy.

Możliwe spoilery.
Jednym z głównych motywów książki jest piasek. Ten wszędobylski piasek, ten który organizuje życie mieszkańców wsi. Muszą oni co wieczór walczyć z jego napływem, żeby nie zasypał wioski. Pasiek ten też nieodgarniany, może powodować gnicie. Dlatego trzeba z nim walczyć. Z piaskiem jest jak z głazem, który wtacza Syzyf pod górę, ta praca nie ma, wydawało by się sensu, gdyż następnego dnia wszystko wygląda tak samo

Warto wspomnieć też o kobiecie z którą Junpei „mieszka” w wiosce. Trzeba wziąć poprawkę na to, że akcja powieści dzieje się w Japonii i relacje damsko-męskie wyglądają odrobinę inaczej. Tak też jest na początku tej znajomości, na pewno wpływ na to miały okoliczności w jakich Junpei znalazł się w jej domu. Może były to wyrzuty sumienia? Nie można na 100% tego powiedzieć, gdyż kobieta dla czytelnika jest równie nieprzenikniona jak dla głównego bohatera.

Kobieta z wydm ma też w sobie element dobrego thrillera. Mroczny klimat, trzymająca prawie cały czas w napięciu akcja. Próby ucieczki bohatera z domu-pułpaki pokazują jak daleko może zaprowadzić człowieka determinacja. A ich opis doskonale uzupełnia klimat całej książki. Mamy więc cała gromadę tematów poruszanych w tym tekście. Wolność, zniewolenie, determinacja, determinizm. A wszystko zamknięte w niewielkiej formie. Książka jest krótka, liczy tylko 188 stron. Jakby porównać to z innymi autorami, którzy piszą po 500, 600 i więcej, wydaje się to nie wiele. Ale Kōbō Abe pokazuje jak w małej ilości stron przedstawić tak wiele problemów, a w dodatku napisać powieść którą czyta się z zapartym tchem, z niecierpliwością przechodzi się do następnej strony i następnej, itd. Po Kobieta z wydm warto, a nawet trzeba sięgnąć by samemu się przekonać czy wizja świata którą wykreował autor przemawia do nas.
_________________
"Czytam, bo inaczej kurczy mi się dusza"
— Wit Szostak

Bistro Californium
 
 
derbullaw 
cyniczny idealista


Posty: 35
Wysłany: 2008-05-06, 22:56   Piekara Jacek "Alicja"

Po „Alicję” Jacka Piekary sięgnąłem w czasie wychodzenia z dosyć głębokiego kryzysu czytelniczego. Właściwie jedynym powodem, który skłonił mnie do zaznajomienia się z tym utworem, był jego autor. Jeden z moich ulubionych, jeżeli chodzi o pisarzy krajowych.
Ponadto muszę przyznać, że notka na okładce, była dosyć intrygująca. Jednakże nie do końca w moim spaczonym przez fantastykę guście. Przynajmniej tak mi się wydawało...

Głównym bohaterem „Alicji” jest niejaki Aleks. Niespełniony scenarzysta, który poświęcił karierę dziennikarską, by spełnić swoje marzenie.
Krótko mówiąc stoczył się na skraj nędzy, a do rozpaczy też wiele mu nie brakuje. Pewnego dnia spotyka nastolatkę, tytułową Alicję (w tym momencie następuje dobry moment na banał). Wydarzenie to odmienia jego życie...

Pytanie w jaki sposób?

Tego niestety nie wiem i nikt po pierwszym tomie raczej się nie dowie. Można co najwyżej podejrzewać, snuć domysły, albo się zirytować na Piekarę. Otóż stworzył on niewątpliwie książkę bardzo dobrą, tajemniczą. Niejasny związek pomiędzy postaciami. Z jednej strony z niewinnym podtekstem nie powiem erotycznym, bardziej sercowym. Z drugiej być może nie do końca taki nieskazitelny.
Z resztą któż to wie?

Myślę, ze ocena „Alicji” mogła by być nawet wyższa, gdyby fabuła zmieściła się w jednej książce, a tak... Dostaliśmy deser, wyśmienite danie, wykwintne.
Takie wiktuały charakteryzują się tym, ze na ogół czuje się niedosyt. Trzeba mieć świadomość, ze niedosyt jest zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym. Dlatego boję się tylko jednego. Dostać „schaboszczaka z ziemniakami i zasmażką”. Dostać „siermiężne fantastyczne” wytłumaczenie, bez finezji charakteryzującej pierwszy tom.

Panie Jacku proszę Pana tylko o jedno. Niech pan gotuje z wyczuciem.
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-05-11, 19:02   

Uff, znowu przeklejanie. Ale nie dam rady napisać trzy razy o tym samym, za każdym razem inaczej. Na moją obronę: robię to (przeklejanie) rzadko.

Przeczytałem Mojego własnego diabła M. Careya.

Troszeczkę jestem rozczarowany, muszę przyznać.

Wydaje mi się, że powieść ta ma potencjał na rozwój, więc nie przekreślam jej od razu. Ale w trakcie lektury towarzyszyło mi uczucie, że mam do czynienia z przerośniętym opowiadaniem, w którym intryga jest przysłonięta mało efektywnymi rozważaniami głównego bohatera i jego długim przewodem myślowym. W zasadzie, mogę się zgodzić z tym, co napisał w swojej recenzji na Katedrze, Żerań.

Akcja jest jednostajna, leniwa, dużo czasu nic się nie dzieje. Poza faktem, że różne potępione lub nie, dusze krążą po świecie, niewiadomo więcej na temat przyczyn takiego stanu rzeczy: kto, jak, dlaczego... Składam to na karb tego, że już z okładki wynika, że jest to tom I dopiero. Jednak, czy z tego powodu cała fabuła musiała być tak... nieskomplikowana i odsłaniająca tak mało? W zasadzie dopiero po jakimś, długim czasie udało mi się w nią wciągnąć (rację miała Elektra). A to jest wina stylu którym (podejrzewam) autor próbował zasłonić być może komiksowe "skażenie". Przez co momentami szło mi naprawdę opornie - i nie była to wina (tylko) mojego zmęczenia i przepracowania w ostatnich dniach.

Głównemu bohaterowi, mimo deklaracji (jego), brak humoru i ikry. Raczej snuje się po kolejnych kartach tej powieści, czekając aż kolejne części układanki pojawią się i zaczną do siebie pasować.

Plusem jest intryga: mimo że niezbyt skomplikowana w ostateczności, to jednak ciekawa, na tyle, że wytrwałem do końca i dałem autorowi niewielki kredyt a konto następnej powieści. Głównie dzięki finałowi i pewnej hmm... uroczej postaci, która się w finale sprzymierzy z głównym bohaterem. W zasadzie dopiero finał tej powieści zaczyna wyglądać obiecująco, ale wtedy następuje koniec. Może to obiecujące zakończenie mimo wszystko będzie niezłym wstępem do następnej powieści? Oby tak było, bo kredyt jest naprawdę mały. Na razie oceniam tą powieść jako niezłą, lecz przeciętną jednak. Po usunięciu elementów fantastycznych i niewielkim przerobieniu w fabule byłby to poprawny lecz nudny kryminał.

Nie znam komiksowej twórczości autora, więc nie wiem, na ile powieść jest napisana w jego stylu.

Jako horror, czy jako czarny kryminał, ta powieść nie sprawdza się. Za mało klimatyczna, za bardzo jednostajna, a ciekawi bohaterowie pojawiają się na krótko. Polecanka napisana przez Richarda Morgana jest przesadzona. Ale CONSTANTINE (film) podobał mi się bardzo więc wierzę, że w następnej Mike Carey rozwinie (czarne) skrzydła :)

Póki co, stawiam na półce i dam jej drugą (czytaj: ostatnią) szansę za jakiś czas. Niewiele "niepewnych" powieści zyskuje u mnie tak wiele :)
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-05-15, 15:25   

Andrzej Pilipiuk "Droga do Nidaros"


Długo przyszło nam czekać na nową powieść Andrzeja Pilipiuka. Pierwsze przecieki na temat „Oka Jelenia” pojawiły się już kilka lat temu, ale oprócz wzmianek, że ma to być cykl nie było wiadomo nic więcej. Raz pisano o kolejnej serii książek skierowanych do młodzieży a’la „Norweski dziennik”, innym razem, już wedle słów samego autora, że czeka nas powieść pełna seksu i przemocy. Tyle teorii, a jak to wygląda w praktyce?
„Droga do Nidaros”, bo tak zatytułowany jest pierwszy tom cyklu, zaskakuje od samego początku. Chociażby wybór na głównego bohatera Marka Oberecha z zawodu nauczyciela informatyki, a więc przedstawiciela jednej z najbardziej znienawidzonych przez autora profesji. Dalej jest równie ciekawie - świat, który znamy ulega w wyniku kosmicznej katastrofy całkowitej zagładzie. Na szczęście dla Oberecha spotyka on kosmitę, który w zamian za obietnice służby ratuje mu życie. Teraz przeniesiony w czasie do XVI wiecznej Norwegii informatyk wraz z inną podróżniczką w czasie polską szlachcianką Heleną, wyruszają do Nidaros. Celem ich misji jest odnalezienie tajemnicze Oko Jelenia. W równolegle toczącym się wątku poznajemy losy polskiego kupca Mariusa Kowalika, który w towarzystwie jednego z przywódców bałtyckiej Hanzy także podąża w kierunku norweskiego miasta. Początek książki wydaje się więc obiecujący, niestety pozory mylą.
Nie sądziłem, że to kiedyś napisze, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz – najnowsza książka Andrzeja Pilipuka jest nudna. Może nie aż tak jak przysłowiowe flaki z olejem, ale w porównaniu z poprzednimi książkami autora, chociażby „Operacją Dzień Wskrzeszenia”, widać zasadniczą różnicę. Owszem sam początek elektryzuje, ale z czasem tempo powieści siada. Szczególnie jest to widoczne w opisie przygód Mariusa Kowalika, na które to prawie wyłącznie składają się rozmowy dotyczące kwestii geopolitycznych XVI-wiecznej Europy. Co gorsza, przynajmniej w pierwszym tomie cyklu, cały ten wątek nie ma bezpośredniego wpływu na główną linię fabularna książki. Podejrzewam, że już w kolejnej części cyklu splotą się losy wszystkich bohaterów , ale póki co trzeba na to poczekać.
Również sam wątek dotyczący podróżników w czasie nie jest zbyt ekscytujący. Owszem Andrzej Pilipiuk z pietyzmem i dbałością o najdrobniejsze szczegóły odtwarza życie codzienne w XVI wiecznej Norwegii, ale to za mało. Na dobrą sprawę mamy do czynienia z jednym prawdziwym zwrotem akcji, a później fabuła toczy się w dość ślamazarnym tempie. Większość czasu bohaterowie powieści poświęcają nie kwestii wypełnienia zadania, ale dyskusją jakby by tu zarobić i przeżyć z dnia na dzień. Ja rozumiem, ze dla nich jest to kwestia życia i śmierci, ale współczesna książka rozrywkowa, a za taką uważam „Drogę do Nidaros” rządzi się pewnymi regułami i objaśnienie budowy schronienia na zimę czy produkcji mydła niezbyt tu pasują. Chyba, że w ten sposób pan Andrzej chciał w ten sposób złożyć hołd Juliuszowi Verne i jego „Tajemniczej wyspie”, gdzie tego typu opisy stanowiły istotną część książki. Drażniła mnie także sama postawa bohaterów, a raczej ich znajomość realiów życia w dawnych czasach. Bardzo często czytelnik napotyka się na wzmiankę, że dana postać coś tam słyszała, zapamiętała. I pal licho gdyby tu chodziło o rzeczy powszechnie wiadome z lekcji historii – tutaj jednak chodzi o wiedzą szczegółową: zasady istnienia cechów, zwyczaje katów czy system zarządzania wczesnorenesansowym państwem. Pogratulować pamięci.
Irytuje również pewna niekonsekwencja autora. Z jednej strony kosmita, któremu służą powieściowi bohaterowie, potrafi wessać Bibliotekę Narodową i przenosić ludzi w czasie, z drugiej sam nie potrafi odnaleźć jednego przedmiotu. Odniosłem wręcz wrażeni, że pewne ograniczenia, które zostały na „obcego” nałożone są sztuczne i służą jedynie usprawiedliwieniu fabuły. Chociażby taka kwestia jak odpowiednie wyposażenie postaci w strój z epoki czy jakieś pieniądze, że niby to pochłonęłoby mnóstwo energii. A wysyłanie w czasie kolejnych ludzi to nie? A tak – nie licząc umiejętności do mówienia w dowolnym języku i rozpoznawania przedmiotów podróżnicy w czasie są zdani na łaskę i niełaskę losu.
Spodobać się może za to sama polityka bohaterami, których autor nie oszczędza. Pobicia, gwałty, przymieranie głodem są tu na porządku dziennym. Bez wątpienia najmocniej doświadczona przez los jest Helena, ale ta pomimo licznych nieszczęść nie traci hartu ducha i jest godną spadkobierczynią kuzynek Kruszewskich.
W książce, na szczęście, brakuje uproszczeń politycznych, jakich było sporo w poprzednich książkach Pilipiuka. Owszem zdarzają się przytyki czy aluzje, nie są one jednak zbyt nachalne.
Misja odszukania „Oka Jelenia” dopiera się rozpoczęła i trudno stwierdzić w którym kierunku poprowadzi nas autor. Na pewno możemy spodziewać się połączenia wątku Hanzy i podróżników w czasie, a co dalej? Dokąd podążą nasi bohaterowie? To wie tylko autor. Nie będę ukrywał -„Droga do Nidaros” nie jest powieścią wybitną, czy nawet dobrą. Zresztą nie od dziś uważam, ze Andrzej Pilipiuk lepiej sprawdza się w krótszej formie. Pierwsza część cyklu to przeciętne, aczkolwiek dobrze napisane czytadło, które posiada pewien potencjał, by stać się początkiem czegoś ciekawego. Wszystko w rękach autora.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tixon 
Ukryty Smok


Posty: 6273
Skąd: Piła
Wysłany: 2008-05-15, 15:39   

Ben Bova i "Wschód Księżyca", czyli jeden z początkowych tomów sagi Droga Przez Układ Słoneczny. Czyli czyste SF.
Historia opowiada o kolonizacji Księżyca, o losach Bazy Księżycowej – dla jednych ogromnego kroku naprzód, jedynej możliwości rozwoju ludzkości, dla innych studni bez dna, w którą pompuje się tylko pieniądze, a rezultatów nie widać. Korporacja Masterson Aerospace staje przed trudnym wyborem, trudnym o tyle, że główny konflikt rozegra się pomiędzy rodziną.
Książkę zacząłem czytać w pociągu, gdy skończyła mi się poprzednia. Jej wygląd mógł przerazić – 464 stron tekstu, prawie najwięcej z tego co kupiłem. Ale zaryzykowałem, a po paru stronach nie mogłem się już oderwać. Fabuła zaczyna się podręcznikowym trzęsieniem ziemi – Paul Stavenger jest w dosyć kłopotliwej sytuacji – jego dwóch towarzyszy zostało zabitych, zamordowanych, a on sam znajduje się na Księżycu, trzydzieści kilometrów on najbliższego schronu. Pojazd jest uszkodzony, komunikacja również, nie ma jedzenia, a wody i tlenu wystarczy mu na krótko. Bardzo krótko. Jednak zostać w miejscu, to zginąć. Wyrusza więc w stronę najbliższego schronu z perspektywą 10 bardzo długich i być może ostatnich godzin jego życia. Jego ciało ciągle jest na naturalnym satelicie naszej planety, lecz jego myśli wracają na Ziemię, tam gdzie wszystko się zaczęło. On sobie przypomina, a my poznajemy. Nie mogąc się oderwać.
To pierwsza zaleta – wciąga. Wciąga i zgodnie z napisem na okładce – do samego końca trzyma w napięciu.
Kolejną jest sugestywna wizja. Nie wiem, czy autor ją faktycznie zawarł w książce, czy tylko ja ją widzę, niemniej odebrałem ją i jest fantastyczna. A na czym polega?
Słyszałem gdzieś i zapamiętałem powiedzenie, że skutecznym sposobem zaprowadzenia pokoju na świecie było by wysłanie ludzi w kosmos. Nie, nie w celu zostawienia ich tam, ale żeby na niego popatrzyli, żeby go doświadczyli całym swoim jestestwem. Może wtedy by uświadomili jacy są mali, jak nikłe są ich problemy, jakiej współpracy wymaga dostanie się tam w górę. Może wrócili by odmienieni. Po przeczytaniu książki Bova to może zmienia się na prawie pewne. O ile oczywiście by chcieli. Oraz byli w stanie pojąć lekcje, jaką daje im Księżyc.
Jeszcze chwila odejścia od tematu – Księżyc uwielbiam od najmłodszych lat, więc takie a nie inne ukazanie tego „kawałka skały” bardzo przypadło mi do serca.
A jaką lekcję daje Luna? Poprawka – jakie lekcje. A może lepiej czym? Tak, czym będzie znacznie bardziej zrozumiale. Przede wszystkim barwą. Na Księżycu brak jest kolorów. Jest tylko szarość w setkach odcieni. Oddzielona od czerni kosmosu horyzontem niczym granica między dobrem a złem. Granica którą widać, ale do której nie można dojść. Tak więc można stać albo po jednej stronie, albo drugiej. Tu jest życie, tam – śmierć.
Kolejną lekcją jest współpraca – człowiek zostawiony sam sobie, to martwy człowiek. Tylko dzięki ścisłej współpracy można przeżyć, można coś zdziałać. To kosztuje. Ale nawet jeśli ceną jest prywatność, należy ją zapłacić. Bo po prostu innego wyjścia nie ma. Jeżeli myślimy o dobrze ogółu, to tak – jednostka musi zostać poświęcona w tym celu. Nie oznacza to całkowitego podporządkowania się, bezwzględnego posłuszeństwa. Nie, to nie jest metoda – przymus zupełnie nie sprawdzał się w bazie; dyrektorka siłą trzymana gotowa była zwolnić się z pracy, bo nie chciała poświęcić swoich planów. Lecz kiedy jest potrzeba, sytuacja krytyczna – zjawia się sama z siebie, zupełnie nie proszona, gotowa do działania. Nie myśli wtedy o sobie, ani o rodzinie – myśli o dobru grupy, dobru całej bazy.
Trzeci wykład to szacunek. I ten wykład powinna przyswoić sobie cała ludzkość. Sami osądzie, czy nie mam racji: na Księżycu szanuje się wodę – jej wytworzenie jest kłopotliwe, sprowadzenie kosztowne, więc oszczędza się ją. Nie skąpi, lecz nie marnuje.
Tlen również jest cenny – nikt nawet nie pomyśli o zanieczyszczaniu powietrza, z którego korzysta, które jest mu niezbędne do życia. Bez niego zginie i ROZUMIE TO.
Trawa wyhodowana w Grocie (kawiarni, miejscu spotkań i stołówce) traktowana jest prawie z nabożną czcią, bowiem kosztowała wiele pracy. Tak samo jak rośliny – wiele pracy jest włożone w wyhodowanie marchewki, lecz równie wielką wagę kosmonauci (a raczej kosmonauta :D ) poświęca kwiatom. A skoro wkładają w to pracę i serce, cenią otrzymany wynik.
Osoba która spędziła by rok czasu w Bazie Księżycowej, miała by zupełnie inne podejście do rzeczy na Ziemi. Na pięknej i kolorowej Ziemi, pełnej życia i dźwięku. Na pewno nie zanieczyszczał by jej świadomie, czy też bezmyślnie. Rozumiałby, że ochrona miejsca, na którym żyje to jego obowiązek.
Czym jeszcze książka mnie urzekła? Humorem. Jest w wielu miejscach i rodzajach. Czasami narrator rzuci dowcipne sformułowanie, czasami bohaterowie będą przekomarzać się słownie. Czasami będziemy mieli smaczki, a czy je zauważymy będzie zależało tylko od wnikliwego czytania.
A skoro mowa o postaciach i ich rozmowach. Bohaterów jest dużo, a każdy jest na swój sposób ciekawy. Rozmowy zaś są dobre, często soczyste, ale wulgaryzmy są użyte w celu ekspresyjnym, nie zaś dla samego rzucania mięsem, jak to wielu autorów czyni.
To sprawiło, że książka jest taka dobra. Ale im książka lepsza, tym wady, widoczne wady, są bardziej dokuczliwie.
Pierwszą z nich – tą która doprowadzała mnie niemal do zgrzytania zębami – jest wada nazwana przez Esencję Dynastją. Chodzi mianowicie o wątek (jeden z głównych) matki i syna – on jest zły, a ona go cały czas kryje i niańczy. Szczytem jest, gdy prawie trzydziestoletni synalek klęczy i wypłakuje się przytulony do kolan mamusi. Denerwuje mnie to, gdyż ten układ decyduje o większości wydarzeń w fabule, jest ich sprawcą. Owszem, wydarzenia i konfrontacje są dobre, ale ich przyczyna żałosna. A w tak dobrej książce, przy wysokim poziomie pozostałych składników to boli.
Punktem drugim jest organizacja zwana Nową Moralnością, odpowiadająca za wszelkie formy ograniczenia rozwoju nanotechnologi. Oraz nauki.
Jej wpływ na fabułę jest olbrzymi, powoduje też wielkie emocje, z tym, że tak naprawdę to kolos na glinianych nogach. Po prostu autor potrzebował taką siłę i stworzył ją, chociaż faktycznie nie miała by mocy powstać i być taką silną, jaką jest. Dopóki organizowała pikiety, strajki i wzmagała strach oraz nienawiść ludzi do nano, była do przyjęcia. Jednak od kiedy pod jednym kierunkiem połączyły się różnego rodzaju organizacje chrześcijańskie, muzułmańskie i żydowskie… Cóż, to przestało być takie ładne. Gdy zaś przerodziła się w siłę zdolną do nacisku na ONZ… cóż, Korporacja potrzebowała przeciwnika i go dostała. Szkoda tylko, że na sterydach.
Dobrą informacją może być jednak to, że autor nie umoralnia – technologia nano u niego nie jest ani dobra, ani zła. Po prostu jest, a to ludzie decydują się w jaki sposób ją wykorzystać. W powieści służy zarówno jako piekielna broń, zdolna do zabicia człowieka (rozłożenie węgla z organizmu na atomu), ale również do ratowania jego życia poprzez zwalczanie nowotworu… Można dzięki niej tworzyć, ale też i niszczyć. Ostatecznie można też polepszyć życie na ziemi. Ale ale – prawdziwe korzyści uzyskają tylko ludzie, których na to stać (co powoduje zazdrość u szarych obywateli, co Nowa Moralność bezbłędnie wykorzystuje), jak też prowadzi do pytania co zrobić z 10 miliardową ziemią, której mieszkańcy nie chorują oraz żyją długo. Bardzo długo. Cóż, zostaje to do osądzenia czytelnikom.
Książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie, początkowo byłem w stanie dać jej wszystko w skali, ale im dalej, tym wymienione błędy były bardziej upierdliwe, bardziej zmniejszające radość z lektury. Dlatego też ocena jest obniżona o dwa punkty. Czyli 8 oczek.
_________________
Stary Ork napisał/a:
Żelki to prawda, dobro i piękno skondensowane w łatwej do przełknięcia formie żelatynowych zwierzątek. Wyobraź sobie świat bez żelków - byłbyś w stanie żyć pośród tego niegościnnego, jałowego pustkowia wiedząc, że znikąd nadzieje?

MORT napisał/a:
Romulus, Tix właśnie cię pobił w redneckowaniu.

Romulus - nie decydujemy o losach świata.
Ł - CHYBA TY
MrSpellu - Rebe, czego nie rozumiesz w zdaniu:
ŻYDOMASONERIA JEST TAJNA, psiakrew? :/
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-05-15, 17:18   

Ben Bova to była swego czasu moja mała ekstaza fantastyczna. ale nie czytałem niestety dwóch lub trzech ostatnich tomów tego ciekawego cyklu...

A teraz będzie nie - fantastycznie trochę:

IMPERIUM. JAK WIELKA BRYTANIA ZBUDOWAŁA NOWOCZESNY ŚWIAT Nialla Fergusona.

Niall Ferguson uznawany jest za jednego z najwybitniejszych na świecie historyków średniego pokolenia (tako rzecze wikipedia, ale nie tylko). Jego "działka" to historia polityczna i gospodarcza czasów nowożytnych. Jest profesorem historii Uniwersytetu Oksfordzkiego i Uniwersytetu Harvarda i cenionym analitykiem sytuacji geopolitycznej świata. Stały współpracownik "Los Angeles Times", "Sunday Telegraph" oraz polskiego "Dziennika".

Jako historyk jest on zwolennikiem i orędownikiem historii kontrafaktycznej, którą wykorzystuje do krytyki deterministycznych teorii dziejów, głównie marksizmu.

IMPERIUM i jego drugie słynne dzieło COLOSSUS (odpowiednio wydane w 2003 i 2004 r.) to rzeczy traktujące o historii imperium brytyjskiego i amerykańskiego.

Kupiłem Imperium dlatego, że czytałem jego artykuły w polskim Dzienniku i bardzo mi przypadły do gustu. Nie tylko za, momentami nieszablonowe podejście do - wydawałoby się - oczywistych problemów, ale i za ciekawy, lekki i dowcipny styl, który pozwalał sądzić, że nie jest to kolejny bufon w rodzaju Fukuyamy, czy Barbera, których "się czyta", bo moda nakazuje. Czytałem długo, bo nie chciałem prześlizgiwać się "po łebkach" po treści (ale i dlatego, że jestem niewolnikiem fabuł, jak się okazało, a zacięcie historyczne u mnie to już przeszłość).

Autor starał się w tej książce odpowiedzieć na pytanie, jak doszło do tego, że archipelag deszczowych wysp na północno - zachodnim wybrzeżu Europy stworzył imperium, które rządziło światem i czy imperium to było dobre, czy złe. Próba odpowiedzi na to pytanie bywa momentami niepoprawna politycznie bo stoi w poprzek liberalnych ciągot historycznych, które starają się wykazać, jakim złem był kolonializm i jaki mamy dług u narodów Afryki. Ferguson bynajmniej nie rozgrzesza ani niewolnictwa ani kolonializmu, ani - bynajmniej - imperializmu. Jednak nie rysuje tego w takich złowrogich barwach dla samobiczującego się liberalnego społeczeństwa. Wreszcie, książka ta - może zamierzenie, może nie - pokazuje jakim strasznym miejscem byłby świat bez imperiów. I tu też jednak Ferguson nie uogólnia bynajmniej po to, aby za wszelką cenę stanąć w kontrze do poprawności politycznej, czy podlizać się konserwatystom. Rzeczowo, rozdział po rozdziale, ściśle trzymając się źródeł, a czasami po prostu odwołując się do korzeni własnej rodziny (zasiedlanie Australii) stara się udowodnić swoje tezy, pozostawiając jednak sporo miejsca na dyskusję.

Bardzo mi się ta książka podobała. Nie tylko przez sentyment do historii, ale przez te wszystkie cechy, o których wspomniałem wcześniej. Ferguson to równy gość i bez wątpienia kupię sobie jeszcze Colossus-a i Cash Nexus. Money And Power In The Modern World - ale nie ukazały się chyba jeszcze w Polsce. Póki co pozostają mi jego komentarze i artykuły w Dzienniku, szkoda że ich tak mało.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
andy
[Usunięty]

Wysłany: 2008-05-15, 17:51   

romulus napisał/a:
ale nie czytałem niestety dwóch lub trzech ostatnich tomów tego ciekawego cyklu...

Warto jak kto lubi hard SF w sumie o niezbyt odległej przyszłości.
romulus napisał/a:
którą wykorzystuje do krytyki deterministycznych teorii dziejów

tego nie czytałem, ale może kiedyś? Ale jako fizyka to mnie dawno nauczono i poparto to rachunkami, że czegoś takiego jak determinizm nie ma. No może humaniści nie opracowali jeszcze odpowiedniego aparatu matematycznego - cuś podobnego do mechaniki kwantowej? Pewnie nie i dlatego jak się mówi historia to nauczycielka narodów. Tylko kurde dlaczego ludzie te same błędy popełniają? Historia nic nie nauczyła?
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-05-18, 16:47   

Ragnarok nadciąga a Imperium Brytyjskie drży w posadach. Niezwyciężone wojska normańskie okupują już Irlandię, a zajecie Anglii i Szkocji wydaje się być kwestią czasu. W odległym Watykanie papież wznosi modły o pokój, Francja wciąż się wahają, i tylko Polska, jak zwykle honorowa do końca, potrząsa szabelką. Czy w świecie ogarniętym chaosem i wojną jest jeszcze choćby iskierka nadziei? Tak. Gdzieś w środku wojennego zamętu niezależny dziennikarz i szpieg z przypadku Jeremy Baldwin zostaje zmuszony do wzięcia udziału w niebezpiecznej grze. Mając do pomocy grupę, często nieoczekiwanych, sprzymierzeńców oraz tajemnicze wizje zwiastujące niebezpieczeństwo zrobi wszystko by ocalić Europę.
Druga część „Ragnaroku 1940” Marcina Mortki to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu. Akcja rozpoczyna się dosłownie kilka chwil od momentu gdy rozstawaliśmy z głównymi bohaterami. Wciąż więc tkwimy w alternatywnym świecie, gdzie współcześnie potomkowie wikingów stanowią wielką potęgę polityczno-gospodarczą i marzą o podboju świata. Jednakże w odróżnieniu od pierwszej części tym razem zamiast książki szpiegowski dostajemy powieść wojenną.
Otwarty konflikt pomiędzy Normanami a Anglią stał się dla autora pretekstem do licznych opisów batalistycznych. Mamy więc do czynienia z walkami powietrznymi, bitwami (pod) morskimi oraz śmiałymi rajdami komandosów. Największą ich zaletą, oprócz dynamicznych opisów, jest fakt, że autor na potrzeby książki stworzył całkowicie nowe rodzaje broni. Tutaj na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim normańskie bombowce sleipnirry czy wiatrakowce będące ciekawym połączeniem śmigłowca i samolotu. O ich zaletach i wadach czytelnik szybko się dowiaduje czytając opisy ich powietrznych pojedynków ze znanymi z naszych czasów Spitfire’ami czy Hurrican’ami. Autor nie zapomniał także o takich szczegółach jak broń osobista (surtry), mundury czy nazewnictwo poszczególnych jednostek bojowych.
Carl von Clausewitz twierdził , iż "wojna stanowi przedłużenie polityki za pomocą innych środków". Nie zapomina o tym także Mortka, który poświęca jej dużo miejsca w swojej książce. Tak jak w prawdziwym świecie – tutaj każda decyzja militarna ma drugie dno, a ruchy wojsk są dyktowane korzyściami politycznymi. Równie ważną rolę w fabule drugiej części „Ragnaroku 1940” odgrywają szpiedzy. Brytyjskie MI 6 toczy ze swoim normańskim odpowiednikiem (Kringlan) równie zażartą, co cichą wojną. Szyfry, podwójni agenci, fałszywe ślady to ich codzienność. Zawsze w cieniu, ale to właśnie od ich bohaterstwa w dużej mierze zależą losy świata.
Gdybym miał szukać słabych stron powieści Mortki na pewno wskazałbym postać głównego bohatera Jeremy’ego Baldwina. Wedle słów autora miała to być postać impulsywna, działająca pod wpływem chwili, emocji. I to się udało. Inna sprawa, ż e bohater, który potrafi zaskoczyć zawodowego zabójcę, by w chwilę później dać się oszukać jak dziecko, mnie irytuje. Zaznaczam kwestia gustu. Inne postaci, może oprócz szefa Kringlanu Olava Valgrimsona, nie wzbudzają u czytelników większych emocji. Większość akcji powieści dzieje się w dosyć zimnym klimacie i może dlatego bohaterowie są „chłodni”. Jeden Valgrimson ma w sobie pewien, nie do końca wykorzystany, potencjał i potrafi okazać emocje – gniew, zawiść, ale i miłość czy szacunek dla wroga.
Pisząc recenzje pierwszej części narzekałem na małą ilość magii. Niestety w drugiej części na fajerwerki również nie ma co liczyć. Nielicząc tajemnicy związanej z jednym z obrazów Baldwina, a także sceny kończącej powieść o magii możemy zapomnieć.
Przed odłożeniem książki na półkę warto kilka minut poświęcić na lekturę posłowia, w którym Mortka przedstawia w nim główne założenie, jakie przyświecały mu przy tworzeniu alternatywnego świata. I chociaż mnie osobiście do pewnych rzeczy nie przekonał (np. wprowadzenie postaci Churchilla i Chamberlania) chylę głowę przed katorżniczą praca, którą autor wykonał. Stworzyć wizję alternatywną dotyczącą najnowszych dziejów jest stosunkowo łatwo, ale już spójną wersję świata obejmującą ponad 600 lat to prawdziwie karkołomne zadanie. I chociażby z tego powodu po „Ragnarok 1940”warto sięgnąć.
Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

  
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-05-22, 15:09   

„Drapieżcy” Grahama Mastertona to kolejne wznowienie jednej z lepszych powieści angielskiego autora horrorów. Książka powstała na początku lat 90-tych w czasie, kiedy pisarz miał jeszcze ochotę pisać a nie tylko produkować kolejne powieści i zbiory opowiadań. I chociaż sama fabuła przypomina inne jego „dzieła” czyta się ją dużo przyjemniej.
Początek jest klasyczny. Dawid Williams wraz z siedmioletnim synem przyjeżdżają do małego miasteczka, gdzie ma zająć się remontem starej i opuszczonej posiadłości. Oczywiście dom będzie miał swoją mroczną tajemnicę. Oczywiście główny bohater spotka seksowną dziewczynę, z którą będzie uprawiał seks. Oczywiście nie obędzie się bez rozpruwania żołądków i obdzierania żywcem ze skóry. Oczywiście…
A i tak „Drapieżcy” biją na głowę wszystkie nowe książki Mastertona. Przede wszystkim powieść broni się fabułą, która jak na standardy angielskiego pisarza, zadziwia powiewem świeżości. Autorowi udało się bowiem całkiem pomysłowo połączyć wątki rodem z prozy Lovecrafta (Starzy Bogowie), mitologii sumeryjskiej (zigguraty), angielskiego folkloru, a nawet dodać wątek ekologiczny. Warto również zwrócić uwagę, że pisarz na początku książki, zamiast epatować od razu klimatami rodem z filmów gore, stopniowo dawkuje napięcie i poczucie zagrożenia. Nie jest to może żadne mistrzostwo świata niemniej prezentuje się całkiem dobrze.
Na plus „Drapieżców” zapisałbym także postaci. I podobnie , jak fabułą, Masterton nie stworzył żadnej nowej jakości, a jednak bohaterowie sprawiają wrażenie dużo mniej „papierowych” niż w jego ostatnich „dziełach”. Chociażby Dawid Williams - rozwodnik, który stara się za wszelką cenę zarobić na utrzymanie swoje i syna. Wydarzenia, w których bierze udział przerastają go i dlatego za wszelka cenę szuka pomocy – czy to u księdza , czy policji. Kiedy jednak przyjdzie samemu stawić czoła niebezpieczeństwu nie zawaha się, by ratować swoich najbliższych. Jak dla mnie całkiem racjonalne i logiczne zachowanie. Inna sprawa, że chyba nikt o zdrowych zmysłach nie czekałaby na kolejne trupy tylko szybko ewakuowała się z przeklętego domu. Szkoda, że pozostałe postaci są nakreślone znacznie grubszą kreską i niekiedy sprawiają bardziej wrażenie manekinów niż postaci z krwi i kości.
Po książkę warto sięgnąć jeszcze z jednego powodu – postać Brązowego Jenkinsa. Co by nie mówić Masterton sporą dozę wyobraźni posiada i spod jego pióra często lęgną barwne kreatury. Wystarczy wspomnieć Zielonego Wędrowca i jego świtę („Ciało i krew”), hybrydę człowieka i karalucha („Dziecko ciemności”) czy tytułowych „Bezsennych”. Tym razem mamy do czynienia z istotą będącą , wedle słów samego autora, „karykaturą ludzkiego ciała i karykaturą zwierzęcia, od której zalatywał słodki odór zgnilizny”. Przebiegły i bezwzględny, a dodatek uzbrojony w ostre jak brzytwa pazury gwarantuje sporą dawkę wrażeń i krwi.
Minusy – jak to u Mastertona – schematyzm i przewidywalność np. łatwo domyślić się, która postać straci życie. Dobre wrażenie, jakie pozostawia książka, psuje również kiepskie zakończenie rodem z tasiemcowych horrorów.

„Drapieżcy” udowadniają, ze Graham Masterton jak chce to potrafi napisać ciekawą i zajmującą powieść. Niestety ostatnimi czasy coraz rzadziej mu się to zdarza. Może wiec lepiej zamiast kupować jego najnowsze „dzieła” lepiej sięgną po kolejne wznowienie wcześniejszych, dużo lepszych, książek?
Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-05-22, 22:50   

Budzi się o świcie. Wstaje, zjada śniadanie. Wychodzi z domu. Naprawia szkody. Wyrusza do miasta w poszukiwaniu niezbędnych do życia przedmiotów. Czasami się upija i próbuje zapomnieć albo pogrąża w badaniach. Noc zawsze nadchodzi za wcześnie. A z nią wampiry. Tak, dzień po dniu, wygląda życie Roberta Nevilla –ostatniego człowieka na Ziemi, a równocześnie bohatera wstrząsającej powieści Richarda Mathensona „Jestem Llegendą”.

Kiedy pod koniec XIX wieku Brian Stoker powołał do życia postać Draculi, zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak wielki wpływ wywrze on swoją powieścią na kulturze masowej. Setki książek, filmów, komiksów, gier komputerowych, a nawet musicale i sztuki teatralne – a wszystko to poświęcone wampirom. Nieliczne jednak utwory zdołały wygrać walkę z czasem i wejść na stałe do kanonu kultury: pierwsze filmy z „Nosferatu- symfonią grozy” na czele, ekranizacja Coppoli, a z książek oprócz samego dzieła Stokera, „Wywiad z wampirem” Anny Rice czy „Gobelin z wampirem” Suzy McKee-Charnas. I „Jestem Legendą”
Powieść Richarda Mathensona jest jak na horror nietypowa. Autor odwraca w niej bowiem proporcje – zazwyczaj jesteśmy świadkami walki ludźmi z nielicznymi wampirami, tutaj mamy do czynienia z jednym człowiekiem, który broni się przed całym światem. Za dnia szuka i niszczy gniazda potworów, w nocy samotny i przerażony czeka na nowy wschód słońca. Tylko czy „Jestem Legendą” to tylko i wyłącznie powieść o wampirach?
Warto zwrócić uwagę na datę wydania powieści – rok 1954. Zaczyna się „zimna wojna”, wykonano karę śmierci na małżeństwie Rosenbergach, ZSRR przeprowadziło pierwszą eksplozję bomby wodorowej. Świat wydawał się znajdować na krawędzi samozagłady , a co gorsza szykował do wykonania kroku naprzód. A gdyby tak zastąpić epidemię- atakiem jądrowym, a wampiry – ludźmi, którzy przeżyli nuklearną zagładę? Neville stara się znaleźć lekarstwo, odtrutkę na zarazę. Bada kości, eksperymentuje z czosnkiem, kołkami, ale kolejne odkrycia dostarczają więcej pytań niż odpowiedzi. Tak jak skutki wybuchu nuklearnego – wampiryzm jest nieuleczalny i tylko nieliczni mogą liczyć na przeżycie. Być może jest to zbyt daleko idąca interpretacja, ale jeśli przypomnimy sobie wojenne losy Władysława Szpilmana to fikcja stanie się rzeczywistością.
Równie ważny aspekt powieści, kto wie czy nie najważniejszy, to walka z samotnością. Z każdym dniem Neville traci człowieczeństwo i swoim zachowaniem zaczyna przypominać istoty, które niszczy. Nie ma nikogo z kim mógłby porozmawiać, dotknąć, obdarzyć uczuciem. Jego jedynym sprzymierzeńcem jest alkohol, ale nie może on zastąpić żywej istoty. Najmocniej samotność bohatera oddają chyba scena oswajania psa, który staje się dla niego namiastką normalności. Co ciekawą drugą istotą będącą dla głównego bohatera więzią z poprzednim życiem jest Ben Cortman - kiedyś sąsiad i przyjaciel, teraz wampir. Pomimo nienawiści jaką go darzy Neville nie chce, a może nie jest w stanie go zabić.

„Jestem Legendą” została napisana dość surowym stylem, w kilku miejscach wręcz dokumentalnym. Przypomina nieco pod tym względem „Drogę” Cormaca McCarthy’ego, choć nie ma aż tak ascetycznej formy. Pomimo upływu ponad pięćdziesięciu lat od chwili powstania w trakcie czytania nie ma się wrażenia, że straciła na aktualności. Oczywiście przedstawione w niej realia są dla nas już archaiczne, ale w żaden sposób nie umniejsza to wartości samej książki.
Powieść Richarda Mathensona zaliczam do grona tych, do których często będę wracał. Może nie do całości, ale poszczególnych scen, akapitów, pojedynczych zdań. Posiada ona bowiem w sobie pewien ładunek emocjonalny, który nie pozwala przejść koło niej obojętnie. Czuć w niej wielkość, a jej zakończenie już na zawsze pozostaje w pamięci czytelników. Gorąco polecam.

Ocena 10/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-05-30, 13:34   

Tak z 10 ostatnich postów to czysty spam :P
"Mój własny diabeł" to ciekawe połączenie kryminału i horroru. Autor korzystając z doświadczenia jakiego nabył w trakcie tworzenia komiksu o Constantine wykreował kolejną postać detektywa parającego się sprawami z pogranicza jawy i rzeczywistości. W sumie dostajemy do ręki klasyczny "czarny kryminał" z nieodzownym cynicznym samotnych bohaterem doprawiony elementami rodem z "Egzorcysty". Na szczęście autor potrafił utrzymać równowagę pomiędzy oboma elementami i w rezultacie dostajemy naprawdę dobrą książkę. Duża w tym zasługa tłumacza - Pauliny Braiter - która bezbłędnie wyczuła klimat książki - poszczególne dialogi są "ostre" i często lecą mięchem. Sama intryga kryminalna jest przemyślana i dopracowana, mamy również sporo barwnych postaci w drugim planie np paranoicznego informatyka-zombie. Można troszkę ponarzekać na przydługawy początek, ale to już kwestia gustu.
Ocena 7/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-06-07, 14:33   

"Z mgły zrodzony” to druga, po „Elantris”, książka Brandona Sandersona na naszym rynku. Akcja powieści rozgrywa się w krainie rządzonej przez okrutnego Ostatniego Imperatora. Nieśmiertelny, potężny niczym bóg, bezlitośnie niszczy wszystkich chcących mu się sprzeciwić. Jest jednak garstka śmiałków, którzy pod wodzą „Zrodzonego z Mgły” Kelsiera podejmują się zadania obalenia tyrana i wyzwolenia mieszkańców Imperium.
Nie będę ukrywać, że powieść Sandersona to przeciętna książka, jakich wiele można znaleźć w księgarniach. Magiczna kraina, zły władca, demoniczni inkwizytorzy, grupka bohaterów i jeszcze na dokładkę klasyczna sierotka, której przyjdzie ocalić świat. Jednym słowem nihil novi sub sole. Tak na dobrą sprawę "Z mgły zrodzony” broni się jedynie dwiema rzeczami: stylem i ciekawie skonstruowanym systemem magii.
Nie czytałem „Elentris” trudno jest mi więc porównywać obie te pozycje. Niemniej na podstawie opinii przeczytanych w Internecie pokuszę się o stwierdzenie, że obie książki Sandersona są bardzo spranie napisane. Owszem sama fabuła jest w dużej mierze przewidywalna, a dla bardziej oczytanych wielbicieli fantasy wręcz sztampowa, ale i tak widać, że autor ma lekkie pióro. W wypadku najnowszej powieści amerykańskiego pisarza obojętnie czy mamy do czynienia z opisem arystokratycznego przyjęcia czy magicznym pojedynkiem czytelnik czerpie dużą przyjemność z lektury. Opisy są żywe i barwne, gdzie trzeba dynamiczne, aby po kilku akapitach zaskoczyć łagodnością. Nie można również nic zarzucić dialogom są dobrze skonstruowane, a w dodatku od czasu do czasu jeden z bohaterów błyśnie jakąś wartą zapamiętania ripostą. Nie czyni to może jeszcze z Sandersona mistrza pióra, ale na tle innych autorów wydawanych w Polsce jest to bez wątpienia wyróżnik. Zganić należy za to słabe tłumaczenie i korektę książki. Najbardziej rzucające się w oczy niedopatrzenie to bezwątpienia jednorazowe przetłumaczenie pseudonimu jednego z bohaterów (Spook) na Upiorek. Dobrą chwilę zajęło mi zrozumienie, że to nie jest żaden nowy bohater. Dodatkowy mankament to brak w wielu miejscach wyróżnika pomiędzy dialogami a opisami przez co rozmowy giną, gdzieś w tle. Nie są to oczywiście jakieś rażące niedociągnięcia, niemniej psują one przyjemność obcowania z książką.
Drugim mocnym punktem "Z mgły zrodzonego” jest oryginalny system magii, a w zasadzie dwa systemy. Pierwszy z nich to Allomancja oparta na „spaleniu” metali. Wystarczy żeby osoba obdarzona magicznym darem, dosłownie, spożyła jeden z ośmiu metali , aby ujawniły się jej właściwości. Można tłumić lub rozpalać ludzkie emocje; przyciągać i odpychać metalowe przedmioty, wyostrzać zmyły albo zwielokrotniać siłę fizyczną. Allomancja ma jednak swoje ograniczenia – metale szybko się „spalają”, a w niektórych wypadkach ich nadużywanie może doprowadzić do uzależnienia. Dodatkowo większość obdarzonych mocą potrafi korzystać tylko z jednego, określonego metalu – stając się ekspertami w swojej dziedzinie. Są jednak wyjątki – „Zrodzeni z Mgły”, osoby umiejące nie tylko używać ośmiu podstawowych metali, ale również innych. Największe możliwości daje tu bez wątpienia – atrium umożliwiające zobaczyć najbliższą przyszłość .
Drugim systemem magicznym występującym w powieści jest Feruchemia. W odróżnieniu od Allomancji nie polega ona jednak na „spalaniu” metali, a na magazynowaniu w nich pewnych cech fizycznych, atrybutów. Nie jest to jednak łatwa sztuka. Jeśli chcesz być silny – najpierw, odpowiednio długo, musisz osłabić swe ciało. Pragniesz lepiej widzieć – wcześniej musisz oszczędzać wzrok.
Czy "Z mgły zrodzony” to książka warta przeczytania? I tak , i nie. Osoby, które jużod lat czytają fantasy nie znajdą w tej powieści niczego nowego. Z drugiej strony otrzymują sprawnie napisane czytadło, które może umilić kilka wieczorów i stanowić przerywnik pomiędzy poważniejszymi pozycjami. Z kolei osoby dopiero zaczynające przygodę z fantastyka mogą po tę książkę sięgnąć w ciemno – wartka akcja, liczne zwroty akcji oraz oryginalny system magiczny powinny przypaść im do gustu i zachęcić do sięgnięcia po kolejne książki.

Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-06-09, 21:34   

Zmienię klimat trochę. Rzadko kiedy bowiem pobudza mnie jakaś publicystyka. Rzadko - bo też Rafał Ziemkiewicz nie wydaje co miesiąc nowej książki. Ale tym bardziej czekanie na nią i czytanie jej to podwójna przyjemność. Lubię RAZ-a za jego publicystykę i cenię ją wysoko. Może dlatego, że stanowi ona celne i cudnie jadowite usystematyzowanie moich własnych myśli nieuczesanych na tym polu. Jednym słowem: dzięki niej mogę sam siebie podsumować. Nawet, jeśli to może świadczyć o mnie negatywnie.

Tak samo było z CZASEM WRZESZCZĄCYCH STARUSZKÓW. Tu się przyznam: do końca jeszcze nie przeczytałem, zostało mi jakieś 50 stron. Nie zmieni to jednak mojej już wyrobionej opinii na temat tej pozycji. Jak to u RAZ-a jest ostro. Ale bicie na odlew nie jest u niego sztuką dla sztuki i nie sprawia mu też sadystycznej przyjemności. Nie służy rozładowaniu własnych frustracji i oczyszczenia się z własnej żółci. Ziemkiewiczowi zależy - a im bardziej widzi, jakie wszystko wokół podłe i zakłamane, tym bardziej go chyba boli. Ale krzyczy już nie z własnego bólu lecz z wściekłości, że źle się wiedzie jego krajowi. Trochę może pomelodramatyzowałem (albo popełniłem klasyczną projekcję...), ale w mojej ocenie, do tego się właśnie rzecz sprowadza.

Książka ta to kontynuacja zarówno POLACTWA, jak i MICHNIKOWSZCZYZNY. Napisana tym samym tonem. Wątki poruszane tam, marginesowo pojawiają się i tu - ten sam kraj, ci sami ludzie - uciec od tego się nie da. Mocne lanie spotyka zatem także (ponownie) cały zakłamany salon z Michnikami, Geremkami i ich klonami mentalnymi - całą tą śmierdzącą zgrają, która swego czasu z tego kraju zrobiła Rywinland. Oczywiście, typowy wykształciuch zapatrzony w swe bożki od razu zaklasyfikuje RAZ-a jako PiSowca. Bo to łatwe i nie wymaga wczytywania się lub - po prostu - czytania ze zrozumieniem. Jednak RAZ nie oszczędza także tzw. prawicy. Mimo że Kaczyńskiego szanuje to nie zostawia na nim suchej nitki i krytykuje na całego. Nie staje w tym sporze po żadnej stronie bezlitośnie wykpiwając nieudolność tego obozu politycznego i jego przerażającą czasami komiczność.

Jak napisałem jednak wyżej, nie dołącza on mimo to do chóru wściekłych staruszków bijących pianę, jak to za Kaczorów demokracja w Polsce była zagrożona, jak to kwitł faszyzm i prawie że pełzał zamach stanu. W tym mi RAZ jest bliski bardzo, bo ja do tej bandy tzw. inteligentów także żywię nie skrywaną odrazę (Geremek, Michnik to dla mnie takie same szuje jak Rydzyk, czy Jankowski do spółki za Antkiem Macierewiczem i całą tą idiotyczną menażerią - druga strona tego samego medalu). I czytając jego publicystykę i książki lżej mi na sercu: oto nie jestem sam. Nie jestem jedynym w stadzie, który zadał sobie trud dotarcia do znaczenia słowa "wykształciuch", a kiedy już do niego dotarłem z przerażeniem odkryłem, jak bardzo Ludwik Dorn miał rację. Udowodniły to zresztą same "wykształciuchy" przyjmujac ten termin jako swój znak rozpoznawczy, nie rozumiejąc nawet jego znaczenia.

O czym jest ta książka? Przeczytacie, zrozumiecie. Jest o sieroctwie po POPiSie. O tęsknocie za zdrowym krajem. O niemożności wszystkiego, jej korzeniach, przyczynach i o podłym zakłamaniu karzącym widzieć w niej typowo polską cechę. Dostają po łbach wszyscy (moje środowisko również - ale tu, poza kilkoma przejaskrawieniami wynikającymi z nieznajomości prawa, czego RAZ nie ukrywa - ma on, niestety rację :oops: ) i wydaje mi się, że dobre zakończenie, czy też nadzieja na nie to odległa przyszłość liczona w pokoleniach.

Książka pobudza do myślenia i sporu. I nie można się od niej (zasadniczo) oderwać - ale to RAZ-a wizytówka, nic nowego :)
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Metzli 
Diablica


Posty: 3556
Skąd: Wrocław
Wysłany: 2008-06-10, 16:37   

Zakupiłam tą książkę, nawet zaczęłam ją czytać, ale że wzięłam się za inne to poszła w kąt. Nie przepadam za Ziemkiewiczem, chociaż przyznaję był to pogląd do tej pory oparty na dość powierzchownych przesłankach ;) "Czas wrzeszczących staruszków" kupiłam, bo uważam, że czasami trzeba przeczytać coś z czym można się pospierać, a nie czytać tylko to co jest po naszej myśli. Tak btw. mam zamiar odszukać inne teksty/artykuły Ziemkiewicza, podobno żadnego się nie wstydzi. No zobaczymy ;)
_________________
Ale to mnie nie wzrusza
W mojej głowie wciąż susza
Bo parasol określa ich byt
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-06-12, 10:57   

Nie tylko żadnego się nie wstydzi, ale i w dużej mierze jego publicystyka w ogóle się nie zdezaktualizowała. Warto znać. Co nie znaczy, że trzeba się zgadzać. Ale dobrze czasami od zupełnie innej strony spojrzeć na wiele spraw.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-06-13, 19:39   

Wyobraź sobie miasto zbudowane na łańcuchach.

„Noc Blizn”
to książkowy debiut Alana Campbella i od razu trzeba dodać, że debiut udany. Podstawowy walor powieści to jej scenograficzna oryginalność. Campbell postanowił zrezygnować z wyświechtanych wzorców, schematów gatunkowych i w zamian stworzył coś nowego. Mamy więc zbudowane na łańcuchach miasto Deepgate i jej niezwykłych mieszkańców. Poznajemy codzienność oraz stajemy się świadkami życia i śmierci aniołów, asasynów, fanatycznych kapłanów, sieciarzy - wszyscy oni tworzą barwną mozaikę, tętniącą i intensywną.

na ciąg dalszy zapraszam do "Katedry"
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Beata 
deformacja IU


Posty: 5370
Wysłany: 2008-06-23, 20:38   

Joan D. Vinge - Królowa Zimy (Hugo 1981), Królowa Lata, Phantom Press 1993, przełożył Janusz Pultyn,

SPOILER

Ludzkość skolonizowała kosmos. Powstało Stare Imperium. Upadło. Utracono bardzo wiele - m.in. możliwość podróżowania z prędkością nadświetlną. Ale ludzie nie poddają się - powstaje technokratyczna Hegemonia, trwają badania naukowe...
Planeta Tiamat, w większości pokryta oceanem, ma tylko jedno bogactwo - wodę życia, wyciąg z krwi morskich zwierząt, merów. Jednak substancja jest nietrwała, aby zapewnić sobie wieczną młodość, należy ją pić codziennie. Próby sztucznego zsyntetyzowania wody życia spełzły na niczym, zatem rzezie merów trwają.
Ze względów astronomicznych na Tiamat panują dwie pory roku, trwające po około 150 lat, Lato i Zima. Podczas Zimy przyloty na Tiamat są możliwe - Zimacy współpracują z Hegemonią, która za wodę życia zapewnia im dostawy urządzeń technicznych. Podczas Lata okno astronomiczne zamyka się i Hegemonia traci możliwość kontaktu z planetą, a tym samym dostęp do wody życia. Latem Tiamat pogrąża się w zacofaniu, do władzy dochodzą Letniacy, zabobonni i konserwatywni, odrzucający wszelki postęp. Dla merów jest to jedyna szansa na odbudowanie populacji.
Zbliża się koniec Zimy i czas Zmiany. Panująca od 150 lat Królowa Zimy nie chce pogodzić się z koniecznością oddania władzy i własną śmiercią podczas rytualnego święta. Postanawia się sklonować...

KONIEC SPOILERA

Barwna opowieść, wielość wątków i postaci, każda z własnym życiorysem i wiarygodnymi motywacjami - zarówno bohaterowie pozytywni, jak i przestępcy. Autorka zderza ze sobą różne kultury i wierzenia - nie tylko na poziomie pojedynczych ludzi, ale również na poziomie społeczeństw. W miarę rozwoju akcji bohaterowie dojrzewają, rozwijają się, nabywają doświadczeń, które wpływają na ich późniejsze postępowanie. Jednym słowem - warstwa psychologiczna powieści dobrze rozbudowana. Mimo, że całość liczy 535+568+490 stron ("Królowa Lata" w dwóch tomach) - nie ma się wrażenia, że akcja jest sztucznie przeciągana.
Amatorzy hard SF mogą nie być usatysfakcjonowani - Autorka unika opisów rozwiązań technicznych i nie wyjaśnia wielu kwestii. Po prostu pomija je milczeniem, traktuje jak sprawy oczywiste, co może być denerwujące.
Nie jest to zatem klasyczna SF, nie jest to powieść drogi, ani powieść łotrzykowska czy fantasy, nie jest to również opowieść ekologiczna (choć może się taka wydawać). To opowieść o ludziach, którzy zmuszeni są dokonywać wyborów w sytuacjach, w których nie mogą wybrać dobrze. I często postępują nieracjonalnie, nielogicznie, źle. Ale jednak się starają...
Choć zakończenia niektórych wątków grzeszą pewną hollywoodzką naiwnością, to jednak opowieść jest warta lektury.
7/10
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-06-23, 22:46   

„Ofiara 44”

W jaki sposób przyciągnąć zachęcić czytelnika do nabycia nowej książki? Jednym ze skutecznych sposobów, zwłaszcza w wypadku kryminałów lub thrillerów, wydaje się być umieszczenie akcji powieści w staranie dobranych realiach historycznych. Mamy więc serie książek rozgrywających się w antycznym Rzymie, średniowiecznej Anglii, czy międzywojennym Wrocławiu żeby wymienić pierwsze z brzegu. Na ich tle wyróżnia się „Ofiara 44” autorstwa Toma Roba Smitha, której fabuła została osadzona w stalinowskiej Rosji.
Głównym bohaterem powieści jest Lew Demidow, młody funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Do zadań Demidowa należy przed wszystkim walka z wszelakimi objawami niechęci czy wrogości do systemu komunistycznego, dlatego rozkaz przełożonego, aby zajął się sprawa zabójstwa małego chłopca traktuje bardzo niechętnie. Co ciekawe jego głównym zadaniem nie jest bynajmniej odnalezienie sprawcy, ale wmówienie rodzinie dziecka oraz świadkom, że doszło jedynie do nieszczęśliwego wypadku . Wszak w ZSRR, kraju miodem i mlekiem płynącym, coś takiego jak morderstwo nie istnieje. Kiedy jednak wychodzi na jawi, że zbrodnia popełniona w Moskwie nie była odosobnionym przypadkiem Demidow postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę. Teraz będzie miał za przeciwnika nie tylko maniakalnego mordercę, ale również własnych przełożonych.
Czytając książkę, której akcja rozgrywa się w określonych realiach historycznych największą uwagę zwracam na to, czy autorowi udało się oddać ducha epoki. I z tego zadania Smith wywiązał się bez zarzutów. Warto pochwalić autora, że odtwarzając realia życia w stalinowskiej Rosji sięgnął do źródeł i oparł swoją powieść na „Archipelagu Gułag” Aleksandra Sołżenicyna czy „terrorze i rewolucji” Borysa Lewickiego. Dzięki temu nie mamy do czynienia z wyobrażeniami „człowieka z Zachodu” o komunizmie, lecz opartą przynajmniej częściowo na faktach książce . Smith dobrze oddaje tamtą atmosferę ciągłego zagrożenia oraz nieufności, kiedy wystarczał donos albo chociaż cień podejrzenia, by z dnia na dzień stać się wrogiem państwa. W „Ofierze 44” strach i niepewności są dominantą działań większości postaci, wręcz jej pełnoprawnymi bohaterami. Z drugiej strony w kilku miejscach autor nieco przeszarżował i zamiast wartkiej fabuły dostajemy mini wykład dotyczący funkcjonowania stalinowskiej Rosji. O ile dla czytelników z Europy Zachodniej mogą to być rzeczy szokujące (powszechne donosicielstwo, wyroki kapturowe, restrykcyjny system kar) to dla osób z byłych „demoludów”, które na własnej skórze odczuły „słuszność” systemu, nie są one niczym odkrywczym. Denerwują także licznie występujące w tekście wyróżniki (zdania pisane kursywą w osobnych linijkach), których autor używa do podkreślenia okrucieństwa i bezduszności systemu totalitarnego. Szkoda tylko, że zabieg ten sprawia wrażenie „łopatologicznego”.
Nie można natomiast narzekać na samo tempo prowadzenia akcji – fabuła toczy się wartko, a autor od czasu do czasu zaskoczyć czytelników. Przy czym pierwsza część książki pokazuje głównie samo funkcjonowanie państwa komunistycznego, a dopiero z czasem wątek zabójstw staje się wiodący. Rozczarowuje za to zakończenie, które w kontekście całej powieści wydaje się być niewiarygodne. a samo odkrycie prawdziwej tożsamości mordercy przypomina rozwiązanie rodem z „oper mydlanych”.
Mam również zastrzeżenia, co do samego głównego bohatera. Nie przekonało mnie jego nawrócenie z gorliwego funkcjonariusza MGB mającego na sumieniu setki niewinnych ofiar we wroga systemu. Jego metamorfoza przypomina tą z filmu „Życie na podsłuchu”. W obu wypadkach wystarcza kolejne rutynowe śledztwo by osoba, która do tej pory nie kwestionowała żadnych rozkazów, zapragnęła odkupienia. Kuleje również motywacja seryjnego mordercy, a raczej jej brak, bo kilka zdań dialogu nie uznaje za wystarczające wyjaśnienie jego pobudek. Najciekawszą postacią w powieści wydaje się być żona Dawidowa Raisa, której motywacje i powody postępowania są najbardziej wiarygodne. W pewnym sensie przykład ich małżeństwa pokazuje prawdę o systemie totalitarnym. Lew poślubia ją z miłości, ale i by błyszczeć inteligentną żoną, ona ze strachu, przed konsekwencjami odmowy. Czy w takim związku jest miejsce na prawdziwe uczucia?

Nie wiem jaki cel przyświecał Smithowi tworząc „Ofiarę 44”. Czy bardziej chciał napisać bestseller wyróżniający się doborem realiów czy też pragnął pokazać nieludzkie oblicze systemu komunistycznego w formie, która przyciągnie czytelników. Jakby nie było dostajemy do ręki intrygujący thriller o psychopatycznym mordercy i nieustępliwym policjancie, a równocześnie przypomnienie gorzkiej lekcji historii.
Ocena 6/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-06-27, 17:31   

Iain M. Banks WSPOMNIJ PHLEBASA

Nie jest to powieść nowa. Znalazłem ją w bibliotece miejskiej. Pochodzi z 1987 r. W Polsce ukazała się 10 lat temu, w 1998 r. Wydał ją Prószyński w - czasami - kultowej serii z Nową Fantastyką, która zawsze będzie mi się kojarzyła z Grą Endera i Mikem Resnickiem.

Wracając do powieści: na okładce napisali, że jest to połączenie najlepszych elementów klasycznej hard SF i space opery itd. Jest to trochę, moim zdaniem naciągnięte, ponieważ hard sf tam znalazłem mało. A gdyby nie tekst na okładce pewnie w ogóle bym nie pomyślał, że to też jest hard sf. Piszę to dlatego, aby nie zniechęcił się jakiś potencjalny czytelnik, który hard sf unika. Powieść ta jest bowiem bardzo dobrze napisaną space operą.

W galaktyce szaleje wojna między dwiema cywilizacjami. Wojna ma charakter ideologiczny, nie jest wojną o przetrwanie, ale "tylko" o zwycięstwo jednej ideologii nad drugą. Przewagę zdają się mieć Idirianie, ale ich przeciwnik Kultura zaczyna odrabiać straty. W konflikcie biorą udział wszyscy - a jakże. W ideologicznym sporze nie ma miejsca na neutralność: albo jesteś z nami albo przeciwko nam. Głównym bohaterem jest przedstawiciel pewnej specyficznej rasy Metamorfów, dźwięcznie tytułujący się jako Bora Horza Gobuchul (przypadło mi do gustu to miano, zastanawiam się nad przeniesieniem go do mojej nazwy użytkownika :) ). Czytelnik zastaje go w bardzo poważnych tarapatach. Można powiedzieć, że - dosłownie - tkwi po uszy w g....., ponieważ został zdekonspirowany. Ale to dopiero początek powieści, która nie jest jak francuski film z lat 70-tych, w którym główny bohater umierał po 15 minutach. Bohater oczywiście ocaleje, dostanie nową niebezpieczną misję, która - oczywiście - zadecyduje o losach wojny. Tak rozpocznie się jego podróż, pełna niebezpieczeństw, przygód i róznych tym podobnych zdarzeń.

Na razie zatem - nihil novi. Autor nie stara się wywarzać na nowo otwartych drzwi i zmieniać konwencję zastałego wydawałoby się gatunku. Nie jest to wcale wadą tej powieści. Nie każdy pisarz musi, czy nawet chce być takim rewolucjonistą. A i ja - Czytelnik Ze Spsiałego Miasta - od niego takich heroicznych wysiłków nie oczekuję. Liczy się to, że Banks umiejętnie stworzył bardzo ciekawą fabułę. Kiedy zacząłem czytać, trudno mi było przestać, choć przecież zdawałem sobie sprawę, że "to już było" (albo: "to dopiero będzie" zważywszy na rok wydania). Zabierałem ją do pracy poczytując w przerwach między mieleniem papieru i gaworzeniem na forum.

Przynajmniej jednak Banks dobrze się bawi znając granice gatunku i - najważniejsze - w tą zabawę wciąga czytelnika. Za każdym razem kiedy myślałem: a herosi teraz zrobią to, wówczas herosi robili coś zupełnie innego. Główny bohater Bora Horza Gobuchul (co za imię!) wcale nie musi być pozytywnym herosem ratującym wszechświat, wcale nie musi być sympatycznym typkiem spod ciemnej gwiazdy. Może być - a jakże - prawdziwym szubrawcem bez skrupułów. To że Ma Misję nie oznacza też, że Misja Ma Się Dobrze Skończyć. dla niego lub wszechświata.

Polecam ta książkę bo jest świetnie, wciągająco napisana. Muszę jej teraz poszukać, bo moja biblioteczka będzie z nią na pewno smaczniejsza.

Aha, już na pierwszej (a tak naprawdę 11) stronie pada nadzwyczaj urokliwe zdanie, które sobie zmienię na pewno na podpis w profilu, jeśli się zmieści:
"Jimnoci z Bozlena Dwa likwidują dziedzicznych zabójców z najbliższej rodziny nowego Rocznego Króla, topiąc ich w łzach Kontynentalnego Współczucia, na samym początku jego Pory Smutku".

Ma swój urok. Jak cała ta powieść, która jest zapowiedzią cyklu, aczkolwiek można ją traktować jako zamknięta całość, jeśli chodzi o Misję, Bohaterów - ogólnie: fabułę. Warto przeczytać, warto kupić, warto znać. Spróbuję kolejnych dziełek Banksa na pewno.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-06-27, 22:58   

O najnowszej książce Mirosławy Sędzikowskiej „Eus deus komsateus” można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, iż jest to powieść, którą można zaliczyć do nurtu szeroko pojętej fantastyki. Odmienne zdanie ma w tym zakresie natomiast wydawca książki, który na okładkowym blurbie sugeruje prawie, że horror. A jak wiemy „prawie” czyni dużą różnice. Chyba, że uznamy sam zawód nauczyciela i jego prace za czyste science-fiction. Z mojego, „belferskiego”, punktu widzenia nie odbiega to zbyt daleko od prawdy.
O czym opowiada sama książka? Jest to ubrana w formę pamiętnika historia kilku grudniowych tygodni z życia pewnej polonistki – Mirki. Główna bohaterka książki, równocześnie alter ego pisarki, to postać nieprzeciętna. Świetny nauczyciel i wychowawca, a na dodatek obarczona rodzinką z piekła rodem składającej się z jej własnych pociech oraz ich obecnych, byłych i przyszłych współmałżonków. Wszystko to powoduje, że jej życia nie można zaliczyć do najnormalniejszych – rosyjska mafia, blokersi, dresiarze, ale i wściekli rodzice stanowią integralną część jej żywota. Jakby tego był mało, po szkole rozchodzi się plotka o powrocie byłego ucznia, tajemniczego „Bladego”, który ma się mścić za domniemane krzywdy.
„Eus deus komsateus” to książka zabawna. Sędzikowska już we wcześniejszych utworach udowodniła, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnik, a jej ostatnie dzieło tezę tą potwierdza . Mamy więc zarówno humor słowny, jak i sytuacyjny, a co najważniejsza inteligentny i utrzymany w ciepłym tomie. Zapada w pamięć rozmowa uświadamiająca z rodzicami o homoseksualizmie ich syna czy nocne przygody w internacie. Nie oznacza to jednak, że dostajemy do rąk zbiór skeczy z życia szkoły.
Autorka oprócz pokazania w nieco krzywym zwierciadle pracy nauczyciela pokusiła się o zabranie głosu w dyskusji dotyczącej kondycji naszej młodzieży. Sama będąc nauczycielką ma stały kontakt z młodym pokoleniem i w „Eus deus komsateus” próbuje swoje doświadczenie i obserwacje przelać na papier. Obraz, który pisarka kreśli w książce nie jest ani przesłodzony, ani zbytnio gorzki. Część młodzieży uczy się i snuje plany na przyszłość, inni żyją od imprezy do imprezy, większość planuje emigracje. Są inteligentni, zdolni, ale też leniwi i wyprani z ambicji. A przede wszystkim są zagubieni we współczesnym świecie. I tutaj pojawia się pani Mirka, która wraz ze swoją nieodłączną przyjaciółką Olą czuwa niczym anioł stróż i próbują wyprostować drogi swoich wychowanków. Najbardziej jednak uderza to, że porównując zawirowania losu rodziny głównej bohaterki i jej uczniów to ci pierwsi wydają się o wiele bardziej niedostosowani do współczesności. Zawsze w biegu, totalnie zakręcona (pyszne sceny w kafejce internetowej), nawet wigilia Bożego Narodzeniu w ich wykonaniu musi wcześniej lub później zakończyć się katastrofą. Czyżby więc młode pokolenie było nadzieją na normalność?

A co z tą fantastyką? Jeśli już będziemy się bardzo upierać to można od biedy odnaleźć w książce wątek metafizyczny (prawie że prorocze sny Mirki) oraz postaci kilku uczniów, którzy bardziej sprawiają wrażenie duchów niż żywe istoty. Inna sprawa, że ja sam jestem w stanie w każdej mojej klasie odnaleźć równie, o i ile nie bardziej barwne indywidualności.
„Eus deus komsateus” to książka wymykająca się klasyfikacją – przynajmniej tym ‘katedralnym”. Nie jest to bowiem ani powieść fantasy, horror czy kryminał. Dostajemy do rąk kameralną opowieść o (nie)zwykłym życiu (nie)przeciętnego nauczyciela, jakich wiele w naszym kraju. Równocześnie autorka ucieka od obrazu współczesnej „Siłaczki” – heroizm swoją drogą, ale poczucie humoru i dystans też ważne. W rezultacie otrzymujemy książkę niebanalną, która jest w stanie rozbawić, ale i zmusić do chwili refleksji. Jak dla mnie lektura obowiązkowa zarówno dla uczniów, jak i nauczycieli.

Z powodu wakacji ocena zawieszona :P
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
coorchuc 

Posty: 10
Wysłany: 2008-06-29, 00:59   

Obok kawy na niedzielnym stoliku znalazłem książkę Thomasa Mertona Nikt nie jest samotną wyspą. Tytuł wydawał się mówić wszystko o książce. Równie dużo ukrywał – o czym miałem się zaraz przekonać.

Nie będę próbował nikomu wmawiać, że to książka lekka i łatwa. Trudno też mówić tu o przyjemności, bo też nie jest to książka pisana z taką właśnie intencją. Nikt nie jest... to zbiór krótszych i dłuższych esejów i myśli stanowiących rodzaj poradnika. Ustalenie, kto jest jego adresatem nie bylo już takie proste i takie oczywiste. Całkiem prawdopodobne, że ja nim nie jestem.
Myśli i nauki tu zebrane sprawiają bowiem wrażenie, jakby były wskazówkami i poradami dla zakonnego nowicjatu, jak postrzegać i pojmować wiarę i Boga.
Książka, mimo że nie jest prosta (bo i sam temat prosty nie jest), zmusza do myślenia i za to oceniam ją pozytywnie. Jeżeli Ty również po lekturze zauważysz ruch we własnych poglądach, nawet jeśli nie zgadzasz się z Mertonem, to znaczy,że nauki z Nikt nie jest samotną wyspą, spełniły swoje zadanie.

Więcej opowiem przy kominku
_________________
tak dużo książek...
tak mało czasu...
 
 
batou 


Posty: 507
Skąd: Tai chi
Wysłany: 2008-06-30, 10:23   

Skończyłem wreszcie Dworzec Perdido Chiny Mieville’a i szczerze pisząc pewnie jeszcze długo będę pod wrażeniem. Książka jest świetna z wielu powodów. Po pierwsze wręcz poraża wyobraźnia autora i sposób w jaki przelewa ją słowami w świadomość czytelnika. Miasto Nowe Crobuzon poznajemy ulica po ulicy, a za każdym rogiem czeka nas coś fascynującego. Różnorodność architektoniczna i kulturowa poszczególnych dzielnic najlepiej pokazuje potencjał pisarza. Mamy do czynienia z różnymi rasami, stylem życia i religiami. Ogromny wielonarodowy tygiel kipiący życiem.

Ale sceneria to jedno. Oprócz tego przyciąga sposób prowadzenia fabuły, który daje miejsce na bogate opisy miasta nie zaburzając tempa powieści. Dzieje się na tyle dużo, że w pewnym momencie Mieville stanął chyba przed wyborem: co uczynić głównym wątkiem i na czym skupić się mocniej. Wybrał ścieżkę, w zasadzie horroru, a mógł pójść bardziej w sci-fi.
Bardzo podobał mi się też pomysł z wplataniem krótkich opowieści jednego z głównych bohaterów – Yagharka między poszczególne części powieści. W tych momentach poznajemy jego historię i widzimy wydarzenia z jego perspektywy, co jest bardzo interesujące, a mało jest tego w innych częściach tekstu.

Bardzo dobrze jest też pod względem kreacji bohaterów. Historie Lin i Yagharka mocno przykuwają uwagę, same postacie są bardzo charakterystyczne, a ich wybory solidnie umotywowane. Jest też mnóstwo twarzy drugiego planu, wśród których są takie „perełki” jak chociażby Tkacz, czy Ambasador Piekieł.

Powieść jest kwintesencją tego co określono mianem New Weird. Koktajl różnych gatunków literackich i zero zahamowań w kreacji rzeczywistości. To nie jest zlepek rzeczy już wymyślonych, to coś na wskroś nowego. Jacek Dukaj na okładce napisał:

Cytat:
Kogo znużyły powtarzane w nieskończoność schematy fantasy tolkienowskiego i tęskni do światów naprawdę innych, niepodobnych do niczego, co zna, powinien odwiedzić Nowe Crobuzon Chiny Mieville’a – tędy prowadzi droga do fantastyki XXI wieku.


W pełni się z Dukajem zgadzam, a moja ocena może być tylko jedna:
6/6
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-07-01, 22:49   

Na początku lat 90-tych w polskiej fantastyce powstało sporo utworów, w których autorzy na różne sposoby , i z różnym skutkiem, mierzyli się z zagadnieniem Boga, Kościoła i wiary. Za ojca tego subgatunku najczęściej uważa się, za sprawą opowiadania „Złota galera”, Jacka Dukaja. Ukoronowaniem tego okresu była antologia opowiadań „Czarna msza” pod redakcją Wojtka Sedeńki z 1993 roku. W ten sam nurt wpisuje się także „Przenajświętsza Rzeczypospolita” Jacka Piekary.
Po raz pierwszy zetknąłem się ze wzmianką na temat tej powieści na łamach ś.p miesięcznika „Fenix”. W numerze 2 (18) z 1993 roku redaktor naczelny magazyny, a był nim wtedy sam Rafał A. Ziemkiewicz, w dosyć ostrych słowach potraktował prozę Piekary, a także samego twórcę. Padły zarzuty o populizm, megalomanie, porównania do hien i sępów. A co najciekawsze, wedle słów samego autora, „Przenajświętsza” istniała wtedy dopiero w formie maszynopisu. Nie wiem, ile dzisiaj, po 15 latach, ostało się z pierwotnej wizji Piekary – jedno jest pewne - książka, chociaż już dwukrotnie wydana, przeszła bez echa. Znak czasu?
Sama powieść nie zachwyca ani pod względem fabuły, ani stylu, jakim została napisana. Akcja książki rozgrywa się w bliskiej przyszłość na terenie Polski, a raczej tego co z niej zostało. Kolejne rządy nieudaczników, a także wszechmocny Kościół doprowadziły nasz kraj do ruiny. System komunistyczny został zastąpiony przez nowe rządy totalitarne a o życiu człowieka decyduje teraz nie przynależność do partii, ale ilość obecności na mszy świętej i uczestnictwo w pielgrzymkach. Wybrańców losu czeka, dosłownie, życie pod kloszem w wydzielonej zonie; tych, którzy się nie podporządkowali, lub mieli pecha czeka piekło na ziemi – Śląsk. Jedyną nadzieją na zmianę wydają się być świeżo odkryte na Suwalszczyźnie nieprzebrane złoża ropy naftowej. Tylko czy Polakom uda się wykorzystać tę szansę?
Nie da się zaprzeczył, że autor kreśli sugestywnej wizji zrujnowanej Polski. Starając się pokazać blaski i cienie życia w naszej ojczyźnie wędrujemy z bohaterami po rządowych rautach, ekskluzywnych posiadłościach, ale też widzimy nędzę dnia powszedniego: zanieczyszczone miasta, wszechmocnych urzędników kościelnych. Tylko czy ta wizja to coś więcej niż zdjęcia z folderów wycieczkowych? Mnie brakuje w tym jakiejś myśli przewodniej, miejscami czułem się wręcz jak turysta w muzeum oglądający eksponaty zza grubej tafli szkła.
Często bywa, że poprzez kreacje odpowiednich bohaterów autor potrafi zachwycić lub wstrząsnąć czytelnikiem. Niestety nie tym razem – zdecydowana większość postaci stworzonych przez Piekara jest wręcz odpychająca. I obojętnie czy będziemy mieli do czynienia z politykiem, drobnym urzędnikiem czy poetą - sens ich życia i postępowania sprowadzony jest do zaspokojenia najprostszych czynności fizjologicznych. Nie jest to zresztą dzieło przypadku czy brak wprawy pisarskiej. Już sam dobór nazwisk – Pastuch, Dymała, Kardupell świadczy dobitnie, że mamy do czynienia ze świadomym zabiegiem autora. Do tego należy dodać mnóstwo wulgaryzmów używanych zarówno w dialogach, jak i opisach mających , chyba, na celu wzmocnienia wizji Piekary. Na tle tych wszystkich elementów gubi się wprowadzony przez autora, jakby żywcem wyjęty z „Dziadów”, wątek mesjanistyczny czy ciekawe rozważania na temat Kościoła i wiary. Szkoda, bo być może mielibyśmy wtedy okazje do przeczytania naprawdę ciekawego kawałka prozy.
Warto natomiast zauważyć, że w pewnym sensie wizja stworzona przez autora sprawdziła się. Wystarczy obejrzeć dowolny program informacyjny, aby utwierdzić się w niekompetencji kolejnych ekip rządzących czy puścić pewną stacje radiową, by przekonać się o mocy tkwiącej w władzy. Z drugiej strony wciąż istnieją niezależne media, swoboda słowa, wolność wyznania. Nie żyjemy w doskonałym świecie, ale do wizji Piekary wciąż nam dużo brakuje.
Są książki od momentu powstania skazane na wieczne tkwienie na półkach. Inne żyją bardziej medialnie, niż literacko. Są też pozycje, które w chwili wydania wzbudzają kontrowersje, by później popaść w zapomnienie. Do tej trzeciej kategorii można zaliczyć „Przenajświętszą Rzeczypospolitą” Jacka Piekary. Dlaczego? Może zaspały zastępy czujnych, zwartych i gotowych, którzy wszędzie węszą prowokację? A może stwierdzono, że robienie nagonki na książkę spowoduje jedynie zwiększenie jej sprzedaży? Nie odpowiem na te pytania. Wiem natomiast, że pod względem literackim „Przenajświętsza Rzeczypospolita” jest słabą pozycją – mało ciekawa fabuła, odpychający bohaterzy, liczne wulgaryzmy, prosty, by nie rzec prostacki styl. Czytać na własną odpowiedzialność.

Ocena 4/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
MadMill 
Bucek


Posty: 5403
Skąd: hcubyw ikleiw
Wysłany: 2008-07-05, 16:42   

Miasto szaleńców i świętych - Jeff VanderMeer

„Miasto szaleńców i świętych” ukazało się jakiś czas temu wydane przez Solaris i promowane hasłem new weird. Jeff VanderMeer stworzył na potrzeby swojej twórczości nowy świat i wielkie wspaniałe miasto położone wzdłuż Bulwaru Albumuth – Ambergris. Nowe, dziwne nazwy czasami odstraszają czytelników, a czasami intrygują. W tym wypadku ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka co VanderMeer chciał przekazać konstruując swój świat. Zbiór zaczyna się od wstępu Michaela Moorcoka, który potraktować można jako ciekawostkę. Ta prawdziwa treść zaczyna się opowiadaniem już autorstwa Jeffa VanderMeera pod tytułem „Zakochany Dradin”

„Zakochany Dradin” jest opowiadaniem o kapłanie, który wrócił z misji i zakochuje się w kobiecie z okna. Miłość od pierwszego wejrzenia, marzenia, rozmyślanie o wybrance serca, próba dotarcia do niej i jej zdobycia. Niby nic oryginalnego, ale napisane jest to bardzo dobrze. Fabuła zawiła nie jest, ale podczas historii autor odkrywa przed czytelnikiem aspekty życia i kultury Ambergris. Mamy pierwsze spotkania z grzybianami czy też opis Festiwalu Słodkowodnych Kałamarnic. U VanderMeera nie znajdziemy wielu dialogów, czy też oszołamiającej akcji, dużo jest za to opisów miejsc i osób, historia jest snuta powoli, bez pośpiechu, a obraz tworzący się w głowie czytelnika jest naprawdę oryginalny i ciekawy. Jednego autorowi zarzucić nie można, tego że nie posiada wyobraźni. Posiada ją i to bardzo rozwiniętą.

„Hoegbottoński przewodnik po wczesnej historii miasta Ambergris” to opis historii Ambergris, a raczej historii założenia miasta i pierwszych jego władców. Bogaty w przypisy, których dokładnie na niecałych 100 stronach eseju – jak go nazywa narrator – jest 137 i zajmują znaczną jego część. W nich podane są dygresję narratora i wiele ciekawszych rzeczy związanych z historią, kulturą i tradycją niż w samym głównym tekście. Czyta się to bardzo ciężko, ze względu właśnie na tą formę – przypisy, cytaty, wtrącenia. Autor zdecydował się na taki zabieg, aby wyjaśnić wiele zagadnień i odpowiedzieć na pytania które powstają w głowach czytelników po przeczytaniu pierwszego opowiadania. Większość robi to powoli w kolejnych utworach odkrywając powoli karty historii, VanderMeer zdecydował się na taki zabieg. Jak wyszło to już każdy oceni sam.

Kolejnym utworem jest chyba najlepsze opowiadanie w tym zbiorze, czyli „Przemiana Martina Lake’a”. Świetny pomysł, bardzo dobre wykonanie, czegóż więcej potrzeba? „Niezwykły przypadek Iksa” niewiele poprzedniemu utworowi ustępuje. Trzyma w napięciu czytelnika od początku do końca, a w zakończeniu jeszcze zaskakuje.

Po tych opowiadaniach następuje część książki którą można uznać za totalną wariację formy i pomysłów autora. Mamy tutaj notatki, historie rodzinne, broszurki, książki w książce, przypisy pod głównymi opowieściami stanowiące dialog z czytelnikiem, a całość zakończona została glosariuszem.

Czy warto sięgnąć po Miasto szaleńców i świętych? Odpowiedź taka prosta nie jest, bo wiele osób będzie narzekać na styl autora, na jego toporność i ciężkość. Dużo opisów może spowodować znużenie, a forma niektórych utworów zagubienie. Niemniej jednak jak czytelnik nie boi się czegoś nowego, jak szuka świeżości to powinien zaryzykować i spróbować. Sam też patrzyłem na tę pozycję z dystansem, ale nie żałuję poświęconego jej czasu. Fanem VanderMeera nie zostałem i to się raczej nie zmieni, ale samo Ambergris mnie urzekło swoim wyglądem – oj tak, właśnie wyglądem, ponieważ opisy VanderMeera działają na wyobraźnię – Ambergris to miasto gdzie po ulicach obok prawdziwych szaleńców chodzą żywi święci.
_________________

"Życie... nienawidź je lub ignoruj, polubić się go nie da."
Marvin
 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-07-07, 21:34   

BIAŁA NOWA ANGLIA Stephena L. Cartera.
Po powieść tą sięgnąłem, ponieważ poprzednia książka tego autora, "Władca Ocean Park" bardzo przypadła mi do gustu. Choć irytowała mnie safandułowatość głównego jej bohatera. Bardzo odpowiadała mi jednak leniwie rozwijająca się fabuła skupiona wokół odkrywania przez niego rodzinnych sekretów oraz sekretów pewnej szacownej uniwersyteckiej społeczności. Podróż ta wiodła poprzez kulisy uczelniano - politycznych intryg, uprzedzeń rasowych, hipokryzji.

W nowej powieści wydaje się, że schemat jest podobny. Rektor uniwersytetu (drugo- a nawet trzecioplanowa postać z "Władcy...") wraca z żoną z jakiejś kolacji. Niefortunnie lądują w zaspie śnieżnej, gdzie odkrywają zwłoki pewnego profesora ekonomii, który - tak się składa - był chłopakiem żony rektora, zanim jeszcze się pobrali. Główną bohaterką powieści jest właśnie żona rektora, która zostaje wbrew sobie zmuszona do rozwiązania zagadki śmierci swego byłego chłopaka. Zmuszona - dodać trzeba - przez okoliczności, bo okazuje się, że od odpowiedzi na pytanie: kto i dlaczego, zależy przetrwanie jej rodziny. Dodatkowo rodzina głównej bohaterki również skrywa niejeden sekret... Tak to się zaczyna i z każdą stroną, z każdym rozdziałem jest rewelacyjnie. Stephen L. Carter rozwinął skrzydła, bo powieść ta jest pozbawiona ociężałości debiutu. Akcja rozwija się leniwie, ale nie jest na moment - w mojej ocenie - przegadana, jak to bywało czasami we "Władcy..." Intryga jest skonstruowana precyzyjnie i wciąga czytelnika w wykreowany świat. Przy tym, nie jest to świat koturnowy. Autor zadbał bowiem o nakreślenie (ponownie) bogatego tła obyczajowego, intrygująco przedstawiając portret intelektualnych elit Ameryki, z naciskiem na ich czarnoskórych przedstawicieli. Mimo że fabuła gdzieś tak około połowy powieści staje się już przewidywalna, to jednak trzeba czytać do końca - bo (naprawdę zaskakujące) odpowiedzi na wszystkie pytania padną dopiero w finale. Misterna intryga ma też swoją smutną, poważniejszą pointę. Po raz kolejny bowiem autor starał się rzucić kilka pytań dotyczących pozycji i przyszłości "ciemniejszej nacji", jej własnych ambicji i dążeń jej najbogatszych przedstawicieli, którzy wygodnie umościli się na samym szczycie łańcucha pokarmowego.

Powieść ta - mimo że osadzona w poprzedniej rzeczywistości opisanej w debiutanckim "Władcy Ocean Park", nie jest jej kontynuacją. Można swobodnie czytać ją nie znając literackiego debiutu Cartera. Jest to literatura popularna najwyższej próby tworzona przez inteligentnego pisarza dla (mam nadzieję) inteligentnego czytelnika. Carter dobrze zna środowisko, które sportretował po raz kolejny, ponieważ sam jest przedstawicielem afroamerykańskiej elity intelektualnej Ameryki. Jest wykładowcą Yale (odżegnuje się jednak od porównywania książkowego uniwersytetu z tym rzeczywistym. I ma niewątpliwy talent do snucia wciągającej, doskonale skonstruowanej opowieści. Nie można przez nią pędzić jak przez powieści Harlana Cobena, bo tu właśnie podróż jest istotniejsza od finału. Choć ten - jak napisałem wcześniej - nie pozostawi w niedosycie nawet miłośników Harlana Cobena.

To bardzo dobra książka.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-07-10, 23:23   

ZAWIERA SPOILERY

„Kto nie buduje musi palić”
Ray Bradbury

Jednym z obrazów, które nieodłącznie kojarzą mi się z III Rzesza, są płonące książki na ulicach niemieckich miast. Olbrzymie stosy „żyjące” dziełami Tomasza Manna, Bertolda Brechta i innych nieprawomyślnych artystów. Przed oczyma wciąż widzę tłumy ludzi, którzy podchodzą do ognia i podsycające jego potęgę. Widok trudny do zapomnienia. A gdyby pójść dalej i spalić wszystkie książki? Czy w ogóle możliwe jest stworzenie społeczeństwa, w którym nie ma książek?
Odpowiedzi na pytania można odnaleźć w „451 Fahrenheita” Raya Bradbury’ego, jednej z najsłynniejszych powieści mówiąca o systemie totalitarnym, która pomimo tego, że od jej powstania upłynęło już ponad pół wieku, nie straciła na swej aktualności. Zmienił się jedynie sens jej wymowy, a może raczej interpretacja. Początkowo była traktowana tylko i wyłącznie jako wizja społeczeństwa zniewolonego przez System, dzisiaj bardziej stanowi komentarz do kondycji współczesnej cywilizacji.
Bradbury sugestywnie pokazuje obraz stopniowej degrengolady kultury – nie można było przecież książek zakazać z dnia na dzień. Najpierw pojawiły się ich skrócone wersje – wyprane z ideologii, emocji, uczuć. Później przestano dotować teatr, uniwersytety (zwłaszcza kierunki humanistyczne), zamknięto gazety. Równocześnie ich miejsce zajmują ścianowizje – nieodłączny element wyposażenia każdego domu. To nieistotne, że większość widzów tak naprawdę nie wie, co dzieje się na ekranie – ważne, że ekranowi bohaterzy stają się dla widzów czymś realnym, wręcz żywym. „Rodzinka mnie kocha” – mówi jedna z bohaterek. Czy czegoś wam to nie przypomina?
Strażacy – profesja, która chyba jak żaden inna cieszy się wielkim szacunkiem wśród przeciętnych obywateli; ale w „451 Fahrenheita” stają się ona symbolem systemu. W epoce ognioodpornych domów pierwotna funkcja strażaków uległa zmianie, wypaczeniu. Teraz to oni podkładają ogień, kiedy uzbrojeni w miotacze płomienia niszczą książki. Dlaczego akurat one? Bo zmuszają do myślenia, indywidualizują, czynią z człowieka jednostkę. Są nośnikami niebezpiecznych idei.
Jednym ze strażaków jest główny bohater książki – Guy Montag. Poznajemy go w przełomowym dla jego życia momencie – zaczyna wątpić w sens swojego życia, powoli dostrzega obłudę otaczającego go świata. „Niby mamy wszystko, czego potrzeba do szczęścia, ale nie jesteśmy szczęśliwi. Czegoś brakuje. Jedyną rzeczą , o której z całą pewnością wiedziałem, że zniknęła, były książki (…) Pomyślałem, więc, ze one mogą mi pomóc” – tłumaczy się w jednej ze scen. Szuka także mentora, który pomógłby mu zrozumieć świat i znajduje go w osobie byłego nauczyciela akademickiego Fabera. Równocześnie Montag jest kuszony przez „ciemna stronę” reprezentowaną przez dowódcę strażaków Beatty’ego. Widzi on przemianę swego podwładnego i pragnie ją powstrzymać. Oczytany równie dobrze, jak Faber próbuje wypaczyć samą ideę „książek” Rozdarty pomiędzy chęcią bycia naprawdę szczęśliwym, a starym trybem życia Montago znajduje w końcu nieoczekiwanego sprzymierzeńca w ogniu. Scena, w której używa miotacza płomienia przeciwko dawnym towarzyszą ma w sobie coś mistycznego. Ogień w tym wypadku oczyszcza - nie niszczy.
Czy wizja świata stworzonego przez Bradbury’ego, kiedyś się urzeczywistni? Nie wiem. Patrząc na malejący odsetek osób czytających książki perspektywy nie są zbyt optymistyczne. Zamknięci w czterech ścianach, ograniczający kontakt z innymi ludźmi do Sieci i sms’ów zatracamy cechy człowieczeństwa. Niczym bohaterowie Bradbury’ego zaczynamy słuchać nie słuchając i mówić nie rozmawiają, stajemy się żywym trupem. Dla rządzących - obywatelem-idealnym, dla którego sprawy polityczny sprowadzają się do tego jak prezentuje się polityk, a nie co ma do powiedzenia. W bibliotekach książki zarastają kurzem, a telewizja, w imię „misji”, serwuje intelektualną papkę na wszystkich kanałach. Tylko strażacy jeszcze nie podpalają książek.
Wierzę jednak, że dopóki żyć będzie chociaż jeden Guy Montag, jest zawsze nadzieja.

Ocena 10/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Romulus 
Imperator
Żniwiarz Smutku


Posty: 23107
Wysłany: 2008-07-16, 09:07   

Iain M. Banks "Gracz"

Po miłym oczarowaniu poprzednią powieścią Banksa "Wspomnij Phlebasa", sięgnąłem po kolejny tom "cyklu" o Kulturze. Cykl, to w tym przypadku pojęcie dosyć umowne, ponieważ akcja "Gracza" osadzona jest po prostu w tym samym Wszechświecie co we "Wspomnij Phlebasa". Fabularnie jednak nie jest zbyt blisko przez to związana z tamtą powieścią.

W tym przypadku bohaterem jest najsławniejszy gracz Kultury, mistrz nad mistrzami w grach wszelakich, nie mający sobie równych (prawie). Dlatego też zostaje mu złożona (przez decydentów Kultury) propozycja udania się do odległego Imperium Azad, w celu rozegrania bardzo trudnej gry, bodaj najtrudniejszej we Wszechświecie (a co, rozmach musi być...). I główny bohater poleciał, a czytelnik mógł przez to śledzić ową dziwną rozgrywkę, w której zwycięska stawka to... imperium. Nie jest to jednak tak oczywiste od początku, jak wynika z opisu na okładce. Nie będę też w to tu wnikał, aby nie psuć przyjemności.

Trochę się rozczarowałem tą powieścią. "Wspomnij Phlebasa" było jednak... żywsze. Nie jest to powieść niedobra. Mimo wszystko dobrze mi się nad nią spędzało czas. A rozczarowanie wynikało z oczekiwań fabularnych. Tu było trochę statycznie i smutno a i główny bohater nie był tak interesujący, jak poprzednio. Styl Banksa nie zmienił się. To bardzo wciągająca powieść napisana w żywym stylu, co pewnie jest także zasługą tłumacza. Udało się Banksowi pokazać różnice kulturowe między dwoma mentalnościami: sztuczno-inteligentną Kulturą, coś jak liberalna demokracja a Imperium Azad, które przypominało mi orientalne imperium (Chiny, Japonia?) hermetyczne i izolujące się od reszty (wszech)świata. Nie było specjalnie odkrywcze ukazanie zderzenia takich dwóch mentalności i też autorowi, zdaje się, nie na tym przede wszystkim zależało, bo jest to pokazane mimochodem. Wynika niejako samo, z założeń fabularnych.

Na czym więc - na wszystkie demony piekieł - autorowi zależało, zapyta znudzony, a może już i zirytowany czytelnik tego posta. Odpowiadam: nie wiem, do diabła.

Gdybym wiedział, to albo podobałaby mi się ta powieść bardziej, albo bym ją przeklął i rzucił w kąt biblioteki miejskiej, skąd ją wyciągnąłem. Ot, fajna przygodowa powieść. Może trochę zatrzymana "na rozstaju dróg". Przeczytałem bez zbędnej ekscytacji, ale i bez nudy. Następnym razem sięgnę i po "Najemnika" Banksa. Gdybym miał ją jakoś luźno z czymś skojarzyć, to przychodzi mi tylko Mike Resnick na myśl, ale bez lekkości, dowcipu i ironii tegoż.
_________________
There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-07-24, 22:54   

Jacek Piekara "Ani słowa prawdy"

Arivald z Wybrzeża to, chyba, obok Mordimera Madderdin najbardziej znana postać wymyślona przez Jacka Piekary. Po raz pierwszy sympatyczny mag pojawił się w opowiadaniu „To co najważniejsze” na łamach miesięcznika „Fenix” w 1992, aby od tej pory regularnie gościć na łamach czasopism i książek .
Kim jest Arivald? To samozwańczy mag, który dzięki wrodzonemu sprytowi, sile fizycznej, ale i mocnej głowie do trunków jest w stanie rozwiązać każdy problem - a tych autor mu nie oszczędza. Odparcie najazdu piratów, pokonanie wampira, czy sprawdzenie, co w krasnoludzkiej kopalni piszczy to tylko czubek góry lodowej. Nie mamy jednak do czynienia z fantasy pisaną „na serio”. Opowiadania o Arivaldzie to oprócz nieprawdopodobnych przygód maga przede wszystkim duża dawka humoru. Największą frajdę daje odnajdywanie nawiązań do klasyków gatunku (Tolkien, ale i Sapkowski), a także opisy działania lub powstania czarów. Chociażby takie zaklęcie teleportacyjne Gaussa, które powstało z bardzo prozaicznej przyczyny – umożliwiało jego twórcy wymykanie się na piwo i dziewki. Do tego mnóstwo barwnych dialogów, a także zabawa z konwencją fantasy.
„Ani słowa prawdy” to oprócz dobrej zabawy, równocześnie okazja to prześledzenia jak literacko rozwijał się Piekara, a także jak zmieniała się jego koncepcja cyklu – bądź co bądź poszczególne opowiadania dzieli prawie dziesięć lat. Tak jak już wspomniałem początkowo Arivald to nieudacznik, który jedynie swoją inteligencja tuszuje braki w magicznych arkanach. Z czasem staje się on coraz potężniejszym czarodziejem, a kolejne problemy, z którymi przychodzi mu się zmierzyć dotyczą losów nie jednego państwa, ale całego universum. Widać w tym paralelę do cyklu o Mordimerze Madderdin. Tam również, początkowo, autor bardzo oszczędnie dawkował informację o świecie i dopiero z czasem zaczął ujawniać szczegóły. O ile jednak w wypadku przygód inkwizytora był to duży plus, tutaj mam pewne wątpliwości. Porównując kolejne utwory widać jak mocno zmienia się ich charakter – ulatuje gdzieś lekkość i humor, a całość sprawia wrażenie pisanej bardziej na serio. Pojawiają się nagle nieznane krainy, dowiadujemy się o ciągnącej się latami wojnie, o której do tej pory była cisza. Co gorsza ta zmiana powoduje, że główny bohater przemienia się z rubasznego maga w tajnego agenta niewahającego się zabić wroga. W jego działaniach nie ma miejsca na subtelność czy spryt – w wypadku zagrożenia Arivald macha swoją magiczną różdżką i rozwiązuje problem.
Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że „Ani słowa prawdy” to jedna z najlepszych polskich książek fantasy. Kolejne przygody dzielnego maga i jego przyjaciół dostarczają czytelnikom mnóstwo przedniej zabawy. Oczywiście, że można zarzucić autorowi pewien schematyzm czy przewidywalność fabuły, ale przeważają zalety: humor, wartkość akcji, nieszablonowe postaci. I chyba tylko życzyć sobie trzeba żeby Jacek Piekara wrócił jeszcze do Arivaklda z Wybrzeża.
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Tigana 
Sandman


Posty: 4427
Skąd: Czerwone Zagłębie
Wysłany: 2008-07-28, 23:15   

- This is madness.
- Madness? This is VanderMeer !


Miasto. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się czym tak naprawdę jest? Czy miasto to budynki, ulice, drzewa? A może ludzie, którzy tam mieszkają? Istota rozumna czy też martwy twór naszych rąk? Co powoduje, że chętnie odwiedzamy niektóre z nich, a inne omijamy? Położenie geograficzne, historia, atmosfera? Odpowiedzi na te pytania nigdy nie były i nie będą proste i jednoznaczne. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, miasta bezustannie nas fascynują. Stają się natchnieniem i przekleństwem poetów, pisarzy, naukowców. Jedną z takich „nawiedzonych” osób jest bez wątpienia Jeff VanderMeer, a dowodem jego fascynacji Ambergris.
O „Mieście szaleńców i świętych” łatwiej powiedzieć czym nie jest. Nie mamy na pewno do czynienia ze zbiorem opowiadań. Owszem są cztery czy pięć utwory spełniającą normy gatunkowe, ale nie stanowią one o charakterze książki. Nie jest to również dramat, pamiętnik ,komiks, czy opracowanie naukowe, chociaż odnajdziemy ich elementy. Książka VanderMeer’a jest po trochu wszystkim i niczym. Historią miłosną („Zakochany Dradin”), wykładem („Król Kałamarnic”), encyklopedią („Glosariusz Ambergriański”)
Jeśli jednak ktoś sądzi, że mamy do czynienia z książką składającą się z kilku odrębnych i niezwiązanych ze sobą części będzie w dużym błędzie. Tak jak w każdym mieście drogi się łącza, tak w Ambergris poszczególne opowieści stanowią część większej całość i żeby w pełni pojąć geniusz (szaleństwo?) autora należy przeczytać cały tekst od wstępu pióra Michaela Moorcocka, aż po notę biograficzną. Dopiero wtedy poszczególne kawałki układanki trafiają na swoje miejsce tworząc pełen obraz.
Co oprócz misternej konstrukcji oferuje „Miasto szaleńców i świętych”? Czytając jego książkę nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co czeka nas kilka stron dalej. Uczona monografia przeistacza się w bełkot szaleńca, a rozprawa o historii miasta przemienia się w ciąg długich przypisów, których, wedle słów autora, i tak nikt nie czyta. Jeśli dostajemy coś na kształt historii obrazkowej to razem z jej interpretacja i sylwetką twórców. Będąc świadkami rozmowy lekarza z doktorem tracimy poczucie rzeczywistości i sami nie wiemy, gdzie się znajdujemy.
Do tego dochodzi niepowtarzalny styl VanderMeer’a. Ciężki, barokowy dający czytelnikowi dużo satysfakcji, ale i wymagający pełnego poświecenia uwagi. „Miasto szaleńców i świętych” nie należy bowiem do grona książek lekkich, miłych i przyjemnych. Pisarz potrafi zaczarować plastycznymi opisami, oddziaływać na emocje, ale żeby osiągnąć ten stan trzeba naprawdę mocno „wejść” w tekst. Miejscami chce się przerwać lekturę, porzucić książkę i nigdy do niej nie wracać. I nie zdziwię się jeśli spora liczba czytelników tak robi.


W końcu samo Ambergis. Moloch, którego mieszkańcy poruszają się z planem miasta, chociaż i on nie obejmuje całości. Grzybianie, nawiedzeni artyści, żywi święci, karły i szaleńcy. Zapadłe dzielnice, opuszczone domy, festyny i wernisaże. Miłość, nadzieja i przekleństwo. Miasto, które nigdy nie zasypia. Miejsce, które nigdy nie zostanie poznane do końca.
Ocena „Miasta szaleńców i świętych” nie jest sprawą łatwą, ponieważ jak żadna inna książka wymaga ono indywidualnego podejścia. Niewątpliwie mamy do czynienia z dziełem nieszablonowym, w którym jednych zachwyci koncepcja, drugich styl autora, innych urzeknie sama treść. I każda z tych osób może być równocześnie usatysfakcjonowana i rozczarowana. Znajdą się też tacy, którym wizja VanderMeera nie przypadnie do gustu. Jedno jest pewne – ta książka nie pozostawia nikogo obojętnym. I jeśli taki nadrzędny cel postawił sobie autora to został on spełniony.

Ocena 9/10
_________________
"Z gustami literackimi jest po trosze jak z miłością: zdumiewa nas, co też to inni wybierają"
Andre Maurois

 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Wydawnictwo MAG


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Nasze bannery

Współpracujemy:
[ Wydawnictwo MAG | Katedra | Geniusze fantastyki | Nagroda im. Żuławskiego ]

Zaprzyjaźnione strony:
[ Fahrenheit451 | FantastaPL | Neil Gaiman blog | Ogień i Lód | Qfant ]

Strona wygenerowana w 0,46 sekundy. Zapytań do SQL: 12